<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik król Tatr
Podtytuł „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Wieczór był jesienny. Przez przymkniętą okiennicę karczmy w Zaborni szparami błyskało światło; to Sieniawski siedział zamknięty w wybitej kobiercami, makatami i adamaszkami żydowskiej izbie i wiersze pisał.
Pod ten czas zaś lasami na czele kilkudziesięciu zbrojnych Podhalańców kroczył hetman zbójecki, Janosik Nędza Litmanowski. Obok niego szedł Sobek Topór milczący, jakby mu mowę odjęto, Marduła Franek i Nędzowi zbójeccy towarzysze nieodstępni, Gadeja, Mateja i Mocarny, wszyscy z rodu Stopków, siłacze, gwałtownicy i rycerze. Sablik i Krzyś postępowali w pochodzie, ale już nie grali. Kroczono cicho. Cicho, jak wilki, podsuwali się pod karczmę. Za przewodnika służył chłop z okolicy, a pochód umiał Janosik, jak ryś prowadzić. Karczma w Zaborni stała u dróg rozstajnych, samotna zupełnie.
Gdy światła dały się już zdala widzieć, Janosik rozdzielił swą bandę i oddał pojedyńcze jej oddziały pod dowództwo swych towarzyszy, tak, ażeby równocześnie ze wszystkich stron śpiących dragonów i sługi napaść.
— Tylko śmiało, chłopcy, a bić! — polecał.
Sieniawski nie kazał stawiać straży, wydawały mu się nietylko niepotrzebne, ale nawet uchybiające jego potędze. Wokół wojowano z chamami.
Dragoni, służba nocowali w skleconych naprędce barakach. Otoczono ich pocichu, Janosik zaś, Sobek Topór i kilku innych podeszli pod karczmę.
Drzwi od sieni były niezamknięte. Janosik szedł na palcach, w prawej ciupagę, w lewej ręce kaganek dzierżąc. Uchylił lekko drzwi od izby i ujrzał Sieniawskiego snem zdjętego.
Zawahało się jego mężne i rycerskie serce. Ale tuż za nim szedł Sobek, który rzucił się ku łożu z podniesioną siekierą w ręku.
Ciupaga Sobka Topora, w mig ciupagą Janosika ztyłu poderwana, stal pod osadzenie, zastanowiła się w powietrzu; siepnął Sobek toporzyskiem, ale Janosik Nędza Litmanowski dzierżył jego siekierę na uwięzi.
Obudzony krzykiem Sobka Sieniawski zerwał się ze snu i usiadł na łożu. Ale nim Sieniawski do pistoletów, co obok łoża na stole leżały, ręką sięgnąć zdołał, Sobek, nie zdarłszy ciupagi swojej z ciupagi Janosika, z gołemi rękoma nań się rzucił i pod gardło chwyciwszy na poduszkę go obalił, a ciupaga z brzękiem na ziemię padła.
Charczeć począł Sieniawski zdławiony. Moc mu zaraz członki odeszła.
— Sobek — rzekł Janosik, który stał zboku w izbie — nie rób mu nic! On mój, nie twój.
— Mój — ryknął Sobek.
— On mi dziadka zabił, dom okradł!
— Sobek — rzekł Janosik spokojnie — abo mnie słuchać musisz, abo się wróć, skądeś przyszedł.
Sieniawskiego, bladego i wysilonego, chłopi trzymali na łożu. Janosik wskazał chłopom trzymającym Sieniawskiego, kazał go strzec i wypadł w pole, skąd gwar walki go doszedł, chwyciwszy za rękę Sobka i ciągnąc go we drzwi. Na podwórcu i wokoło karczmy bito się, a raczej dworzanie i dragoni bronili się przewadze górali w ciemności.
Trudno było rozeznać człowieka od człowieka w nocy i we mgłach. Lecz Janosik kilkadziesiąt pochodni w kącie sieni stłoczonych spostrzegłszy, pochwycił jedną, drugą złapał Sobek — zapalili od kaganka.
— Podpalmy karczmę — krzyknął Janosik. — Będzie widniej!
Przytknęli więc pochodnie do słomy poszywającej dach karczmy, w której zaszli znienacka Sieniawskiego i jego śpiących żołnierzy i pachołków. Płomień się dał ujrzeć prędko; poszycie było suche od spodu.
Skoczyli w drugie, w trzecie, w dziesiąte miejsce — ze wszystkich stron podpalony dach buchnął płomieniem. Rozległ się wrzask i lament żydów arendarzy.
Z płonącej karczmy wybiegli chłopi i wywiedli Sieniawskiego.
Jak straszne odyńce, co kłami prują stado wilków z niemi sparte, mordowali dworzan i żołnierzy sieniawskich Gadeja, Madeja i Mocarny Stopkowie, Janosikowe towarzysze, a obok nich gruchotali im ciupagami kości Sobek Topór i Franek Marduła. Stary Sablik, gęśliki do rękawa od czuchy wpuściwszy, niedużą swoją na długiem toporzysku ciupagą raz wraz w łeb dragona, czy dworzanina przebiegającego mimo szybko śmignął, a Krzyś zboku za płotem stał, skrzypce pod pazuchą, a ciupagę w garści trzymając i podziwiał. Podziwiał on nieopodal walczącego Janosika Nędzę, który zdał mu się być djabłem, nie chłopem. Janosik zresztą nie walczył żadną bronią — walił on ludzi człowiekiem. Ująwszy pod gardło i za brzuch dragona, grzmocił sieniawskich to nogami jego, to głową, jakby snopem bił. Padali sieniawczycy od uderzeń krwawego trupa żołnierza, któremu mózg na hełmie czyimś wyprysnął.
— Jezus Maryja! — myślał Krzyś w zachwycie. — Jedy by ten człekiem młócił, jak drugi cepami!...
Niedługo bitka trwała. Janosik w łunie karczmy triumfował.
— Zbierajcie zdrowych! — krzyknął na górali.
Zabitych i ciężko rannych z pięćdziesięciu ludzi Sieniawskiego było przeszło dwudziestu, reszta się poddawała, broń rzucając.
— Ustawić zdrowych i takich, co iść mogą — rozkazał Janosik. — Zamglonych wodą lać!
Najwięcej zemdlonych od ciosu, ale zdrowych, lub lekko rannych, było tych, których on sam dragonem na ziem zwalił. Ci stanęli prawie wszyscy, gdy ich spędzano do kupy.
— Chłopcy! — zawołał Janosik do sieniawczyków. — Idźcie wszyscy swobodnie i z panem waszym! Powicie światu, że ja się ruszył z pod Tater, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki z Nędzowego Gronika w Polanach.
Poczem obrócił się do obok stojącego Mocarnego i rzekł:
— Ja wiedziałem, czemu ich nie bił ciupagą, tylko chłopem! Wyście ich pobabrali żelazem, a ci pójdą i powiedzą, który zaś jest dzielny zbójecki, tak się zwiastuje, jako ja!?
Kto szedł przy Janosiku, olśniewał. Albowiem nieporównany był to chód. Na całą Małopolskę rozniosło się imię Janosika Litmanowskiego, a całe Podgórze trzęsło się od jego imienia. Mścił on się jak szatan, raz się z pod hal ruszywszy, za to, że szlachta karając chłopów za rebelję Kostkową w zemście „od zmysłów odchodziła“.
Janosik chciał, aby mówiono, że znalazł swój swego i za okrucieństwa panów na poddanych z nawiązką płacił. Dwory i stodoły szlacheckie płonęły, często gęsto, nazajutrz po napadzie rano zgliszcza zabudowań, trupy szlacheckie w zgliszczach znajdowano. Były pochody nocne, były i walki ząb w ząb, oko w oko.
Chłopi owisłe w rozpaczy głowy dźwigać zaczęli, a imię Janosika powtarzać jak święte.
Wesoły, swobodny, zuchwały i butny wojował Janosik. Nigdy przy nim nie brakło na obozowisku z pieśnią, gęślami i opowiadką Sablika, nigdy ze skrzypcami Krzysia, a Gadeja, Mateja i Mocarny byli przy nim, jak wichry przy płomieniu. I tak się w kupę zbili z Toporami z Hrubego, co nie mówili do siebie i on ku nim, Franek Marduła.
Zarabiał on na pochwały Janosika. Bo bił się jak djabeł, a kradł jak lis, jastrząb i kuna razem wcielone w wilka.
I wszystko dobrze szło, póki chodził w Krzysiowych portkach.
Ale że się z niego śmiano, że ciasne i krótkie, a i Krzyś, swoje starsze drąc, o zwrot się pożyczonych nowszych przymawiał, postanowił Marduła o portki się postarać.
Uszyć nie było czasu dać, nie pozostawało nic, tylko ukraść.
Tak też Marduła namyślił i tak się zdecydował. Ale że i wybredny był i nie wypadało jemu, tak pierwszorzędnemu rabusiowi i tak pierwszorzędnemu elegantowi byle czego kraść i w byle czem chodzić, ruszył na portki, od bandy się oddaliwszy, do samego bogacza sołtysa pod Kalwarją, gdzie się rzecz nie powiodła, gdyż Mardułę schwytano, jako podejrzanego o należenie do nieopodal grasującej bandy Janosika, choć się Marduła zapierał, oddano, aby go do Krakowa, do grodu zawiedli. Ale pan Rzeszowski lubił więźniów i Mardułę u siebie w zamku do lochu wrzucić kazał.
Gorzko i w smętku mu tam płynęły dni i noce.
Od strażnika jednego, człeka dobrego, dowiadywał się tylko od czasu do czasu, iż to w tej, to w innej okolicy Janosik Nędza Litmanowski się pojawił, dwór spalił, szlachcica powiesił, zarąbał, lub za piątą granicę wystraszył, a wówczas żałość niewypowiedziana ściskała Marduły serce na myśl, ile się tam nabito, ile dobra złupić musiano i miano okazję.
Dni i noce biegły Mardule w smutku i strapieniu. Sam on nie wiedział, jak długo już świata Bożego nie oglądał. Siedział ze spuszczonemi między kolana rękami, albo przez małe zakratowane okienko w lochu na skraweczek nieba spozierał.
Że był poetą, począł wiersze składać. On to w przystępie autoironji uzdajał tę gorzką śpiewankę:

Dobry hłopiec, dobry zbój,
padnie listek, to sie bój!

(bo las prześwieca).

Padnie listek bukowy,
jużci zbójnik gotowy!

(bo z lasu zima wypędza).

Padnie listek z jawora,
hybaj Janko do dwora!

(bo w jasnym lesie złapią).
Zrazu składał wiersze krótkie o swej niedoli, aż raz pewnej nocy począł nucić cicho, żałośliwym głosem, — głośno nie było wolno — sam nie wiedząc, skąd się mu słowa i nuta snują:

Uświadcy teraz w więzieniu
po swyk uciehak, radości...
O jak w okropnem nudzeniu
ozmyśla teraz o wolności...
Straciłek wolność z młodości,
jakze jej teraz załujem!
Narzékać musem, bo cujem...
Skowronek leci do góry,
a słowik w gaju nuci,
za coz mie kraty i mury
odłącać majom od ludzi?

O Boze, mój Boze, wyzwól ze mnie stela,
wyzwól ze mnie, z bitego kastela,
cobyk tu niesiedział, nik o mnie niewiedział,
jyno jeden Pan Bóg, Panienka Maryja...
Dała mie tu wsadzić jedna kanalija...

Za portki — dodał z goryczą.
Pewnego dnia usłyszał Marduła jakiś gwar i ruch. Weszło do kaźni trzech hajduków z latarnią, kazali Mardule wstać i przeprowadziwszy go przez loch, wewiedli w inne miejsce, wepchnęli i zatrzasnęli za nim drzwi żelazne.
Ciemniej tam jeszcze było, niż uprzednio. Słaby blask księżyca wmykał się skądś z pod sklepienia, zgóry. Mardułę taka rozpacz zdjęła, że miał płaczem wybuchnąć, gdy jakoby oddech czyjś posłyszał.
— Jest tam kto!? — zapytał pół z radością, że nie jest samotny, pół ze strachem: czy to nie duch sapi w ciemności.
Nic nie odpowiedziało.
— Jest tam kto? — powtórzył, ale również odpowiedzi nie otrzymał.
Zląkł się Marduła strasznie i począł pacierze odmawiać, do ściany przyciśnięty. I tak usnął.
Nazajutrz rano, gdy się obudził, dzień już był i było widniej w więzieniu. Marduła ujrzał w mroku starca z brodą białą do pasa, z włosami niżej ramion, siedzącego na wiązce słomy, rzuconej więźniom do spania. Odziany był łachmanami, przez które kościane ciało przeglądało.
Marduła wzdrygnął się na ten widok, ale i ucieszył. Nie był przynajmniej sam, co mu było straszne.
— Hej! — zawołał.
Starzec się nie odwrócił.
Głuhy je — pomyślał Marduła.
Zbliżył się ku starcowi, przed oczy mu przyszedł, ale starzec się nie ruszył.
I ślepy jest — pomyślał.
Dotknął go ręką.
Starzec drgnął lekko, ale się nie ozwał.
Niemowa, cy co? — pomyślał Marduła.
Jaki jest, taki jest, zawdy lepsi, cok nie sam...
Poprzednio Mardule strażnik jeść przynosił, tu chleb i wodę na lince zgóry spuszczono. Starzec, który nieruchomo siedział, snać porę i miejsce znał, bo równocześnie, gdy bochenek chleba i dzbanek z wodą przed nim się zakołysały, on ręce po nie wyciągnął. I Mardule podobnie strawę przysłano.
Probował Marduła zwrócić na siebie uwagę starca, ale nadaremnie. A gdy się dobry strażnik, który dbał o to, aby Marduła za żywa nie zgnił, pojawił, opowiedział, że gdy on do więzienia nastał, lat temu trzydzieści, już człowiek ów tu siedział tak dawno, że nikt nie pamiętał, kiedy go zamknięto, ani zaco. Podobno za dziada obecnego dziedzica do lochów go wtrącono. Skąd był, kto, już nie wiadomo. Panowie Rzeszowscy zawsze lubili więźniów.
— Nie słyszy? Nie widzi? — pytał się Marduła.
— Zdaje się, że nie.
I znowu Mardule począł biec czas jednostajnie, tyle tylko, że na starca patrzał, który znać zupełnie sprawy sobie nie zdawał, iż towarzysza niewoli mu dano.
Aż raz Marduła z rozpaczy śpiewać na całe gardło zaczął. Nie śpiewał on, ale wył, ile mu sił w piersiach starczyło. Chciał się zawyć na śmierć — skroś Krzisiowyk portek...
I wówczas wydało mu się, że starzec drgnął i głowę wzniósł nieco.
Marduła śpiewał dalej: śpiewał o górach, o lasach, o zbójectwie i kochaniu, o bitwach, o kopalniach srebra i żelaza i o juhastwie w halach, o ptakach i zwierzętach, o wodzie i ogniu, o robotach w polu i ścinaniu drzewa — śpiewał wszystko, co było życiem górala i ubrało się w pieśń. Starzec jakoby słuchał i słyszał, a gdy Marduła, jak wilk raniony zawywszy na końcu, na garść swojej słomy się prasnął, starzec pół jęknął.
Zerwał się Marduła na równe nogi.
— Mówicie!? — krzyknął.
Lecz starzec milczał.
Marduła przypadł ku niemu, za ręce go uchwycił. Starzec zdawał się nie czuć. Jął teraz śpiewywać Marduła na cały głos często. Snać go z lochu nie słyszano, darł się więc wniebogłosy. I razu pewnego usłyszał słowo starca: dawno...
Wydało się Mardule, jakby mu kwiat na ucho padł. Przyskoczył ku starcowi i ujrzał dwie łzy, płynące mu po twarzy.
— Żyjecie!? Czujecie!? — wrzasnął rozradowany.
Starzec jakby mocował się z sobą i wykrztusił znów: dawno...
A potem wysilił ze siebie:
— Śpiewaj...
I czas biegł, dni, tygodnie, miesiące, czy lata — — Marduła nie wiedział. Śpiewał w kaźni, a starzec snać słuchał, na słomie siedząc.
Aż razu pewnego ozwał się chrapliwie:
— Skądeś ty?
— Z gór! — krzyknął Marduła.
— Wiem — ale skąd?
— Z Olczy.
— Z Olczy... — powtórzył starzec. — Woda...
— Jest woda — zawołał Marduła.
— Las...
— Czy znacie?...
— Znam — wykrztusił starzec.
Marduła jak długi do kolan mu przypadł.
— Dziadku! — krzyknął. — Wyście z gór!?
— Z pod Tater — odpowiedział starzec.
— Skąd!?
— Z Leśnice...
Więcej tego dnia nie mógł mówić. Snać gardło odwykło od wydawania głosu i język od składania wyrazów. I po tym jednym momencie jęki tylko niezrozumiałe przez długi czas z ust starca się wydobywały, aż znów pewnego dnia ozwał się:
— Lato...
Rany Boskie! — pomyślał Marduła. — Czy ja tu od jesieni już do lata przesiedział!? Czy może więcej roków!?
— Lato — powtórzył starzec — owce w halach...
— W halach...
— Dziewięćdziesiąt roków...
— Tu siedzicie?
— Tak!
Mardule się tak serce ścisnęło, że nie zważając na wstrętne ciało starca, za kolana go objął.
— Dziewięćdziesiąt roków nie mówiłem.
— Nic!?
— Nic.
— Ja myślałem, żeście niemowa i głuchy!
— Ja był głuchy i niemowa, aleś ty mie pieśniami obudził... Ja się słowa po słowie uczył... Jak dziecko...
— Boże jedyny!
— Tak! Uczyłem się. Zrazu nie mogłem nic rozróżnić... Słyszałem jeno głos... Ale nie rozumiałem nic... Takie uszy były, jak ze żelaza... Potem słowo... Jedno... Drugie... Mąciło się... A coś mi się przypominało... Świat... Las — drzewa... Słońce — jasno... Woda — płynie, szumi... Ciupaga... Hala — owce, pies, juhasi, turnie... Tak mi się przypominało jedno po drugiem... Słowa i świat... Bo ja dawno nic nie widział... Dziewięćdziesiąt roków... Tak...
— A widzicie?
— Widzę chałupę swoją... Wóz... Konie dwa — cisawe...
— Ale mnie tu? Przy was? Widzicie?
— Nie.
— A zaco was tu zaparli?
— Zaparli?... Do lochu?... Zaco?... Drzewo ścinać zgodzili... Dziewka była panowa... Zakochała mnie... Dawno... Już nie wróci do Leśnice...
— Ile wam roków?
— Ja rachował czas... Dni... Po jadle... Raz do dnia... Co urachował rok, tom doliczył... Pierszy dziewięćdziesiąty idzie... Miałem trzy dwadzieścia...
— No to wam, poczekajcie, sto trzynaście roków?
— Będzie...
— Jezus Maryja!
Mardułę przeszedł dreszcz lęku, jak od trupa.
A starzec mówił:
— Ona była tu!... Za ścianą... My sie słyszeli... Płakała... Trzydzieści roków i dwa...
Umilkł starzec i Marduła umilkł od zgrozy.
I znów milczenie ogarnęło Mardułę, starzec mówić przestał, aż po paru tygodniach w nocy poczuł Marduła, że go coś za ramię ciągnie.
Zląkł się i krzyknął:
— Kto to?
— To ja — odpowiedział starzec w ciemnościach. — Gadaj...
— Co?
— Jak tam — — u nas... Ja tu dziewięćdziesiąt roków gnił... W lochu... Ja tu drzewo ścinać przyszedł... panu... Nie wróciłem... Jak tam... u nas?... Jaby tam na kolanach szedł... Ziemie całował... Jaby na ziemi legł, piersiami przywar... Jaby tam — — wodę widzieć chciał... Drzewa sumiom — — jedle — — smreki — — lipy... Zwonki grajom... Gwary pełno... Wszędy — gadajom... Jaby na ziemi leżał, piersiami przywar... Jaby na kolanach tam szedł... Ziemia cudowna... Świat...
Marduła jął płakać.
— Gadaj mi... Zielono... Trawa zielona... Otawa... Jak pokosisz... otawi sie... Owies siać... Pług... Jeździliśmy do jarmaku... Zboże kupować... Zarno... Dawno...
Łuk... Strzelajom?... Z łuków?... Niedźwiedź w gardło... Z proce w oko... Gęsie pierza na strzale... Ja umiał... Bez oko w mózg...
Gadaj... Kijaniom chusty prać... Peu, peu, peu, pac! pac!... Baby pierom... Pierujom?...
Biały rańtuch na niej... Kyrpocoski... Chustka jedwabna — — z odpustu... Gorset... He... Dziewczęta — — w polanie... Kiej kwiaty... Niebo — — tam... Turnie... Skały... Wysoki... Het...
Podniósł rękę nad głowę.
— Het... Wysoko... Słońce...
I runął na barłóg. Marduła poskoczył ku niemu. Starzec się rozśmiał i skonał.
Naówczas Marduła ukląkł nad nim, przeżegnał się i mówić począł:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Dziękujem Ci, Panie Boże, cok się bez portki Krzisiowe tu dostał i ze skroś tych portek ten stary człowiek śmiejący sie umarł. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.