<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Jarema
Rozdział IX. Jedna złota chwila
Pochodzenie Wybór pism Jana Zacharyasiewicza
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Jedna złota chwila.
W

Wśród deszczu i burzy zbliżał się Jarema do dworu. We dworze bylo jasno. Na dużych szybach odbijały się kwiaty w wazonikach i w ładne arabskie haftowane firanki. Jakoś miło,

przyjemnie było tam za temi jasnemi oknami, a na dworze było ciemno, zimno i dżdżysto. Białawe światło z dużéj okrągłéj lampy rozchodzilo się po wszystkich kątach gustownie urządzonego saloniku, a na świecie była noc ciemna, burzliwa, oświecona tylko błyskawicami, których światło tak dziwnie błyszczało, jak zapalony proch na panewce.
Jarema stanął przed oknami i oparł się o płot, który od reszty ogrodu odgradzał mały kwiatkami zasadzony ogródek. Jego wzrok padał głęboko do pokoju i koleją przechodził różne znajdujące się tam przedmioty i osoby.
Naprzód przypatrywał się niejaki czas wdowie z wielką uwagą. Domyślił się, że to musi być owa młoda dziewczynka, której niegdyś usługiwał w tym dworze, a która teraz jest dziedziczką Nowéjwsi. Żadnego w téj chwili nie przywiązywał do téj osoby wspomnienia. On widział w niéj tylko dziedziczkę, nic więcéj, widział panią domu, która gromadzie tyle krzywd wyrządzić miała, która jego dziadowiznę zajęła i do majątku swego wcieliła. Widział, że była ubrana ładnie i kosztownie, jak żadna niewiasta wiejska się nie ubiera. W jéj uszach błyszczało złoto i drogie kamienie, na rękach coś także świeciło się, co musiało być bardzo kosztowném.
Koło niéj widział młodą, z kapyśną twarzyczką dziewczynkę, która, jak każde dworskie paniątko, dygała wszystkie strony i uśmiechała się, podając gościom nizkie, porcelanowe czarki z jakimś napoj em.
Powiódłszy okiem po dużych obrazach i zwierciadłach w złotych ramach, o których wartości zbyt wysokie miał wyobrażenie, pokiwał głową i rzekł do siebie:
— Mój Boże! Jak to dobrze tym ludziom! Oni bawią się, jedzą i piją, i nawet nie pomyślą o tém, że jakiemuś tam biednemu Jaremie wydarli dziadowiznę, a jego samego wypędzili w świat szeroki, w ciężką och! bardzo ciężką służbę!... Tam ze wsi, słychać ryk głodnéj trzody, w chałupach ciemno, bo niéma czém palić; bez strawy kładzie się na piec gospodarz, aby jutro wstał do roboty... a tu tak wesoło, z tego dużego dzbana kurzy się para... jedzą, piją, śmieją się!...
I zacisnął pięść, i wzniósl ją groźnie do góry.
A tam za oknami właśnie w téj chwili mówił proboszcz owe piękne słowa, że lud miłością trzeba do siebie podnosić, trzeba go ukochać, jako brata, bo serce jego jest szlachetne, tylko mu brak oświaty. Wdowa postanowiła właśnie ze sprzedaży pustek ofiarować sto dukatów na szkółkę dla ludu, aby ten młodszy, zaniedbany brat nie był ciemny. Jadwiga i Władyslaw wezbraném sercem podzielali teraz zamysły wdowy i marzyli o własném przyszłém szczęściu śród szczęśliwego ludu!... A nawet pułkownik przestał już biegać, a chociaż z wnioskiem wdowy nie mógł się jeszcz zupełnie zgodzić, miał już jednak ochotę wejść w targ o punkta kapitulacyi, bo w obec argumentów proboszcza, trudno było staremu żołnierzowi trzymać się w ostrzeliwanéj ciągle reducie!...
I to wszystko działo się téj saméj godziny, gdy Jarema z wyciągniętą do okna pięścią stał oparty o płot. O nie, to nie był ów Jarema, któremu przed laty dwudziestu wcisnęła do ręki ta sama kobieta, co tam siedzi przy stole w stroju wdowim, talara z Matką Bozką, gdy za dworu wychodził... To był wcale inny, inny czlowiek!... To był już wychowaniec innéj szkoły, inni nauczyciele opatrzyli go w dzisiejszą jego naukę, a nauka ta, niestety, przyjęła się — bo grunt pod lepszą siejbę był zaniedbany!...
W téj chwili spostrzeżono z wewnątrz pokoju Jaremę. Wszyscy zwrócili się do okna, a Jarema odszedł.
Na skręcie drogi stała figura, wyobrażającą św. Floryana, opiekuna od pożarów. Wzniosła ją tutaj pobożna ręka dawnego dziedzica Nowéjwsi, a wieść głosiła, że od tego czasu nie było ani we dworze, ani we wsi żadnego pożaru. Jarema znał doskonale tę figurę, bo będąc pastuchem, wił wianki z bławatków dla świętego i zawieszał je na szerokiéj konwi, którą święty patron gasił pożar u stóp swoich.
Przechodząc koło figury, mimowolnie zdjął czapkę. W téj chwili stanęły mu przed oczyma wspomnienia młodości i ozwało się w nim piękne, proste uczucie wiary w świętych opiekunów, które w ciągu tych dwudziestu lat mocno nadwerężły bezbożne z kamratami pogadanki.
Jarema wyjął rękę z kieszeni i przeżegnał się, przed św. Floryanem...
Uszedł kawał drogi wśród deszczu i burzy. Figura oddalała się od niego coraz więcej, a w jego głowie budziły się znowu nieprzyjazne wspomnienia. I myślał sobie:
— Jam tu obcy, ja tutaj nie mam ani piędzi ziemi! Mysz ma dziurę, ptak gałązkę drzewa, a mnie wypchnięto ze wsi rodzinnéj, oddano w rekruty, wzięto dziadowiznę! I zawrócił znowu do dworu, ale figurę ominął i inną poszedł drogą.
Zbliżył się do ganku i cały przemokły, rzucił się na ławkę. I rzekł do siebie:
— Tu będę mókł i gnił, póki mi krzywdy mojéj nie wrócą.
Wyszła z sieni babulka i przestraszyła się. Usłyszawszy krzyk staruszki, wyszli goście i domowi z pokoju.
— Kto tu? — zawołał pułkownik.
— Jarema — ponuro odpowiedział przybysz.
— Co za Jarema? — zapytało kilka głosów.
— Jarema, co to przed laty dwudziestu służył dworze — odpowiedział przybysz, — co to oddano go w rekruty.
— A! Jarema! — zawołała wdowa ze współczuciem właściwém naszym kobietom, gdy po długim czasie dawnego sługę spotykają — Jarema! O! to bardzo dawno już... Jaremo! a czemuż na Boga tak ludzi przestraszacie? Ledwo nie pomdleliśmy z przestrachu!... Czemuż nie poszliście wprzód do piekarni?... Idźcie, osuszcie się; tam jest Jacenty i Mateusz i Nastka.
Jarema zdjął czapkę i z dawną pokorą pokłonił się wdowie. Ktoby jednak widzał w téj chwili wyraz jego twarzy, nie wierzyłby téj pokorze, która była tylko dawnym nałogiem.
— Jasna pani — przerwał wdowie — ja nic chcę ani Mateusza, ani Jacentego, tylko do saméj jasnej pani mam interes.
— Do kroć tysięcy katów! — krzyknął pułkownik, którego taka niesubordynacya już nudzić zaczęła — do milion beczek!... któż o dziesiątéj godzinie przychodzi do dworu z interesem?
— Bo mi pilno, jasny panie! — odparł z pokornym ukłonem Jarema.
— A cóż cię tam pali? — ofuknął się pułkownik.
— Mnie nic nie pali, jasny panie — odrzekł zimno Jarema — wódki nie piłem. Mnie owszem zimno bo do nitki przemokłem.
Proboszcz spostrzegł, że tutaj ma się z jakimś awanturnikiem do czynienia, z którym najłatwiejsza będzie sprawa, gdy się najgrzeczniéj z nim obejdą. Postąpił więc naprzód i słodkim zapytał głosem:
— Przyjacielu, powiedz wyrażuie, czego żądasz, czy ciepłego kąta, czy strawy? Tego nie odmówi ci gospodyni.
— Ja nie chcę żadnego kąta, ani cudzéj strawy, ja chcę swojéj własnej — odparł Jarema.
Trudno było wyrozumiéć z téj odpowiedzi, czego właściwie przybysz żądał. Niewtajemniczonym w jego położenie wydawał się, jako prosty awanturnik.
Tak téż myśleli sobie wszyscy, co go słuchali.
Interweniujący proboszcz ozwał się jeszcze:
— Mój przyjacielu, zakrawasz coś na napastnika, ale napaść nikomu, tu płazem nie ujdzie. Więc radzę ci spokojnie się zachować, iść do piekarni i wyspać się do woli.
Jarema włożył czapkę na głowę i rzekł łamanym, językiem z butą, zapomniawszy unikać słów żołnierskich:
— Ja tu sem nie przyszedł po kawałek chleba. Ja chleb mam i pieniądze mam. Ja tu przyszedł po to co mi się należy. A jeśli mi tego nie oddadzą, to ja wiem, co zrobię, gdybym nawet miał powędrować do Wien! Ja był w Wenedyku, Kremonie, Majlandzie; ja stał na warcie przy papieżu. Oho, ho! ja wiem, co jest!
Pułkownik miał wielką ochotę machnąć ręką po na bakier przewieszonéj czapeczce, ale humorycznie zaaplikowana chwalba Jaremy rozśmieszyła i udobruchała wszystkich.
— Moi wy kochani — ozwała się wdowa, — już przecież nie zechcecie mi w nocy robić awantury, gdy jutro rano przyjdziecie, to pogadamy sobie Wenedyku i Majlandzie, a nawet i o papieżu, jeżeli ksiądz proboszcz na to pozwoli.
— Satis — zawołał proboszcz, popychając grzecznie wszystkich do pokoju, — dosyć téj rozmowy, jeźli państwo nie chcecie wywołać jakiéj awantury. Widzę, że ten człowiek szuka zaczepki — dodał po cichu.
Rzekłszy to, zamknął drzwi do sieni i ryglem zasunął.
Jarema widział drzwi zamykające się przed nim i słyszał rygiel. Krew w nim zawrzała, ścisnął pięść i krzyknął śród burzy:
— Poczekaj! Oddasz mi dziadowiznę! Oho, ho! Stefanówka musi być moją! Wara od pustki!
W téj chwili duży, kudłaty pies rzucił się na niego. Jarema obrócił się do niego, a widząc błyszczące jego ślipie i paszczę rozwartą, zawołał:
— Héj mój mocny Boże! i pies dworski tutaj szczeka na mnie, jakbym był dziadem, lub zawłoką. Ja, w gromadzie Nowowiejskiéj dziadem, zawłoką!...
Zgrzytnął zębami, a zwróciwszy się do napastnika, zacisnął obie pięście. Jasna błyskawica oświeciła teraz twarz jego.
Straszną musiała być ta twarz, bo pies kudłaty stanął nagle, jak wryty i patrzył się w niego. Potém zaskomlał, spuścił ogon i odszedł.
Jarema rozśmiał się szatańskim śmiechem, i wolnym krokiem udał się ku piekarni.


W piekarni jeszcze było światło. Stanął przed oknem i spojrzał w głąb.
Tam go coś ciągnęło. Widział dwóch zgrzybiałych starców i młodą jeszcze kobietę. Kobieta była do niego tylko półtwarzą obrócona. Nie mógł jéj poznać. Na kominie palił sie ogień. Ciepło i przyjemnie musiało być w téj izbie. Przypomniał sobie, że tam za piecem miał kiedyś swoje łoże; on tam śnił o różnych rzeczach, śnił o kawałku gruntu i o Nastce!... A tam niedaleko było łóżko Szymka... tego Szymka, który go szczęścia pozbawił!... O! gdyby on miał grunt i chałupę, wszystko poszłoby inaczéj... A jego ztąd wypędzono, oddano w rekruty, on cierpiał za całą gromadę! I któż temu wszystkiemu był winien?
W téj chwili krzyknęła kobieta w piekarni i zakryła sobie twarz. I obaj starcy krzyknęli z przestrachu.
Zdawało się Jaremie, że jakiś znajomy był ten głos kobiety. Ale w téj chwili opanowało go inne nader cierpkie uczucie. Usnnął się z pod okna i pomyślał sobie:
Ja tutaj wszystkich tylko przestraszam. Jak dziad jaki lub włóczęga wałęsam się po dworze. Oho, ho! inaczéj to być musi!... O Hospody! — rzekł zcicha potém — jakby to inaczej ze mną było, gdybym był we wsi pozostał na swoim gruncie i w swojéj chałupie... i gdyby nie ten przeklęty Szymek!
Domawiając tych słów, ujrzał odchylone drzwi stajni, z których jakieś dziwne wymykało się światło. Włożył głowę i zajrzał w głąb.
Czy to było złudzenie, czy zły duch majaczył mu przed oczyma? tego nie mógł Jarema odgadnąć. Na słomie leżało dwóch młodych parobczaków. Jeden z nich był kubek w kubek do Szymka podobny!...
Jarema odchylił więcej drzwi i stanął, jak wryty. Szymek a Szymek!...
Powoli podniósł rękę do czoła i potarł nią, aby przekonać, czy to we śnie widzi, czy na jawie!... Ale parobczak był młody... bardzo młody... a Szymek miałby już teraz najmniéj lat czterdzieści...
Oko jego potoczyło się zwolna po stajni, i uśmiech piekielny zaigrał koło jego ust wykrzywionych.
W latarni, przywiązanéj do słupa, dopalała się świeczka i już zaczynało tléć drewniane dno latarni. A pod słupem były pęki słomy...
Coś szatańskiego błysło w oczach Jaremy. Przywarł szybko drzwi i śpiesznie oddalił się od stajni.
W duszy swojéj usłyszał jakieś dziwne głosy. Jedne i drugie mówiły naraz; ale Jarema nie mógł ich zrazu zrozumiéć. Jedne popychały go naprzód, aby czémprędzéj ze dworu wychodził, inne ciągnęły go do stajni, do latarni przy słupie.
Wreszcie wyrozumował sobie, że to kara boża na dwór za wszystkie krzywdy jego, że to ręka sprawiedliwości bożéj, któré i on nie powinien powstrzymywać!... A ten parobczak tak do Szymka podobny!...
Tak myślał sobie Jarema, i coraz więcéj oddalał się od zagrożonéj stajni, spokojnym będąc w sumieniu. Nie przyszło mu nawet do głowy, że w razie ognia całe podejrzenie spadnie na niego...
Powoli zbliżył się znowu do okna piekarni. Spojrzał i musiało go tam coś mocno uderzyć, bo ku ścianie się potoczył i oparł rękę o wystające węgły.
W piekarni, koło małego obrazka przylepionego na ścianie, klęczała kobieta. Mogła liczyć trzedzieści sześć lat. Twarz jéj była blada, włosy miała jasne i bujne. Białe ręce złożyła i oparła o stołek, a duże oczy, z których łzy płynęły, wzniosła do góry i modliła się.
Jarema poznał ją — była to Nastka.
Stał chwilę przed oknem i osłupiałym patrzył głąb wzrokiem. I jakoś gorąco zaczęło mu się robić koło serca; zdawało mu się, że to serce coraz więcéj rozszerza mu się w piersi... że rośnie... i jakoś tak błogo, tak słodko, choć smutno było mu w duszy. Potém załaskotało go coś w gardle, oczy zaświerzbiały... a za chwilę poczuł, że mu po twarzy coś płynie...
Ale nagle zerwał się., jakby ukąszony, i co tchu pobiegł do stajni. I przyszedł jeszcze w sam czas, bo właśnie dno latarni zaczęło się już palić małym płomykiem.
Z cicha przesunął się pomiędzy śpiącymi i zagasił ogień... I tak jakoś lekkim powracał ze stajni, jakby mu nagle wyrosły dwa skrzydła, które widywał u aniołów...
I z lekkiém sercem otworzył drzwi od piekarni.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł miękkim głosem.
— O Jarema! — zawołała kobieta, ocierając szybko oczy — przecież się nie omyliłam! Moje serce od kilku dni...
I nie dokończyła, bo Jarema wziął ją za rękę i utopił w niéj duże, przenikliwe oczy.
— Czy wy za mężem — zapytał po chwili, patrząc na czepiec na jéj głowie.
— Nie — wyszepnęła z cicha kobieta, a głos jéj drżał czegoś — jestem wdową!
— Po... zaczął Jarema, ale imienia Szymka nie mógł w téj chwili wymówić.
— Po Walentym — dokończyła prędko kobieta.
Jarema odetchnął pełną piersią.
— A cóż to za parobczaki śpią tam w stajni? zapytał po chwlli Jarema.
— To Szymek i Walek — moi synowie — odparła kobieta, a głos jéj drżał jeszcze więcej.
— Z pierwszego małżeństwa? — podjął szybko Jarema.
— Ja tylko raz ślub brałam — wyszepnęła kobieta i przyłożyła szybko fartuszek do oczu, bo potok łez cisnął sie do nich.
Jarema stał chwilkę przed nią i wpatrywał się w nię, jak w tęczę. Potem odstąpił kilka kroków, wyjął z zanadrza węzełek z cwancygierami i dukatami i rzekł do kobiety:
— Słuchajcie Nastko! Tu są pieniądze. Weźcie je i schowajcie mi do swojéj skrzynki. Ja mam tutaj różne sprawy, gotowem zgubić. Dobranoc wam, pójdę spać do karczmy.
I wyszedł szybko z piekarni, — a gdy spojrzał do góry, ujrzał jasne, wypogodzone niebo, z którego mrugały do niego małe, błyszczące gwiazdeczki... było mu jakoś tak słodko, tak błogo!... I jakoś niemiło mu było, gdy przed karczmą spotkał suchego mecenasa i dawnego przyjaciela o troistym nosie. I nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego uczucia nawet wtedy, gdy już wszyscy razem do karczmy wrócili, a rudy Icek flaszkę wódki przed nim postawił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.