Janosik król Tatr/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Janosik król Tatr |
Podtytuł | „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Zdrój“ |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz opat tyniecki, biskup Pstrokoński, spokoju od śmierci Kostki Napierskiego nie miał.
Brzmiały i grzmiały w myśli słowa Kostkowe: kędyś trucizna jest, co duszę i ciało polskie zatruła... od stóp do głowy rak toczy — Orzechowskiego słowa, przez Kostkę powtórzone onego wiosennego dnia w Tyńcu...
A rak toczył Rzeczpospolitą, toczył ją od podeszwy stopy do wierzchołka głowy. Aleksy Michajłowicz aby przeszkodzić, by Chmielnicki z kozakami miast jemu, nie poddał się sułtanowi, ruszył „w obronie wiary prawosławnej“ i pobiwszy przez kniazia Czerkaskiego i kozaka Zołotarenkę hetmana polnego litewskiego pod Wilnem, do Wilna wjechał i wielkim księciem litewskim się nazwał. Wycięto Swisłocz i Kojdanów, zajęto Mińsk, Połock, Dyneburg, Kowno, Grodno; Chmielnicki z kniaziem Buturlinem obiegli Lwów; Lublin zajęli kozacy.
Karolowi X Gustawowi poddali się i przysięgli bez dobycia szabli wojewoda poznański, satyryk Krzysztof Opaliński i wojewoda kaliski Grudziński pod Ujściem z dwudziestu dwu tysiącami pospolitego ruszenia przeciw siedmnastu tysiącom, które wiódł ze Szwecji graf Wittenberg i zdrajca Radziejowski. Owszem — gdy Poznań bronić się chciał, wojewodowie wymusili murów otwarcie. Radziwiłłowie na Litwie poddali się Karolowi Gustawowi i przysięgli. Warszawski magistrat zbudował nową bramę i ustawił na wałach dwadzieścia sześć armat, ale za trębaczem szwedzkim z listem wysłanym ruszył konno i woźno i za Wolą klęczący królowi szwedzkiemu się przedstawił. Stefan Czarniecki w Krakowie nie zginął, jak Leonidas, ale kapitulował Koniecpolski, Dymitr Wiśniowiecki i Stanisław Rewera Potocki z piętnastoma tysiącami żołnierzy poddali się Szwedom i przysięgli.
Fryderyk Wilhelm II, elektor, za hołd, złożony w 1640-ym, Wielkopolskę chciał zabrać.
Jan Kazimierz uciekł na Śląsk z ojczyzny.
Rzeczpospolita ginęła w odmętach.
Zalali wrogowie kraj. Łupiono miasta, rabowano dwory i pałace, obdzierano mieszkania królewskie, nie było kąta ziemi polskiej niedeptanej stopą najeźdźcy. Lecz broniła się Jasna Góra i wieść o tem po ludzie szła. Lud dźwigać się począł.
Leżał Janosik Nędza Litmanowski z bandą swoją w szałasach pasterskich w lasach pod Babią Górą.
Trzy lata wojował on ze szlachtą i ustać ta wojna nie chciała, ani nie mogła, bo Janosik na szlachtę napadał, szlachta na Janosika polowała. Ale mu dorównać nie mogli. Na złotogłowiach Janosik po lasach sypiał, małmazję pijał i słodkie ciasta jadał i śmiał się. Wesoło mu było, bo zwyciężał.
Banda jego, z kilkudziesięciu ludzi złożona, ciągle nowemi siłami odświeżana, mogła była regularnemu wojsku cesarza za wzór służyć karności i sprawności.
Migiem Janosik wydawał rozkazy, a rozumiano je i spełniano.
To też setki ludzi liczące chorągwie pańskie i biskupie i wojsko kwarciane nic mu uczynić nie mogły, owszem pod bokiem żołnierzom łupił, palił i wieszał, nie gorszy szlachty wróg od kozaków, Rosjan i Szwedów.
Ale chłopi polscy go błogosławili.
Gdzie się pojawił, tam kończyła się krzywda, bezprawie i ucisk, a nawet nędza i głód. Bo Janosik złych panów tłumił, a biednym ludziom hojną ręką sypał srebro i złoto złupione. I szeroko rozsłynął po Małopolsce białorucy hetman zbójecki, w pasie o złotych klamrach i złoconej czapce.
Ale cofnął się Janosik w lasy górskie, albowiem zagęściło się od szwedzkiego żołnierza.
Przypadł w lasach i czekał.
Księdzu opatowi tynieckiemu brzmiały i grzmiały w uszach słowa Kostki: wstań! weź krzyż! pastorałem nową Polskę zbudź!...
I w celi swojej na Tyńcu, na śniegami pola przyprószone patrząc, rozmyślał on, coby dla Polski uczynić mógł. A w cudowną obronę Jasnej Góry patrząc, przeczucie miał, iż stamtąd zbawienie i ocalenie przyjdzie. I zrozumiał, że aby Rzeczpospolita się dźwignęła, głowy jej trza.
Głowa ta była na Śląsku, zagranicą, i sprowadzić ją trzeba było.
Lecz jak? Szlacheckie hufce jej nie zwiodą, bo ich nie stało.
I znowu przypomniała mu się mowa Kostki:
Na jedno słowo wasze, biskupi, na widok krzyża we waszych rękach — my zwycięzce!...
Myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli kto króla ze Śląska do kraju powrócić może, to jeno chłopi, górale beskidowi, że bez ich pomocy przez góry i wąwozy górskie nie przewiedzie go ze Śląska nikt.
I myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli głową Rzeczypospolitej jest król, ramionami magnaci i duchowieństwo, piersią szlachta rycerska, to brzuchem siłę członkom dającym i nogami, na których ciało Rzeczypospolitej stoi, są chłopi.
Dochodziły go wieści, że król pod wpływem cudownej obrony Jasnej Góry do kraju chce, że się doń rwie, że powiada, iż polegnie w ojczyźnie, ale jej więcej nie opuści.
Wielekroć biskup Pstrokoński rozmyślał, czy dobrze uczynił, pomocy swej synowi Władysława Czwartego, Leonowi Kostce odmawiając? Czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby król chłopski, jakim się być Kostka zapowiadał i głosił, na jego tronie zasiadł, czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby owa ciężka i pono jedna ze straszliwych w Europie niedola chłopa polskiego skończyła się była? To niewątpliwem było, że ogromne masy chłopskie, raz przeciw szlachcie zbuntowane i ruszone, mimo zbroic i waleczności zalałyby ją były, jak ją zalał Chmielnicki na Ukrainie. I to pewnem było, że za królem, któryby był ich dobrym ojcem i przeciw okropnemu uciskowi szlachty idący chłopi byliby nietylko Chmielnickiemu piędzi ziemi urwać z granic Rzeczypospolitej nie pozwolili, ale byliby tych granic niezłomną ochroną się stali. Myślał ksiądz Pstrokoński, zali dobrze zrobił w on dzień wiosenny Kostki wysłuchać nie chcąc, zali nie było drogi połączyć posłuch dla Rzymu z nowatorstwem politycznem, niesłychanem, a jednak może dla Polski do gruntu, do podstaw zbawczem?... Zali może ów Kostka, ów nieprawy syn nieboszczyka króla, tyle chłopstwu przychylnego, nie był zesłańcem Opatrzności, któremu marnie sczeznąć dozwolono?
Cokolwiek bądź, królem polskim był Jan Kazimierz.
I szalona biskupowi myśl do głowy przyszła: oto Janosika Nędzę w Beskidzie odszukać i zeń wprowadziciela królewskiego do granic ziemi polskiej uczynić.
Za natchnienie Boże to sobie później biskup miał i myślał, że Szaweł stał się Pawłem i że przez łotrów dzieje się wola Boska, a nawet i dzieją się rzeczy święte.
I nie mieszkając, jakoby jasnowidzeniem jakiemś ten mąż pobożny i nad niedolą ojczyzny spłakany, iż łzy mu, jako druga Wisła płynęły po licu, ujęty, do sanek pewnego grudniowego dnia zaprząc kazał, opactwo swoje na czas księdzu Silvie, Hiszpanowi, zdał i samotrzeć z pachołkiem woźnicą i strzelcem gajowym, rusznic od wilków, lub i ludzi do sań nabrawszy, ku Beskidowi ruszył.
Trudno się o Janosika dopytać było, jedno że on z lasów wychodził, ale gdzie w lasach przebywa, nikomu nie obwieszczał, drugie, że chłopi zdradzić jego pobytu nawet księdzu nie chcieli.
Podprowadził księdza Pstrokońskiego pod obozowisko Janosikowe leśny pana Zebrzydowskiego z Zawoi i ukazał kierunek, w którym się udać trza, aby do obozowiska Janosikowego na polanie dotrzeć.
— Niech was Bóg prowadzi, jegomość — rzekł — dojedziecie tą leśną drogą, małe pół mili stąd. Ale wy to gorzej wilkowi — djabłu w gardło leziecie!
— Za wolą Pana naszego Jonasz z wnętrzności wieloryba, a Daniel z lwiej jamy wyszedł — odpowiedział mu biskup Pstrokoński i kazał ruszyć w górę.
Droga była leśna, którędy chłopi nawóz z polany w zimie na saniach z osłonami zwozili, bo wozem przejechać byłoby niesposób. W jar wjechano, że często popod drzewo przezeń górą przewalone, jako pod „arcem triumphi“ przejeżdżać trzeba było.
Pachołek po lewej, gajowy po prawej ręce drogi przed saniami szli i śnieg kapcami deptali, bo konie na beztorze byłyby nie wyciągnęły, a w lic je, jeden przed drugim zaprzężono, aby zbyt bokami nie zapadały. Cugli trzymać nie było trzeba; jedna tylko droga była i konie za ludźmi szły, a biskup biczem śmigał i pokrzykiwał.
Straszny to las był i dziwował mu się biskup niepomiernie. Olbrzymie drzewa w nim rosły splątane gęstwą, igły z liśćmi, a najwięcej smreki z buczyną. To też nietylko tropy, ale i stada dzików i pojedyńcze odyńce i wycinki zgoła na bliskie oko jadący widzieli i nieraz konie spłoszone za uzdy łapać trzeba było. Wilki się ukazywały, ale je strzałami z pistoletów odganiano.
Zdawały się też znać mores przed ludźmi, co sobie biskup bliskością bandy Janosika, która pewnie nie żartowała z nimi, tłumaczył.
Niedźwiedzich śladów też moc wielką spotykali, ale te ślady na dawno nie kurzącym śniegu zastegłe były i uważali, że niedźwiedzie już spać pod wykrotami dawno musiały.
Godziny całe jechali już i już popołudnie nadeszło, biskup się uspakajał w duszy, że przecie takie pół mili i pięciu krakowskim milom wyrówna.
Wtem chłop mu zastąpił wysoki, barczysty, a śmigły, a za nim trzech innych, zbrojni wszyscy w ciupagi, noże pistolety i rusznice.
Ścierpł biskup, choć poto, aby się ze zbójami zobaczyć, jechał.
— A kaj to jadom? — zapytał wysoki chłop, przystępując zbliska.
Cóż za surowy widok! Włosy po ramiona, twarz od mrozów i wichrów zapiekła, dymem i żarem ognisk ogorzała, czapka na nim barankiem obszyta, z uszami, z suknianem granatowem dnem, z kutasem czerwonym u góry, ze złotemi czterema galonami na sukno dna w gwiazdę od kutasa naszytemi, kożuch rozchylony, krótki, a pod tem widno pas klamrzysty — portki w kapcach z sukna białego do kostek, a powyżej ponad nie prześliczne granatowo i czerwono wyszywane z białego sukna również „pończochy“ się wydobywały. Rękawice też białe, o jednym palcu, wielkim kunsztem z wełny białej, czerwonej i granatowej plecione.
Wszystko to jasno, choć las był, od śniegu odbijało i biskupowi w oczy wpadło.
— Dokąd jadą?
— Do Janosika Nędzy.
Zdumiał się chłop, jakby źle słyszał.
— Dokąd?
— Do hetmana, Sobku, powiadają — ozwał się góral za przewódcą stojący.
— Do hetmana? Ależ tam nikt niemoże iść.
— Jam ksiądz, opat tyniecki, biskup — rzekł ksiądz Pstrokoński — i samotrzeć, jako widzicie, jadę, a nie puścicie mnie nazad, choćbym zaprzysiągł, że nie wydam, to wasza wola.
Pozdejmowali chłopi czapki, popatrzyli na siebie.
— A po co?
— Prośbę mam.
— Do nas tylko chłopi prośby mają.
— Mam ją i ja.
Popatrzyli chłopi znowu na siebie, podejrzliwie i nieufnie, ale ten, co się wpierw odezwał, przemówił:
— Puśćmy ich jechać, Sobku, skoro tyle w las wjechali, a i pewnie skądś zdaleka jadą. Że to ich tylko trzech, a jaką prośbę mają i za biskupa się głosom.
— No, to jedźcie — rzekł Sobek.
— Idźże ty Kuba z nimi, coby wiedzieli na szałasie, że my się widzieliśmy.
Ruszył chłop owy przodem.
— Warta? — zapytał go gajowy biskupa.
— Hm — mruknął chłop. Pytać nie było poco.
— Wojskowy u nich moderunek — pomyślał biskup. — Grzeczna czata, że lepszejby i pan Jan Chryzostom Pasek z Gosławic nie sformował...
Rozwidniło się przed biskupem i dachy ujrzał.
— Tu to będzie — pomyślał i mimowolny dreszcz go przeszedł.
Niebawem też zobaczył szałasy i szopy wielkie; dym bił nad dachy. Polana była szeroka, lasem dookoła otoczona.
Wysypali się chłopi naprzeciw w zdumieniu niezmiernem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił ich biskup.
— Na wieki wieków! — odpowiedzieli. — Kuba, a to kto?
— Biskup.
Poodkrywali chłopi głowy, wraz też Janosik Nędza przed szałas bacowski wyszedł.
— Hej tam! Kto jedzie? — zapytał.
— Biskup.
— Biskup? Jaki? Skąd?
— Z Tyńca! — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Opat benedyktyński, tyniecki!
— Witajcie! A czego szukają!
— Janosika Nędzy Litmanowskiego.
— Ja tu — rzekł Janosik.
Biskup podjechał już popod szałas.
— Proszę niech raczą. Tylko ostrożnie, bo próg wysoki, a ocap niski — zapraszał Janosik, pomagając biskupowi wysiąść. I do ludzi swoich wskazując konie i służących biskupich się zwrócił: — wziąść, jeść i pić, postawić w cieple!
Wstąpił biskup do szałasu ponownie Pana Boga chwaląc, a z szałasu mu: „niechże bedzie“ obsiedli koło ogniska chłopi odpowiedzieli.
— Proszę. Niech siędną — zapraszał Janosik, podając siedak samorodny, trójnożny.
Jeść i pić przed biskupem postawiono: mięsiwo, pieczeń jelenią i wino i miód, że lepszych i w Tenczynie za panów Tenczyńskich, co w złotych strzemionach jeździli, nie pijano.
— Z zacnych to piwnic zrabowane — pomyślał ksiądz Pstrokoński, smakując. Pił, jadł, gościnnie i godnie traktowany, i pozierał dokoła. Szałas zaopatrzono na zimę, mchem szpary utkano, a watra paliła się taka, że i w najtęższe mrozy można się było przy niej zagrzać. Na ścianach wisiała broń, po domach porabowana szlacheckich, i makaty stamtąd poznoszone. Ludzie zaś, którzy księdza otaczali, dziwne na nim czynili wrażenie: dzicz z jakąś górnością malowała się w ich twardo rzeźbionych twarzach, a obejście ich miało cechę rodzimej dworności, u prostaków nie spotykanej.
Patrzał ksiądz opat Pstrokoński na Janosika, ten się go zaś delikatnie nie pytał, poco go widzieć chciał, aż sam mówić zacznie.
Aż ksiądz Pstrokoński nagle wstał, przeżegnał krzyżem ponad głowami obecnych i rzekł podniesionym głosem:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Zbójcy wy jesteście!
Uczyniło się cicho w szałasie. Aż po chwili odparł Janosik, nie wstając z ławy pod ścianą, na której siedział, nogi wyciągnąwszy ku ogniu:
— Księże biskupie, czyście poto przyjechali?
— Zbójcy jesteście — wołał w uniesieniu ksiądz Pstrokoński — rabusie, podpalacze i morderce!
Nie potoż przyjechał, sam się owładnąć nie mógł, uniosło go oburzenie na łotrów.
Janosik zaś rzekł:
— A panowie Cikowscy, Lanckoroński, Stadniccy, Bylina, Leszcz, co z chłopów żywcem pasy darli, batami zabijali i dobytek chłopski psami gończemi zażerali, byli co?
Zmieszał się i stropił biskup, bo wiedział, że Janosik prawdę mówił. Ów zaś wstał na całą wysokość swoją, głową pod pułap sięgając, śniady na orlej twarzy i potężnym głosem przemówił:
— Ja se w Polanach, we wierchach siedział, a jakem zbójować szedł, to na Węgry. I ludziom biednym jeść dawał, bo zbójnik świat równa i nato go Pan Bóg stworzył i opiekuje go. Ja tu do Polski nie szedł. Ale przyszli ku mnie z płaczem i lamentem, przyszli chłopi tacy, jako i ja, i na panów o pomstę wołali. Ja tu chłopów przed panami bronić i na panach za chłopskie krzywdy mścić się przyszedł. Rabusia, podpalacza i mordercę mi ksiądz biskup zadają — no to bierz krzyż i przed chłopami stań i broń ich! Haj!
Grzmotem słów napełnił Janosik Litmanowski bacówkę zawojską.
Ksiądz Pstrokoński zaś wzniósł ręce do góry i zawołał:
— A jako Szawła, w Pawła Pan zamienił, tak ja cię zbójecki herszcie, w króla obrońcę chcę zmienić!
Pojrzeli na siebie chłopi; nie rozumieli mowy.
Biskup Pstrokoński wołał:
— Pan nasz i ojciec, nas wszystkich, król Jan Kazimierz na Śląsk przed Szwedami uszedł. Najświętsza Panna Marja klasztor Jasnogórski ocaliła i duch w narodzie się dźwiga, otucha w zwątpiałe serce wstępuje. Już się miejscami nawet chłopi ubodzy, prostaczkowie, podnoszą, wrogów wdzięcznie z pobożności ku Najświętszej Pannie biją. Król Pan powrócić pragnie, na czele rewolucji przeciw najezdnikowi szwedzkiemu stanąć. Na Śląsku on cesarskim w Opolu siedzi, stąd niedaleko, za górami. Górale! I wyście chłopi! Króla do Polski przez wasze góry wprowadzić trza!
A na to Janosik, który był usiadł i nogi ku watrze wyciągnął, rzekł:
— A mnie do tego co?
— Jakto co!? — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Wszakżeś ty Polak, Polski Rzeczypospolitej syn!
— Ja jest Polak, a tam, za Tatrami, Luptacy i Węgrzy; a dołu Lachy.
— Jakie Lachy?
— Ci, co ku Krakowu i w Krakowie mieszkają.
— To przecie właśnie Polacy! Bracia twoi!
— Moi bracia, górale, w kyrpcach chodzą. Lachy to odmienny naród.
— Wszakże mowa ta sama!
— Kiedy to i ryby mają mowę tą samą, żadna nic nijako inaczej jako druga nie powie, a pstrągowi głowacz to brat? Albo łososiowi brzana?
— Ależ człowieku! Przecie król wspólny nad wszystkimi!
— No to i niedźwiedź gazda Tatrom, a bez to kozica z liszkom wraz wody pić nie chodzą.
— Nie kochacie króla naszego!
— Ja go nie widział.
— Nie chcecie potrzebującego pomocy wesprzeć?
— Kiedym ja z Polan zeszedł i cztery lata potrzebujących pomocy wspieram.
W uniesieniu jął ksiądz biskup Pstrokoński o królu opowiadać. Jak w Warszawie na zamku żył, jak władał i panował, jak uciekać i tułać się musiał, aż Gadeja, który w kącie na ławie leżał, ozwał się:
— Wygląda to tak, jakkieby gazdę z chałupy wyścigali.
Na co rzekł Krzyś przez nos:
— Terażeście Tomasie mądrze powiedzieli. Wy macie rozum!
Zaś Janosik, gazdowski syn, podniósł głowę i powiedział:
— Gazdę nikt z chałupy wyścigać nieśmie.
Zwrócił się ksiądz Pstrokoński na ten Janosikowy ruch.
— No, ale tu właśnie tak, tu właśnie tak! — zawołał. — Szwedzi króla z kraju, jako gazdę z gazdowstwa wygnali!
— To nie jest w porządku — rzekł Gadeja. — Król to król. Wyganiać go nikt nie powinien. Tu niema sprawiedliwości.
— Ani słychu o tem — dodał Krzyś sentencjonalnie.
— He! — ozwał się na to żywo Janosik. — Ja nie pozwolę! Zbójnik świat równa! Toby niemiało być.
— No widzisz, widzisz — zawołał biskup — a ono jest, jest! Widzisz!
— Gazdowi w takim nieszczęściu się godzi pomóc — rzekł Gadeja — nie dopieroż królowi.
— No — przytwierdził Mocarnego Wojtek, łupiąc ziemniak z łupy.
— Haj — przyświadczył Mateja po towarzysku.
Janosik spojrzał po towarzyszach.
— Jakoż uważacie?
— Król to król — rzekł Gadeja.
— Polski — dodał Mocarny.
— Nasz — Mateja.
Janosik pomyślał chwilę i odezwał się:
— To rzecz. Gazdę wyścigował nie będziesz. Kieby się tu do mnie obrócił, jaby go bronił. Jastrząb be bronił jastrzęba, kiedy mu puhacz młode bierze. Chłop ku chłopu. Jakby na to, padło, jaby króla bronić szedł. I towarzysze za mną.
Rzucił się ku niemu biskup Pstrokoński i w objęcia go chwycił.
— Zbawionym ty jeszcze będziesz! — krzyknął. — I pamięć twoja nie zaginie! I król nagrodzi!
— Ja o nagrodę nie stoję — odpowiedział Janosik. — Mam swojego dość, jeszcze zwysze. Ba tu o inną rzecz idzie. O prawo. Ja tu ze cztery lata chłopskiego prawa bronił i królewskie prawo jest.
— U mnie krótko. Jutro ledwie świt, idziemy na Szwedów. Niech ich będzie ile chce. A dziś, kiedy mamy gościa, a i jeszcze ich biskupią miłość, niech tu będzie wesoło! Dorzućcie na ogień!
A gdy watra płomieniem dachu sięgać jęła, a wino złote, woniejące, z piwnicy pana Pongracza, pana na Mikułaszu Luptowskim, potokami ze srebrnych, w krysztale rżniętych, złoconych i szczerozłotych szlacheckich puharów popłynęła i ochota okrutna, jako zwykle przed wyprawą, jeszcze tak straszną i niezwykłą, ludzi ogarnęła, poczęły się snuć opowieści jedna za drugą, osobliwie zaś stary Sablik i Krzyś cuda prawili.
Tańczyli chłopi w jednem miejscu, bo miejsca skąpo było, drepcąc i podskakując, a ksiądz Pstrokoński dziwił się zarówno dzikiej monotonnej, zapamiętałej muzyce, jak i równie dzikiemu, monotonnemu a zapamiętałemu tańcowi.
A gdy sen morzyć wszystkich począł i spać się jedni porozchodzili po szopach, drudzy w szałasie poukładali, ksiądz biskup szparą, którą dla dymu w ścianie szałasu między drzwiami zostawiono, odmawiając modlitwy, na świat Boży jął patrzeć.
Zawinął się we futro. Jakże mu dziwnie było... W obcem miejscu, w dziczy, pośrodku lasów ogromnych, wśród nietylko obcych ludzi, ale zbójów, wilków i niedźwiedzi... Groźne, potężne chłopy chrapały pozawijane w kożuchy, dery, futra porabowane i makaty wokoło niego. Dym z watry gryzł w oczy, piekł żar w jeden bok, gdy w drugi noc mroziła. Jakże daleko była wygodna cela klasztorna w Tyńcu, gdzie chłopak służebny drew do pieca dokładał, a łoże spokojne i wygodne było.
Ale oto jutro miał być dzień wielki... Miał król polski przez chłopów być wprowadzony w granice swego kraju...
Ach! — myślał ksiądz biskup Pstrokoński w drzemotę zapadając. — Zali jeszcze kiedy chłopi polscy większego, niżli ten i srożej i przez większych nieprzyjaciół wygnanego z królestwa swego króla na rękach swoich nazad do kraju nie wniosą?
Zali nie przyjdzie czas, kiedy tak sroga opresja spadnie na Rzeczpospolitą, iż stan szlachecki nie starczy na jej obronę, ale ile rąk mocnych w niej, tylu do zbawienia swego potrzebować będzie? Zali w srogim terminie szlachta nie będzie szukała chłopskiego hetmana, aby ratował, bo Rzeczpospolita tonąć będzie w morzu klęsk?
A klęski te i upadek przepowiadał wielki kaznodzieja ojca Jana Kazimierza, ksiądz Piotr Skarga Pawęski...