<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Korzystając z wejścia kilku naraz osób, Helena wsunęła się do sali sądowej.
Gdy weszła w ścieżkę, rozgraniczającą dwa rzędy ławek, natłoczoną publicznością, zaczęła torować sobie drogę z tą śmiałością i pewnością siebie, z jaką weszła do gmachu sądu krajowego przy ulicy Batorego.
Nie była tu nigdy, a przecież szła pewno i śmiało.
Ten stan wpół przytomny nie opuszczał jej ani na chwilę. Tajemnicza siła gnała ją wśród ulic i przygnała ją tutaj.
W życiu wystarczy coś chcieć całą duszą, całą siłą, całą potęgą swej istoty, to aby się stało. To jest wielka tajemnica tych, którym się wszystko spełnia. Oni mają siłę chcieć.
I oto dlaczego Helena znalazła się w sali sądowej, a w tej sali sądzono właśnie zbrodniarza, mordercę, a obronę tego zbrodniarza wygłaszał w tej chwili... Hawrat.
Cisza panowała w sali natłoczonej po brzegi, cisza przeogromna.
Głos Hawrata rozlegał się jak dzwon, a każde słowo padało jak dobroczynna kropla deszczu w czasie posuchy.
Przysięgli w ławach swoich, wpatrzeni w twarz i gęsta obrońcy, mieli pozory stworzeń, w których budzi się pewien zmysł krytyczny.
Na ławie oskarżonych, naprzeciw trybunału, siedział ów zbrodniarz w szarej płóciennej odzieży. Lękliwe oczy tropionego zwierza utkwił w krzyż, stojący na stole pokrytym zielonem suknem. Tak blisko niego, że dotykał prawie niespokojnemi rękoma, leżała skrwawiona odzież zamordowanej dziewczyny, jej szkaplerz i małe, blaszane pudełeczko, w którem znaleziono parę centów.
Niepewne światło chmurnego, jesiennego dnia padało na tę grupę — człowieka i niemych świadków jego zagadkowej zbrodni.
Spiczasta czapka Fedka sterczała prawie tragicznie w samotnej pustce, którą dokoła niego zostawiono.
W kącie, przed ławą dziennikarzy przysiadł siwy chłop w sukmanie. Oczy krwawe sączyły dwie strugi łez.
Był to ojciec mordercy.
Wpatrzony w swe dziecko, szeptał ciągle:
— Fedku, Fedku, szczo ty zrobyw!
Hawrat mówił, mówił gorąco, chwilami tak szybko, jak huragan, to znów jakby ważył każde słowo na szali.
I wtedy w sercach słuchających powstawał niepokój i coś jak wielkie miłosierdzie, jak jasność niezwykłej miłości i przebaczenia, przebiegało salę.
Hawrat na jaw, na dzień jasny wyprowadził to skurczone pół-zwierzę, splamione krwią, i dzieckiem go przed oczy sędziów wywłóczył.
Z ciemni mogilnej wstawała matka alkoholiczka, rodzeństwo epileptyczne, on sam pół-kretyn, zwiędły w wiośnie życia kwiat, zmieniony w mordercę pod tchnieniem nędzy miejskiej i alkoholu.
Wielki, wspaniały dech przeleciał salę i targnął ludzkiemi duszami.
Sądzić miano tego, który stał tu bez winy — winny i do którego wyciągnął z krzyża ręce Ten, który jest Sędzią Najwyższym.
Przebaczcie mu, albowiem nie wiedział, co czynił!
Helena, oparta o środkową ławkę, stała wpatrzona w Karola, którego widziała, ale poznawała z trudnością.
Ten człowiek, wyniesiony swem posłannictwem nad innych, ten człowiek, który w tej chwili stawał jak wał ochronny przed jeszcze żywym, broniąc go, aby nie stał się trupem, ten człowiek, który roztrząsał sumienia tych, którzy za chwilkę mogli wydać wyrok śmierci — byłże to ten sam Karol, który na Lido zarzucał ją różami, a w Lucernie szalał w ekstazie miłosnej, wyciskając jej krwawe piętna na ręce?
Co miał wspólnego z tamtym rozkochanym i wysubtelnionym w miłości ten silny i potężny mówca, walczący o życie człowieka, walczący stokroć potężniejszą niż oręż bronią, bo myślą własną, krzykiem swego ducha, silnego poczuciem sprawiedliwości i miłości bliźniego.
W rękach swych, wyciągniętych ku ławie przysięgłych, Hawrat zdawał się trzymać duszę Fedka i niejako odpowiadać za nią. Od niego, od jego słów, od gorącego przekonania jego ducha zależało rozbudzenie sprawiedliwości tych kilkunastu ludzi.
Za parę godzin może padnie słowo: „na śmierć przez powieszenie“ — może jednak Hawrat zatrzymać je w powietrzu i od głowy Fedka odwrócić, ocalić mu życie.
Helena patrzy na Hawrata i nagła, szalona gorycz przepełnia jej duszę.
— Jak on się troszczy o tego zbrodniarza, jak bardzo mu chodzi o to, aby on nie umarł! Pot spływa mu z czoła, oczy błyszczą fosforycznym blaskiem, usta drżą, głos chwilami łamie się ze wzruszenia.
A ona? A o jej życie czy troszczy się ten człowiek? Wytęża wszystkie siły, aby odwrócić wyrok śmierci z nad głowy Fedka, a wyrok śmierci na nią wydał tam w Lucernie i oddał go jej sam do ręki.
Zaczyna w tej krótkiej chwili rozumieć i pojmować wiele. To, co się nazywa miłością dla społeczeństwa, nie musi mieć nic wspólnego z miłością dla jednostki. Fedko przedstawia dla Hawrata społeczeństwo, ona zaś jednostkę. Hawrat kocha „ogół“, kocha go tak gorąco, iż głos jego jak huragan, wstrząsa duszami wszystkich... lecz względem niej okazał się zły, marny i nieludzki...
Helena wytęża wszystkie siły, aby to pojęcie utrwalić w sobie. Powoli zaczyna przychodzić do pewnej równowagi. Karol wydaje się jej coraz straszniejszy, coraz okrutniejszy. Dokoła wszyscy przejęci podziwem dla jego humanitarnych zasad, dla jego nadzwyczajnych pojęć o szlachetnej sprawiedliwości, rozgrzewają się i rozrzewniają pod wpływem jego słów.
W duszy Heleny przeciwnie — odbywa się dziwny, dla niej tylko zrozumiały proces. Karol na tej wyżynie idealnej — przenika ją chłodem i bolesnem odrętwieniem. Dualizm jego postaci staje przed nią jasny i nieubłagalny. Gdy on woła „sprawiedliwości — a jeśli już nie sprawiedliwości to „miłosierdzia“ — ona zaciska zęby, aby nie wybuchnąć ironicznym, strasznym śmiechem.
On woła... miłosierdzia.
Gorąco panujące na sali jest straszne. Atmosfera zdaje się przeładowana elektrycznością. Jakieś tajemnicze prądy przebiegają przestrzeń.
Na nich zawisają słowa Hawrata. Mówi teraz o dziedziczności, mówi o fatalizmie, jaki zawisł nad głową tego nieszczęśliwego.
— Gdyby on miał tę równowagę ducha, jaką mam ja, jaką macie wy wszyscy i popełnił zbrodnię — mielibyście prawo zupełnie powiedzieć „winien“...
Helena oddychała ciężko. Uczepiła się ławki, ledwo ustać jest w stanie. To straszne, te jego słowa. Gdyby Fedko miał tę równowagę, którą ma Hawrat i popełnił zbrodnię, byłby winien... śmierci.
A przecież Hawrat popełnił taką zbrodnię z całą równowagą — i żyje! i żyć będzie — i nikt nie wyda na niego wyroku śmierci, przeciwnie — życie jego płynie normalnym szlakiem, bo oto jest przed Heleną zdrów, pełen siły, o jasnej, pogodnej cerze, oczach pełnych blasku, bynajmniej nie udręczony przebytą katastrofą.
Coś w głębi Heleny nurtuje, lecz co? Sformułować tego nie potrafi. Och! gdyby pogarda, nienawiść — byłaby ocalona... Siłą przepycha się do pierwszego rzędu. Chce lepiej go widzieć, chce słyszeć wszystko, poić się tą dwoistością człowieka społecznego i człowieka jednostki. Poddaje się tej torturze jak chory, który zbyt długo cierpiał i który odczuwa dziką rozkosz na widok lancetu.
— Mów, mów jeszcze, myśli z rozpaczliwą ironią, kłam! Udawaj!... Może choć w ten sposób zdołasz mi wynagrodzić krzywdę, jaką mi uczyniłeś.
Wpatruje się w twarz Hawrata, wsłuchuje się w jego głos.
— Tak, kłamie on — myśli z całą siłą, tak, kłamie on, i tak zdrowo, tak dobrze wygląda — podczas kiedy ja...
Nagle nastąpiła cisza. Silnym, pełnym potęgi i porywającym zwrotem zakończył Hawrat swą mowę. Rozwinął skrzydła jak orzeł i zaszumiał niemi. Wszyscy są wyczerpani. Ten człowiek przygnębia dusze ludzkie, wlokąc je zbyt bezwzględnie po drogach swojej duszy. Przewodniczący zapowiada półgodzinną pauzę.
I oto w mgnieniu oka sala pustoszeje. Hawrat znika w drzwiach prowadzących na kurytarze. Fedko siedzi na ławce, a ku niemu kilka kroków podchodzi ojciec i przedzielony strażnikami w fioletowych kołnierzach staje i wpatrując się łzawemi oczyma w twarz syna, powtarza znów:
— Fedko, szczo ty zrobyw...
Helena nagle przytomnieje. Razem z Hawratem znika jej nerwowe podniecenie. Teraz doznane wrażenia cisną się do niej z szaloną szybkością. Nie jest w stanie zdać sobie z nich sprawy. To wie jedno, że Hawrat uczynił na niej wrażenie wręcz odmienne od tego, jakiego się spodziewała. Lękała się bólu strasznego, rwania się ku niemu całej swej istoty — tymczasem coś odpychającego wyradza się powoli.
To jedno wie napewno. Chce odejść, ale nie ma siły. Musi pozostać, bo coś ją spętało do tego miejsca, w którem on przebywa.
— Czyżby nawet nienawistny był mi do życia konieczny? — myśli z wzrastającą trwogą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.