Jan bez ziemi/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan bez ziemi |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz dzień był mglisty i stosunkowo ciepły, typowy dzień polskiej jesieni, przesycony łzami za ubiegłem latem. Jan Skumin żałował nietylko gorącego lata, ale i Poznania, z którym miał wrażenie, że się rozstaje na bardzo długo.
Wziął najprzód w swym banku urlop dwutygodniowy i oświadczył, że starać się będzie o miejsce podobne w oddziale tegoż banku w Warszawie, gdzie skupiają się jego sprawy familijne i pieniężne. Wstąpił do bibljoteki Raczyńskich, gdzie nieraz korzystał z wzorowo funkcjonującej czytelni i z uprzedzającej uprzejmości panów bibljotekarzy. Obok, naprzeciwko i wpobliżu tego placu Wolności żegnał przyjaźnie znajome, dobrze zaopatrzone sklepy, „solidniejsze“, czyli po polsku: uczciwsze, niż po innych naszych miastach. A pośrodku placu wspominał niedawny „Tydzień akademika“, gdzie czuł się tak domowo pośród krewnego tłumu, przy boku tej dziwnej Dosi, teraz w dal od niego uciekającej.
Posunął się dalej ulicą oryginalnie ochrzczoną imieniem świętego w pierwszym przypadku — „święty Marcin“ — i trafił na jej wspaniałe rozwarcie w dzielnicę kamienną, monumentalną, wielkomiejską, w której Prusak zostawił ten haracz za zbyt długie władanie ziemią polską: Zamek, Bank Ziemski, gmachy uniwersyteckie.
Rzucił okiem na prowizoryczne, lecz planowo przewidujące przyszłość, nowe gmachy przy wiadukcie kolejowym, gdzie się odbywały Targi Zachodnie i szereg wystaw specjalnych, współzawodniczących z zachodnio-europejskiemi.
Powrócił następnie tramwajem na Stary Rynek, tak odrębnego planu i pozoru, że go zapomnieć nie można, pomimo okolenia z wąskich domów pospolitych i do wielu innych podobnych. Odwieczny ratusz, w dziwacznej czarno-żółtej szacie nowszej, stoi oblepiony domami i domkami pośrodku placu, niby nieregularna pestka, kołacząca się w dużym, zaschniętym owocu. W przekroju tej pestki mieszczą się kramy i kramiki, oraz tradycyjne winiarnie, które Skumin zdawna obiecywał sobie zwiedzić, aby poszukać w nich owych mnichów przy beczkach, owych smakoszy, przeglądających pod światło złotopłynne kielichy, malowanych, a może jeszcze żywych.
Poszedł Skumin wąską uliczką od Rynku do Fary i, skręciwszy na lewo, zajrzał w wielkie podwórze „województwa“, niegdyś klasztoru jezuitów. Tam, w szeregu sal sklepionych wydawał pan wojewoda swe wspaniałe przyjęcia dla dostojników i ujmujące dla przyjaciół.
— Pożegnać trzeba to wszystko z powodu obmierzłych plotek — żachnął się Skumin. — Ale korygowało sumienie: plotki urodziły się z jego własnej, realnej winy, z uległości niedozwolonym pokusom. Nie plotki go gnębią, lecz konsekwencje jego czynów nierozważnych. Możnaby skutki te jeszcze naprawić przez rozważne i sumienne działanie. — A tu wyjeżdżać trzeba koniecznie, uciekać, ze wszystkich względów, towarzyskich i moralnych. Wściekłość raczej, niż rzewność, ogarniała Skumina.
Wyjechać miał dopiero na noc do Warszawy. Nie chciał jeść obiadu w Bazarze, bo spotkałby tam na pewno znajomych, wobec których nie wiedział już, jak się ma zachować. Czuł się niby tropionym przez policję towarzyską. A może prześladowały go Erynje za jego złe czyny?...
— Cóż tam znów tak strasznego popełniłem? — pocieszał się w myśli. — Są jednak konsekwencje czynów nierozważnych, które rosną do tragicznych rozmiarów.
Unikając zatem niepożądanych spotkań, zjadł obiad samotnie w małej restauracji i wybrał się jeszcze na pożegnanie roślinnego przystroju miasta, urządzonego i dozorowanego najgorliwiej przez dwa pokolenia pp. Marcińców, uczonych ogrodników miejskich, Józefa i Władysława. Obcując już od roku prawie z ulicą poznańską, Skumin miał utrwalone w pamięci wrażenia tego kunsztownego przystroju. Gdziekolwiek ulica rozwierała się w plac, lub w skwer, gdziekolwiek wywyższała się w taras przed jakimś monumentalnym gmachem, rozesłano kwietne kobierce, zasadzono piękne drzewa i krzewy. W niektórych ulicach stylizowana roślinność w guście starofrancuskim przerastała architekturę, tworząc zalewy parkowe w śródmieściu, jak te wspaniałe „wały“ Królowej Jadwigi, Warneńczyka, Zygmunta Starego, Batorego i Leszczyńskiego.
Nie miał już czasu Skumin na przegląd tego wszystkiego, ani na zwiedzenie pięciu parków poznańskich. Nachwytawszy w płuca tęsknej woni więdnących liści na „wałach“, podążył do najświetniejszego kompleksu ogrodowego, świeżo nazwanego „parkiem Wilsona“, i tam zajrzał do najpamiętniejszych kątów. Pominął rozległe cieplarnie i oranżerje, wszedł do małej szklarni, zawierającej jedną tylko osobliwość roślinną — „Victoria regia“, królowę lilij wodnych, kąpiącą się we własnym basenie. Liście jej, niby ogromne tace okrągłe parometrowej średnicy, rozkładały się z majestatyczną symetrją na szybie wodnej, tak jędrne i twarde, że unosiły łatwo na swej powierzchni duże zwierzę, albo dziecko ludzkie. Skumin wspominał tu zawsze zielone kobierce nenufarów na swem jeziorze w Hołojsku, które tak lubił, będąc dzieckiem, pruć łódką, albo wyciągać wiosłem razem z ich długą, śliską, brunatną łodygą. Tutaj te liście królewskiej lilji wydawały mu się wspomnieniem dziecięcem, powiększonem niezmiernie przez sen bajkotwórczy.
Wyszedł stamtąd na ogromne kwietniki przed palmiarnią, wołające o szereg posągów, które staną tam zapewne w przyszłości. Tymczasem stał w parku tylko stromy kamień z tablicą pamiątkową na cześć Wilsona, prezydenta Stanów Zjednoczonych, pierwszego z potentatów zwiastuna niepodległości Polski.
Posuwając się dalej, wszedł w park, zwany u nas dawniej „angielskim“ w przeciwieństwie do „francuskiego“, właściwiej zaś: naturalnym w przeciwieństwie do geometrycznego. W tym rodzaju sztuka ogrodnicza ma najlepsze pole do popisów, tworząc żywy krajobraz, dobierając kombinacje barw, współzawodnicząc z malarstwem twórczem.
Staw parku Wilsona, okolony pożółkłą już zielonością, nabierał pod pochyłemi promieniami zachodniego światła symbolicznego wyglądu. Niby wielkie oko tej ziemi badało Jana bacznem spojrzeniem: Coś zacz? Czy przyszedłeś żyć i pracować u nas? Czy jesteśmy ci tylko stacją w twej pogoni za wygodą i rozkoszą? Jeżeli z ciebie wiatropęd i obywatel świata — żegnaj! Jeżeliś druh szczery nasz i polskiej pracy — powracaj!
Zmierzch zapadł i w parku zaczynało być chłodno. Skumin powracał powoli do Bazaru.
Zapaliły się na dachach reklamy świetlne, a nad bramami nazwy kinematografów. Okna tramwajów zlewały się w ruchome wstęgi światła. Zabłysły latarnie uliczne i wystawy sklepowe. Wesołe światła zapraszały do zakupów i zabaw wieczornych.
Chociaż Skumin bardzo mało tu kupował, a do tłumnych rozrywek gminnych wcale nie miał pociągu, pomyślał żałośnie, że od jutra nie będzie się tu już bawił. Wstąpił do księgarni i kupił zbiorek fotografij Poznania, jak sentymentalny turysta. Do zbiorku pamiątek brakowała jedna kapitalna — portret Dosi. Ale czuł, że go dzisiaj nie dostanie i że nie pora właściwa do poproszenia o dar tak poufny. Pocieszył się myślą, że Dosia nie może mieć przy sobie swej fotografji, w hotelu.
Wogóle nie widział jej jeszcze nigdy w jej stałem mieszkaniu, dopiero na stacji kolei, w Gdeczu, na ulicy, w hotelu... Znajomość była pod tym względem przelotna — zato rozmowy wszystkie zajmujące, charakterystyczne i pamiętne. Chciałby ją jednak zobaczyć, choćby... nalewającą mu herbatę z własnego imbryka, a tem bardziej gospodarującą w ojcowskim dworze w Radogoszczy, który sobie narysował już w wyobraźni, choć nie miał do tego żadnych wskazówek, ani dokumentów. Dopóki się z kobietą nie podzieli jej zwykłych zajęć, dopóki nie pozna się jej codzienności, znajomość jest bardzo niezupełna. Jan tęsknił do odwiedzin w Radogoszczy, dokąd go pan Robert nieomieszkał zaprosić. Jakże chętnie przejechałby się z Dosią konno, lub w ciasnej bryczuszce po tem jej gospodarstwie wiejskiem, o którem nieraz już słyszał. I pieszo poszedłby z nią do stajen i obór, brnąłby przez jesienne błoto. — Ona i w zabłoconej sukience, i rozgrzana aż do potu, musi być estetyczna, zgrabna, miła przez samą swą bliskość i siarczyście ponętna. — Nie zgadywał, był tego niezachwianie pewien. — Obecnie wykonanie tych pięknych projektów stawało się niepodobieństwem na czas dłuższy.
Pierwszą osobą znajomą, którą spotkał w Bazarze, była Dosia, schodząca ze schodów na dolnię. Skłonił się nisko i patrzył, jak zstępowała ku niemu rytmicznie. Zaczepiła go odrazu:
— Szukam cię. Musisz przed odjazdem dowiedzieć się o jednej rzeczy.
— Słucham — odrzekł Skumin bez zapału, bo nie spodziewał się usłyszeć nic pomyślnego.
— Wejdźmy na chwilę do poczekalni; jest pusta.
Tam, stojąc i patrząc Skuminowi prosto w oczy, wyrecytowała:
— Słuchaj i zapamiętaj. W tej karczmie na Sołaczu, o którą powstała cała chryja, byliśmy razem — ja z tobą — rozumiesz?..
— Niezupełnie. Powiedziałaś to komu?
— Powiedziałam wczoraj Franiowi Gozdzkiemu. To wystarczy, aby tłumy zaraz się o tem dowiedziały. Powiem też paru innym osobom, jeżeli okaże się potrzeba.
Skumin mienił się na twarzy od sprzecznych, mocnych wrażeń.
— Moja Dosieńko najłaskawsza! Ależ po takiej głupiej ludzkiej gadaninie, to ciebie trochę obciąża.
— Bardzo lekko. A ciebie to do niczego nie obowiązuje. Tylko w razie gdybyś musiał odpowiedzieć na jakąś interpelację, powiedz, że to ja byłam.
Jan patrzył w oczy Dosi błękitniejące, jak przy każdem żywem podnieceniu, i nabierał rozanielonego wyrazu twarzy:
— Więc uczyniłaś to dla mnie, moja?..
— Wcale nie.
— Czyżby dla Werci? — zapytał Jan, stygnąc raptownie.
— Gdzież tam! Uczyniłam to dla wuja Ambrożego — wymówiła Dosia dobitnie, z wyrzutem w oczach raczej, niż z czułością.
— Ach, tak? — skłonił się Jan z przesadnem uszanowaniem.
— Wyjeżdżasz dzisiaj? — dodała po chwili.
— Wyjeżdżam.
— No to... do widzenia.
Uścisnęli się za ręce, ceremonjalnie.
Już zerwała się do odejścia. Jednak po chwili przystąpiła znów do Janka z wyciągniętą dłonią.
— Ale zawitasz tu znów kiedyś, mój Janku?
— Jeżeli los pozwoli.
— Oby Bóg... — urwała i ścisnęła mocno dłoń Janka.
Odeszła, nie oglądając się już.
Skumin zaś rzucił się w fotel i zadumał się:
— Tu mieszka, zrośnięte z tą ziemią — szczęście. A ja oddalam się od niego.