<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

Była to straszna dla niej rewelacja.
To wszystko, co uczynił dla niej Weryho, ten gmach spokoju, jaki wzniósł dokoła niej, to wywyższenie ją szlachetne i nadanie linji piękna jej cierpieniu — to było wszystko niczem w porównaniu z tem, co zrozumiała w tej chwili.
Ten spokój, to pozorne wyszlachetnienie uczuć, to było wszystko drobnostką, niczem w porównaniu z potęgą, z mocą jaką objawił Hawrat w chwili tej śmiertelnej trwogi, która właściwie ich ze sobą zbliżyła. Cała przewaga duchowa tego człowieka, jego tragiczna nad jej duszą władza, odczucie i zrozumienie jej stanu — to była podstawa miłości, która potem tak strasznym płomieniem ogarnęła jej duszę.
Drobiazgowy spokój Weryhy, jego artystyczny lecz nie potężny duch, niejako niższy od jej wysubtelnionej i skrzydlatej duszy, nie mógł przynieść jej nic w tej strasznej chwili, przed którą drżała najwięcej.
Po raz pierwszy może — od chwili wstąpienia na jej próg Weryhy po powrocie z Lucerny — Helena nie zasnęła ukojona jak zwykle. Światło lampy płonącej w oknie Weryhy wydało się jej mdłem i bezsilnem światłem. Wrzała w niej burza — szarpał nią jakiś straszny niepokój i nieokreślone cierpienia. Były to zupełnie różne uczucia od tego bólu, jaki doznawała poprzednio. Zdawało się jej, że jest przytłoczona jakąś kamienną płytą i pod nią szamocze się bezsilna i wyczerpana.
Tymczasem poza tą kamienną osłoną przeczuwała coś strasznego, jakąś tajemnicę, która jej groziła katastrofą, druzgocącą ją do reszty.
Orkany wyły dokoła niej i obijały łoskotem głuchych gromów o powierzchnię głazu. Rwała się w ostatku sił, woląc stawić czoło całej grozie, niż konać tak w kamiennej osłonie. Wysiłki jej były nadaremne. Cierpiała ciągle jednako.
Nad ranem zasnęła tak twardo i chorobliwie, że nie słyszała nawet wejścia Lali — i zwykłego „dzień dobry tobie“.
Gdy otworzyła oczy — i nie unosząc głowy z poduszek spojrzała przed siebie, dostrzegła dziecko oparte o łóżko i drzemiące wśród rozrzuconych chryzantemów. Złota główka z rozsypanemi dokoła włoskami spoczywała na białym atłasie kołdry. Rączki, z których bukiet wypadł na ziemię, leżały nieruchomo wyciągnięte. Cała postać dziecka wskazywała znużenie a w tym geście przytulenia się do nóg Heleny było coś tak pokornego, tak nieśmiałego, iż serce Heleny wstrząsnęło się nagłą i niespodziewaną myślą.
— To dziecko, opuszczone przez matkę, bezimienne i bezdomne... Czy nie uczynić sobie z niego celu życia?
I w tej samej chwili przyszła na Helenę myśl abdykacji z rozkoszy życiowych, jej śmierć już jako kobiety ustępującej przed matką i opiekunką. Coś nakształt wahania przebiegło po jej umyśle, lecz szybko stłumiła ten odruch, zwracając się całą myślą, całą chęcią ku uśpionej dziewczynce.
— Nie jako „objet d’art“, nie jako źródło, przy którem miał się duch mój odżywiać i przemieniać — lecz jako cel życia chcę mieć to dziecko przy sobie.
Z gorączkowym zapałem chwyciła się tej myśli. Odżyła w niej „matka“. Lala w tej postaci wydała się jej rzeczywistym aniołem opiekuńczym i cichą przystanią, do której wejść miała.
— Żyć będę w niej i dla niej! — wyrzekła. Delikatnie ułożyła dziecko na swem łóżku i otuliła szalem. Lala przyzwyczajona do tego, iż traktowano ją w tym domu, jako kosztowne cacko i przedmiot zabawy — z pewną rozkoszą poddawała się tej pieszczocie i prawdziwej domowej wygodzie, jaką ją otaczano. Trochę zabrudzone trzewiczki spoczęły bez ceremonji na atłasie kołdry. Nie posłyszawszy „nie można“ — ułożyła się na dłuższą drzemkę, bo dzień był dżdżysty i pochmurny. Helena całe rano spędziła w gorączce i w krzątaniu się dokoła dziecka. Pieściła je i całowała bez przerwy. Przemawiała do niej najczulej i nie puściła na obiad pod pozorem słoty. Przy obiedzie pozostawiła zachwyconemu temu dziecku swobodę — słowem nie kazała dziecku siebie bawić i rozrywać — lecz ona raczej dziecko rozrywała i bawiła.
Lala, dziwnie kochające i pieszczotliwe stworzenie, instynktem odczuła tę przemianę i kilkakrotną śliczną pieszczotą odpłaciła Helenie za jej nagle zbudzone serce. Wielkie rozrzewnienie ogarnęło Helenę i przejęło ją do głębi. Z uśmiechem niemal szczęścia przygarnęła dziewczynkę.
Tak zastał je Weryho, w objęciach — Lala uśpiona na piersi Heleny. Po raz pierwszy znaleźli się razem we troje. Helena siedziała na swym fotelu w salonie i na kolanach trzymała dziecko. Blada jej znużona twarz, oparta o złote włosy dziecka, miała wyraz szlachetnej egzaltacji.
Gdy Weryho wszedł, wyciągnęła ku niemu rękę, mówiąc szybko i jakby w podnieceniu:
— Pomyliliśmy się oboje... nie na cmentarzu wspomnień, ani na terenie artyzmu jest dla mnie ocalenie... Znalazłam cel, znalazłam drogę. Los nie dał dziecka, lecz nie mniej silną struną w mych uczuciach jest struna macierzyńskiej miłości. Kazałeś mi patrzeć na Lalę, jak na kwiat — ja patrzę na nią jak... matka. I w tem dopiero znalazłam ukojenie.
Weryho patrzył na obie te kobiety, jedną u wrót jesieni, drugą u wrót wiosny. Zdawały się dopełniać wzajemnie. Czar młodości, urok przebytych i przecierpianych chwil. Róże lic i matowa bladość twarzy. Oczy modre, niezmącone, jak tafla jeziora i oczy ciemne, zgaszone łzami.
Prześliczny układ ciał — to czarujące przytulenie główki dziecięcej — splatanie rąk — tworzyło grupę dziwnie powabną, pełną gracji i wdzięku.
Miłość łagodna i uczucie spokojne i pewne owiewały dokoła tę grupę, jak mgła delikatna i pociągająca.
Weryho uległ temu urokowi. Z uśmiechem wpatrywał się w te „dwie“ — i życzył sobie patrzeć na nie jak najdłużej — złączone tak uściskiem.
Nagle zabrzmiał cichy głos Heleny:
— Daj mi twą córkę!
Drgnął prawie. Dziecko to było dla niego wszystkiem. Żądano od niego... wszystkiego.
Łagodnie odpowiedział:
— Nie mogę się rozłączać z Lalą — nie wymagaj tego odemnie!
Ona otuliła dziecko silniej ramieniem, jakby lękała się je utracić.
— Więc co poczniemy? — zapytała błagalnie.
Nie odpowiedział nic. Tego wypadku nie przewidywał, przysyłając dziecko po raz pierwszy. Spojrzał na Helenę i w tem ujęciu rozpaczliwem dziecka, w jej oczach — wyczytał, iż rzeczywiście była to może prawdziwa ścieżka, która ją ocalić mogła. Dziecka jej oddać nie mógł, a czuł, że ona pragnie mieć je na wyłączną własność i przywiąże się do niego z całą namiętnością bezdzietnej kobiety.
— Nie mogę wyrzec się dziecka! — powtórzył ze smutkiem.
Ona powstała nagle i wyciągnęła ku niemu uśpioną dziewczynkę.
— Zabierz ją!... — wyrzekła ze łzami w głosie — czuję, że mogłabym przywiązać się do niej teraz, gdy zrozumiałam, jak ją kochać powinnam. Nie miałabym siły znów przeżyć bólu rozstania i nowego zawodu. Więc... lepiej weź to dziecko... i zostaw to mnie...
Wziął Lalę na rękę i przygarnął do swej piersi.
Helena upadła na swój fotel i siedziała na nim zrozpaczona, z oczyma łez pełnemi. Przed nią znów otwierała się pustka. To dziecko, ten człowiek — gdy odejdą, zabiorą resztę światła, które ją otaczało.
Co uczyni wtedy?
Długa chwila milczenia zapanowała pomiędzy nimi. Oboje czuli, że położenie to niema wyjścia. Powoli jednak w umyśle Heleny wyłaniać się zaczęła jakaś myśl i ta przybierać zaczęła silniejsze zarysy. Zdawała się odsuwać ją — parę razy twarz jej zmieniła się, usta otwierały i znów zacinały.
Krople potu wystąpiły na jej czoło. Helena powstała i zaczęła przechadzać się po pokoju — rzucając co chwila dziwne wejrzenie na Weryhę i na śpiące dziecko.
Wreszcie jakaś determinacja ogarnęła jej rysy, coś stałego, pewnego odmalowało się w jej oczach — powaga wyszlachetniła jej postać i nadała jej wyraz stałości i rozumu.
Zbliżyła się do Weryhy i bez cienia zakłopotania wyciągnęła do niego rękę.
— Zostań moim mężem! — wyrzekła dobitnym i pewnym głosem.
On pobladł, tak ta propozycja była dla niego nadzwyczajną i niespodziewaną. Czy kochał Helenę — do tej chwili nie umiał jeszcze sobie zdać sprawy.
Kochał ją może taką, jaką sobie w swych pojęciach urobił, a nie taką, jaką ona w rzeczywistości była. Tymczasem miał zostać mężem tej rzeczywistej, nieznanej — a miał utracić tę, która była dziełem jego poetycznej i artystycznej pracy duchowej.
Ona prawie odczuła, co się w nim dzieje, bo mówić dalej zaczęła, lecz głos jej stracił teraz na pewności i sile a nabrał wdzięku i łagodnej kobiecości.
— Wahasz się... gdyż nie wiesz, jakiego rodzaju masz dla mnie uczucie... Nie jest ono miłością, bo tak nie objawia się miłość — wiemy o tem oboje. Ty, ja — rozbitków dwoje, bankrutów na giełdzie miłości, zeszliśmy się na jednej ścieżce życia. Dla ciebie los był łaskawszy. Obdarzył cię spokojem i równowagą duchową i pozostawił ci dziecko. Ja nie mam nic! Jak żebraczka przychodzę do ciebie i proszę — podziel ze mną jedno i drugie!...
Nie odpowiedział jej wprost, tylko podnosząc na nią swe spokojne, zamglone oczy, zapytał:
— A więc mnie kochasz! Odpowiedz mi szczerze!
— Nie kocham cię — odparła z całą szczerością — lecz zdaje mi się, że to, co czuję dla ciebie, jest bardzo silne, szlachetne i dobre uczucie!
Znów zapanowało milczenie, aż wreszcie ona, jakby tknięta jakąś myślą, zapytała go nawzajem:
— A ty? Wszak i ty mnie nie kochasz?
— Nie wiem... — brzmiała jego odpowiedź — nie wiem. Nie mogę sobie zdać sprawy. Muszę zbadać dobrze rodzaj uczucia, jakie mam dla ciebie. Pomyślę, gdy zostanę sam! To wiem jedno. Jeżeli zrozumiem, że cię kocham, nie zobaczysz więcej ani dziecka, ani mnie. Nie mógłbym połączyć się z tobą, kochając cię, a wiedząc, że ty mnie nie kochasz. Jako dwoje przyjaciół, którzy sobie wzajemnie przynoszą jeden rodzaj uczucia, możemy przejść przez życie wspólnie, jeżeli jedno wniesie za sobą gorącą namiętność, drugie zaś darzyć go będzie wystygłem, smutnem uczuciem życzliwości — sama to odczuwasz, iż — podobne pożycie byłoby tylko fatalną tragedją, w której zginęlibyśmy oboje.
Umilkł, a po chwili dodał, wskazując na dziecko.
— Ofiarą tej pomyłki — padłoby tylko... ono!
Powstał — rozbudził dziecko, okrył je i skierował się ku wyjściu.
— Odchodzę! wyrzekł już w progu — muszę pozostać sam i zbadać dokładnie swe serce! Żyłem wobec ciebie w tak spokojnym stosunku, iż w tej chwili czuję chaos, z którego nic zrozumieć nie mogę.
Ujął jej rękę.
Byli oboje bardzo wzruszeni, ona drżała jak liść, on był blady i bardzo smutny.
— Bądź zdrowa! wyrzekł, uprowadzając dziecko.
— Dobranoc tobie! — zadźwięczał srebrny głosik.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.