Jak tęcza/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy Helena pozostała sama, udała się do sypialni i tam zaczęła niespokojnie chodzić we wszystkich możliwych kierunkach. Tren jej sukni ze świstem jedwabiu wił się za nią w zygzakowatych skrętach. Drżenie, które ją ogarniało podczas odpowiedzi Weryhy — potęgowało się z każdą chwilą. Dziwne uczucia szarpały jej sercem. Słowa Weryhy wpiły się w jej mózg z dokładnością najwyższą.
— Jeżeli cię kocham — nie zobaczysz więcej ani mnie, ani mego dziecka.
To było najsilniejsze i nieubłagane. — Życzyć więc sobie powinna, aby Weryho jej nie kochał. Wtedy była uratowaną i życie jej układało się w możliwy sposób. Zachowa dokoła siebie tak Lalę jak i jej ojca, pozostaną przy niej i utworzą ten świat, który teraz powoli się przed nią zarysowuje. Bezbrzeżny spokój i płynięcie jakieś w przestrzeń. Wiadome jutro, choć na pozór mdłe i bez wybitniejszych linij.
Lecz coś w głębi Heleny nurtować zaczęło.
Żyć obok człowieka, który jej nie kocha... Brutalna to prawda i dziwnie dręcząca.
Ona go także nie kocha, powiedziała mu to szczerze i otwarcie. Kobiecą jednak fantazją wiedziona, pragnie, aby on ją kochał i czuje, że nie będzie w stanie przyzwyczaić się do tej myśli, iż mąż jej nie ma dla niej miłości w sercu. Przytem niewyraźny, lekki ból ją przejmuje.
Sama nie wie, co czuje w tej chwili dla Weryhy. Nie rozumie, iż tylko podrażnienie jej miłości własnej spowodowało pewne spotęgowanie jej uczucia dla Weryhy. Gorączka ambicji rozpala w niej jakieś iskierki, które ona tłumaczy sobie coraz fałszywiej.
Dochodzi do tego, że Helena już nie wie sama, co ma życzyć sobie w tej chwili. Ciągle chodzi po pokoju, łamiąc nerwowo ręce.
Deszcz bije o szyby i już słychać jęk przeciągły jesiennego wichru.
Północ dawno minęła.
Helena spogląda w okno.
U Weryhy, tak jak codziennie, płonie lampa.
To światło dziś nie uspokaja zupełnie Heleny. Przeciwnie, działa na nią denerwująco. Wie, że tam ważą się jej losy. Może w tej chwili, tak samo jak ona, Weryho chodzi po swoim pokoju, sondując i badając swe serce.
Nie zużył wiele słów, aby przedstawić jej jasno sytuację. Określił ją i ustawił należycie.
„Jeśli cię kocham, nie zobaczysz nas więcej“.
To słuszne. I onaby tak samo zrobiła.
Odeszła od okna i usiadła na fotelu.
— Tak — jeżeli jej nie kocha, może zupełnie śmiało przyjąć jej rękę, którą ona często przyjacielskim gestem do niego wyciąga. Żyć tedy będą oboje w dziecku i dla dziecka, wiedząc, po co się zeszli i dlaczego się połączyli. Żadnego kłamstwa, żadnego oszustwa.
Na miłosne uniesienia oboje kładą kamień grobowy.
Lecz jeśliby on ją kochał i zdecydował się, mimo braku jej wzajemności, zostać jej mężem — ona nie mogłaby mieć do niego zaufania i zawsze coś niepewnego, fałszywego byłoby między nimi.
Podniosła się znów z fotelu i zbliżyła się do okna.
Lampa ciągle płonęła.
Przed oczyma jej stanęli oboje, — on, piękny, łagodny, pełen artystycznego wdzięku i duchowego spokoju, ona — śliczna, wytworna, jak kosztowne cacko, z duszą przejrzystą, jak kryształowa gwiazda.
I to wszystko mogło być jej, mogło otoczyć ją wdziękiem, powabem, pięknem i łagodnem ciepłem.
Nagle — w oknie Weryhy lampa zgasła....
Helena doznała jakby pchnięcia sztyletu. Od tylu dni ta lampa płonęła do świtu, nie gasnąc nigdy, podsycana troskliwą ręką czuwającego nad nią człowieka.
Zimno przebiegło jej ciało.
Co mogło znaczyć to zgaszenie lampy? Czy w ten sposób Weryho zrywał węzeł, jaki łączył go z Heleną? Czy w tej ciszy nocnej zrozumiał, jakie to uczucie kazało mu podtrzymywać to światło noc całą — i razem z tem zrozumieniem postanowił zniknąć z życia Heleny, tak, jak nikła gwiazda tej lampy wśród ciemności nocy?
Helena strwożona i prawie nieprzytomna dowlokła się do łóżka i rzuciwszy się na posłanie, zasnąć pragnęła. Lecz sen nie przychodził.
Zmęczona, wypiła podwójną dozę chloralu i zasnęła ciężkim, wyczerpującym, sztucznym snem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zbudziła się późno.
Pierwszem jej wrażeniem był straszny ciężar, jaki tłoczył jej głowę, i uczucie dziwnego wyczerpania.
Serce jej biło nadzwyczaj słabo i nierówno. Myśli wirowały i zdawały się kłębić, jak gnane wichrem liście. Długa chwila minęła, zanim z tego chaosu Helena zdołała coś uporządkować.
Wreszcie wypadki dnia wczorajszego zaczęły zjawiać się przed nią i nagle uprzytomniła sobie wszystko.
Przypomniała sobie, że obecność Lali miała zwiastować jej decyzję Weryhy.
Porwała się z pościeli i spojrzała dokoła.
Lali nie było.
Ta pustka koło jej łóżka była tak wymowna, że Helena odrazu zrozumiała wszystko.
Weryho ją kochał i odszedł z jej życia, uprowadzając dziecko.
Zwyczajem kobiet, chciała się jeszcze łudzić.
Zadzwoniła.
Weszła służąca.
Helena możliwie spokojnym głosem zapytała o godzinę.
Dziewczyna odpowiedziała jej, że jest już dwunasta.
Helena po chwili, jakby od niechcenia, rzuciła pytanie, czy nie przyprowadzono dziecka.
— Nie, proszę pani — odparła pokojówka — a nawet pan Weryho dziś rano się wyprowadził.
— Jakto?
— Tak... O godzinie ósmej, kiedy pani spała, pan Weryho sprowadził posłańców, którzy jego rzeczy na wózki zabrali. A tu list do wielmożnej pani.
Podała jej kopertę, której format przypomniał listy Weryhy, przysyłane do Reichenhall.
Wzięła list i zbielałemi usty wyszeptała:
— Dobrze, odejdź!
Siedziała z tym listem długą chwilę, nie mogąc zdecydować się otworzyć go.
Znów list. I znów zwiastun nieszczęścia i osamotnienia.
Wreszcie otworzyła kopertę: W krótkich, prostych słowach Weryho wyznawał jej swą miłość i zawiadamiał, że odchodzi z jej życia wraz z dzieckiem. „Kochałem już raz, nie będąc wzajemnie kochany, męczyłem się bardzo. Nie mam sił przechodzić po raz wtóry podobnej męczarni, a to jeszcze byłoby straszniejsze...“
Helena zasłoniła oczy i długo tak siedziała nieruchoma.
Powróciła więc do tego punktu, na którym stała w pierwszych chwilach swego powrotu do Lwowa.
Ów spokój, poszukiwanie piękna w cierpieniu, stopniowe uszlachetnienie swej boleści, to było wszystko tylko wynikiem suggestji i wpływu, jaki Weryho na nią wywierał. Gdy on zniknął z jej życia, dawne usposobienie wracało z całą siłą, spotęgowane jeszcze świeżo doznanym zawodem i bólem.
Serce jej zaczęło bić tak nierówno i chorobliwie, że chwilę nie mogła zaczerpnąć oddechu. Potem dwukrotnie ból dojmujący przeszył jej lewą stronę płuc i wydarł cichy jęk z piersi.
Zakotłowało, zawirowało dokoła niej i nagle ciemność ją ogarnęła, ciemność tak straszna, iż zdawało się jej nagle, że wtrącono ją do jamy mogilnej.
To co przeżywała, to jest śmierć duchowa, ta śmierć słodka i piękna, pełna poezji pod sklepieniem nieba, nie miała nic wspólnego z tem okrutnem, strasznem pogrążeniem w czarną otchłań, podczas gdy serce przeszywały ostrza niewidzialnych sztyletów.
I z krzykiem uciekającej przed śmiertelną bronią ofiary, Helena porwała się z łóżka i wyskoczyła na środek pokoju. Całą siłą zaczęła przywoływać się do przytomności. Skropiła twarz swą zimną wodą — wciągała woń angielskiej soli z kryształowego flakonu.
— Nie tak! Nie tak! — mówiła, szczękając zębami i odziewając się pospiesznie.
Bezwiednie z szafy zaczęła dobywać buciki, suknię, kapelusz podróżny. Dom ten, w którym za wpływem Weryhy stworzyła sobie rodzaj sztucznego ogrodu, w którym przebywała, wydał się jej straszną pustynią, wspomnieniem męczarni i katusz nie do zniesienia.
Chciała koniecznie uciec z niego, uciec choć na chwilę... odetchnąć, szukać jakiegoś możliwego ukojenia.
— Pójdę... pójdę... mówiła drżąc cała, jak w febrze, pójdę... co tu będę robić? Lala nie przyjdzie, Weryho nie przyjdzie!...
Bolesny spazm wykrzywił jej usta.
— Zanadto mnie kocha! — pomyślała z ironią i zaraz w myśli dodała.
— Mnie? — On kocha zanadto siebie. Wszak najwyraźniej napisał mi, że odchodzi odemnie, bo lęka się przechodzić znów męczarnie, jakie raz przeszedł, kochając, nie kochany. Gdyby mnie naprawdę kochał, nie dbałby o to, co z nim będzie, lecz o to, co ze mną dzieje się w tej chwili.
Była już prawie ubraną. Narzucała na siebie płaszcz swój podróżny i kapelusz pomięty i zakurzony.
— I tamten odszedł odemnie tak samo — myślała dalej z ironją — i tamten troszczył się tylko o siebie, o swój spokój domowy, o opinję dobrego męża i uczciwego człowieka.
Czuł, że, pozostając przy mnie i we Lwowie, może utracić to wszystko, a więc pozostawił mnię samą i ocalił siebie, nie zważając, co ze mną się stanie.
Od tej chwili postać Hawrata ogarnęła całą jej istotę. Odpędzona siłą woli przez ten czas, powróciła straszna i nieubłagana, pastwiąc się prawie nad znękaną duszą Heleny.
Ona już nie broniła się przed tą wizją — owszem, z dzikiem jakiemś okrucieństwem rozrywała świeżo zabliźnione rany swego serca — jakby mścić się chciała nad sobą samą za tę iluzję spokoju, w którym istnieć chciała.
— Będziesz myśleć o nim! Musisz myśleć o nim... To twoje przeznaczenie — mówiła do pobladłej, tragicznej postaci, którą dostrzegła w lustrze.
I nagle zbudziło się w niej szalone pragnienie. Oto Helena zapragnęła zobaczyć znów Hawrata.
— Widzieć go! Widzieć muszę choć na chwilę!...
Wydało się jej to rzeczą zupełnie naturalną.
Był tu, w tem samem mieście, tak łatwo mogła go odnaleść. Czuła to, że instynkt ją zaprowadzi.
Moc duchowa, jaką miał nad nią, ta potęga, która ją wlokła za nim po wybrzeżu morskiem w Lido, odżyła i rozpostarła nad nią panowanie swoje.
Nieujarzmiona, nieokiełzana siłą woli, rozkochana istota Heleny szalała teraz w bezbrzeżnej tęsknocie.
„Muszę go widzieć“ — stało się dla niej prawem, przykazaniem.
Jak ptak oślepły na uwięzi, ciągniony za łańcuch, tak ona wyszła teraz z domu na ulicę miasta, które kryło w swej głębi Karola.
Szła z głową podniesioną, wpatrzona przed siebie, z nerwami tak strasznie napiętemi, iż nie czuła nawet ich drgania. Egzaltacja jej rosła z każdym krokiem. Coś popychało ją i kierowało jej krokami. Żelazna dłoń chwyciła ją za kark i popychała naprzód.
Była znów straszna, postarzała, twarz jej pokryła mgła popiołu. Kosmyki włosów bezładnie spływały jej na oczy i policzki. Ona szła ciągle, usuwając sztywną ręką tych, którzy tamowali jej drogę.
Ten i ów obejrzał się za tą dziwną, szaro odzianą postacią, która zdawała się raczej sunąć, a nie iść po ziemi.
Wyraz jej oczu był nieokreślony. Przeważał w nich dziwny stan nieruchomości, wpatrzenia się w jakiś tylko dla nich dościgły przedmiot.
Muszę go znaleść — oto były jedyne słowa, około których krążyła jej wola i myśli.