[207] Bór.
Ponury, cichy bór... Odwieczne jedle, smreki porosłe mchem, olbrzymie dęby chmurosiężne nieznane ludziom stare drzewa — w cichości wielkiej kołyszą się wolno. A po wierzchołkach wiatr śpiewa i gra — melodyę wieczną, dziwnie smętną, o zaginionych dawno światach, o gwiazdach promienistych i zaklętych w lód...
Do boru tego, do dziewiczych lasów, przyszli wędrowcy z nieznanej krainy, niosąc na ramionach swych topory ciężkie i jęli ścinać i obalać drzewa — przyszli bowiem na ziemię tę, aby ją posiąść i uczynić karmicielką swą po wieczne czasy.
Walą się z jękiem śmigłe sosny, padają z trzaskiem stare jedle, druzgocząc młode, bladolistne drzewka, które wiatr posiał. Huk piorunowy leci po gałęziach, gdy praodwieczne dęby giną — jęczy ponuro las...
A ludzie tną... dniem i nocą, bez przerwy, bez litości tną. Dziwna upartość w tych małych stworzeniach — zaciętość wielka... na życie i śmierć!
[208] Widząc opór niezwykły skamieniałych drzew, zacinają się coraz bardziej. I serca ich stają się jako stal toporów, które na ostrzu mają śmierć.
A skoro już przecięli spory kawał lasu i stracili z oczu owo miejsce, skąd zaczęli ciąć, wnet gorączka żelazna ich rozgorzałych serc poczęła w nich rozniecać iskry drzemiących pragnień, jakie powstają we śnie.
Zapomnieli o celu, w jakim tu stanęli, gdyż go zabiły inne, daleko potężniejsze, urodzone z rozmyślań w snach płomiennego serca i w snach bojem niezwykłym wrzącego umysłu.
Uwierzyli w to bez trudu, że ziemię tę posiedli i że sama odtąd stanie się im karmicielką z wdzięczności prostej, iż ją uwolnili od ciężaru drzew, jaki przez wieki całe przygniatał jej piersi. Uwierzyli w to i poczęli mówić pomiędzy sobą:
— Szukajmy polany słonecznej, która daje szczęście spoczywającemu... Polana owa jest przed nami w lesie... Idźmy! szukajmy, a znajdziemy ją.
I poczęli sobie świadczyć wzajemnie, że wiedzą o niej od swych ojców, którzy byli ludźmi sprawiedliwymi, a Bóg sam rozpowiedział o niej szeroko praojcom i pradziadom ich, gdy ich posyłał na tę ziemię.
— Idźmy! a odnajdziemy.
[209] Niektórzy jednak mieli serca nieufnością przepełnione doznaku. Ci poczęli radzić w ten sposób:
— Tnijmy ten las nieszczęsny, skorośmy zaczęli, a polana, jeśli jest, sama wyłoni się z niego... Ustaną nasze siły i pomrzemy — to dzieci nasze podejmą topory... Nie one zaś — to wnuki, albo i prawnuki...
Ale większość była tych, którzy zapragnęli widzieć szczęście swojemi oczyma i rada ich przemogła. Porzucili topory i poszli. Ostała jeno mała garstka.
Idących bojaźń owładnęła na samym progu do wieczności. Bo las ten wiecznością im się zdawał. Lecz nie ulękli się i poszli.
A idąc, pomagali sobie śpiewaniem i donośnymi okrzykami dawali znać o sobie towarzyszom. Uszli już niemałą przestrzeń, gdy noc zapadła. Ognisk nie rozpalali, bojąc się pożaru. A że gorączka ich trawiła, coraz to większa — więc nie chcieli spoczywać, póki nie zajdą. Wtedy spoczynek sam wyda im się szczęściem, gdyby się w wierze swojej oszukali. Dlatego szli i nocą, potykając się o gałęzie ścięte przez burzę. Kierowali się gwiazdami i na domysł szli. W dzień spotykali rzeczy różne, prawie im nieznane. Nie zwracali jednak uwagi na nie, obawiając się straty czasu. Im dalej szli w ten ciemny, nieprzebyty bór — tem więcej w sercach budziło się pragnień, a wszystkie ku jednemu skierowane [210]światu, ku tej polanie jasnej, a nieznanej, która im da wypoczynek i odetchnienie...
Lecz w tym żmudnym pochodzie malała ich wiara. Owa polana, do której wybiegały im serca z takiem bezmiernem utęsknieniem, zdawała się cofać przed nimi. Im dłużej szli — tem dalej w myślach ją widzieli, a czasem znikającą prawie z przed ich myśli.
Nieznana trwoga szeptała im bez przerwy słowa przejęte niepokojem, które chwiały i podcinały wiarę w życie i w moc niepokonaną tego życia. Poczęli wątpić. Z wątpliwości i trwogi urodził się strach. Poczęły im majaczyć przeróżne widma, przesuwające się gęstwią ciemną poprzez ich drogę. Potworne kształty drzew stawały im przed oczyma, jako straszydła, tamując pochód. Zwątpienie coraz większe osłabiało ich znużone siły. Czuli, że słabną.
Niektórzy już poczęli szemrać, mówiąc, że dalej nie pójdą — i miotali przekleństwa na tych, którzy ich wywiedli. Powróciliby z chęcią do pierwotnego życia i cichej beztroski, lecz zgubili drogę powrotu, bo nie czynili żadnych znaków na korze mijanych drzew.
Nie wiedzieli, jak długo idą — lecz, że do śmierci muszą iść — o tem już nie wątpili w sercach swoich, nękanych smutkiem i rozpaczą.
A oto czarne zbierają się chmury — słońce już zasłoniły — i stoją nad nimi, kłębiąc się [211]zwolna. Żaden promień nie prześwieci przez konary i liście, nie padnie na ich twarze, obielone strachem. Coraz, to ciemniej... Las cały drży — dygocą drzewa zalęknione — z oddali ciągnie burza — zagłada idzie piorunowa... Pierwsza błyskawica... daleka... podziemny huk...
Śmiertelna groza owładnęła nimi — stają w milczeniu, jako widma ludzkie — oto ujrzeli w świetle błyskawicy tuż pod stopami swojemi — urwisko... czarne, jak otchłań... bez dna! ...
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
.
|
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
.
|
W kraju pierwotnych siedzib, towarzysze ich opuszczeni pobudowali chaty z drzewa pięknie obrobionego, aby mieli dach nad głową swoją i miejsce ciche nocnego spoczynku.
W dzień słoneczny wychodzą z toporami do lasu i wspominając braci swych, obcinają hrube konary powalonych jodeł i rąbią twarde smreki w miętkości swoich serc.
W głębi stojące szumią dęby stare, jako to bywało drzewiej — drzewiej, za ludzkiej niepamięci — a po wierzchołkach wiatr śpiewa i gra melodyę wieczną, dziwnie smętną, o zaginionych dawno światach, o gwiazdach złotych, promienistych i zaklętych w lód...