Nad urwiskiem (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nad urwiskiem | |
Podtytuł | Szkice i obrazki | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze Lwów Księgarnia S. Sadowskiego Warszawa Księgarnia A. Cybulskiego Poznań | |
Data wyd. | 1900 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WŁADYSŁAW ORKAN
NAD URWISKIEM
SZKICE I OBRAZKI
LWÓW
NAKŁAD TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
1900
Kraków 1900. — Druk W. L. Anczyca i Spółki.
|
I ☆
Chłop na łany wyszedł z kosą... istna śmierć! ☆
|
Promienie wiosenne słońca, idąc ukosem po niedawno ze śniegu obeschłych stokach, doszły do pustych wyrębów na stromem uboczu góry, zarysowały bielą stado siedzących rzędami pniaków i zbłękitniły dym, rozpływający się ku górze białą chmurą, a dobywający się szarymi palcami z każdego gonta, z każdej szpary niskiej chałupiny podleśnej.
Ludzie już wstali — słońce dalej poszło, nie zajrzało...
Wstali od świtu mieszkańcy chałupiny leśnej.
— Na wiosnę drogi czas, na spanie zima. Wstań, ugotuj śniadanie i do pola!..
Temi słowy obudził Bartek swoją babę.
Przeciągła się leniwie, jak kotka na przypiecku. Ciepło jej było i dobrze. Ale «jak mus, to mus!» Wyskoczyła z łóżka, wdziała spodnicę i przeszła ku nalepie, a dzieci, zbudzone gwarą, figlowały z ojcem na łóżku.
Niezadługo Bartek zostawił dzieci same, wytrzepał z włosów szczecinowatych słomę, co mu przez noc nalazła i umywszy się zimną wodą z konewki, przeszedł do okna zmówić pacierz...
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie — szeptał bezmyślnie, patrząc przez szyby na dolinę, gdzie cała wioska osiedlami się rozłożyła... Zagony krótsze i dłuższe krzyżują się naprzemian, wchodzą jedne w drugie i klinami wdzierają się w puste ugory i pastwiska. Zda się, że wielka jakaś siła rzuciła stary, zzieleniały płaszcz na ziemię, na którym łata na łacie o różnych wielkościach i barwach...
— Ale nas zbaw ode złego — dodał głośniej i zwrócił się do żony. — Patrzno Ulka! Jasiek od Grele już hań orze koło Zimnej Wody...
— A niechta! — odpowiedziała, wsypując ziemniaki do garnka. — Jak Bóg da, to i my zaorzemy na czas. Nie mamy wiela...
— E, dyć!.. — zasępił się Bartek i począł dalej szeptać: — Zdrowaś Maryo, łaskiś pełna... Nie mamy wiela, nie...
Po każdym następnym «Zdrowaśku» chwytał się za każdy następny palec, żeby nie zmylić przypadkiem, bo miał zamiar zmówić całą cząstkę różańca. Aleć przy piątym zdrowaśku już nie mógł nijako dojść do końca...
To zaczynał na nowo, to się żegnał parę razy, ale wszystko na nic. Nie mógł przywołać myśli, które woli jego już od samego świtu wypowiadały posłuszeństwo, a teraz stanęły w jawnej niezgodzie z nim samym...
— Nie porada se dać rady — szepnął i poszedł za niemi, gdzie go wiodły.
Widzi... «Jasiek orze zagon koło Zimnej Wody. Hań, za Działek wyciągnął pług Józek od Cieśli... małemi byczętami... nie stać go na większe... A przecie do niedawna był z niego rzomny gospodarz!»
Przebiega okiem pola i zagrody... «Jak to wszystko zmalało do kaduka! Hań nieboszczyk Szymek od Grzędy miał teli kawałek... całe długie stajanie... Dziś ino strzępy. Dzieciska potargały, podzieliły się do równości — zostało im po zagonie... A dyć ono nie ino hań! Bo i u Zapały nie dojrzysz kawałka na całej roli, coby korzec owsa mógł wleść na niego... Same zagony wąziuteńkie, jak nitki... Miedze i miedze — jedna przy drugiej... Do kaduka! Cóż się to dzieje?... Przecie to niedawny czas, a tak się pozmieniało wszystko... Coby to było?» — Myśli... — «Aha! już, wnedziutki... ino, ino... zaraz... Nieboszczyk dziadek miał całą tę zagrodę, ka ja siedzę... Dziś nas pięciu do tego... bo tak: On podzielił synów, ci — swoje dzieci... a ja znowu podzielę... Jezus kochany!» — krzyknął głośno.
— Bartek! O cóż sie ty drzesz? — zawołała przestraszona baba i podeszła ku niemu.
Bartek nie słyszał nic... Przerażone oczy latały od miedzy do miedzy, od zagona do zagona — myśl pracowała uparcie, aż mu pot kroplami stanął na czole. Z wyobraźni znikała wieś dawna, którą jeszcze w myślach nosił — i dzisiejsza oddalała się zwolna — a z po za mgły, z przyszłości, występują miedze... same miedze, jedna przy drugiej, gęsto, jak skiby na uwrociu... Wilgotne bruzdy czerwienią się rdzawo, jak gęsto ścięta, skrzepła krew... A tłumy ludzi idą mrowiskiem, czernią, milijonową szarańczą zalewają krwawe pola... I widać, jak się to robactwo kłębi, dusi i spycha i walczy zajadle o każdą skibę, aż ziemia powilgotniała od czarnej posoki, a ciepłe opary unoszą się w powietrzu...
Chłop drgnął — ujrzał się nagle nad urwiskiem... Szklanne oczy spojrzały w przepaść... Przymknął je, jakby w obliczu śmierci... Widmo okropnej nędzy stanęło tuż przy nim, blisko... Zeszedł się z niem oko w oko. I zbladł i począł dygotać na całem ciele... Każda żyłka zadrgała przerażeniem.
— Jezus! Jezus! — wykrztusił i otwarł szeroko oczy, zapatrzone w przyszłość...
— Co ci to Bartuś? — spytała miękko żona.
— Nic, nic...
Ruszył do sieni, żona za nim...
— Ka idziesz?
— Do roboty — odparł bezdźwięcznie.
— A śniadanie?
Nie odrzekł nic. Wyszedł za próg, na osiedle, wyciągnął pług, nabił lemiesz i trzósło i poszedł do stajni wyprowadzić woły...
— Trza robić, trza... — powtarzały wargi wciąż i bezustanku.
Robi wszystko jak dawniej, lecz machinalnie i bez czucia.
Wiarę stracił — i porusza się, jak maszyna, party jedyną koniecznością życia.
— Trzeba żyć, trzeba...
W szeroko otwartych i naprzód zapatrzonych oczach drzemie tylko jedyna myśl — o czarnej przyszłości...
Wiedzą już o tem i dzieci, bo im wczoraj matka zapowiedziała wyraźnie:
— Pamiętajcież se dobrze, żeby mi jutro żadne na karę nie zasłużyło!... Bo jak na wilię dostanie bicie, to je bez caluteńki rok to samo czeka...
A ojciec przybaczył im jeszcze dziś rano napomnienie matki, gdy wychodząc z ciupagą uciąć podłaźniczkę,[1] popatrzał na nie z napół surowym uśmiechem i rzekł od progu:
— Nie dokazujcie, ino słuchajcie mamy, bo «na wiliją — dzieci biją»...
Tereska nie potrzebowała napomnienia; miała już piętnaście lat i właśnie pomagała matusi w zarabianiu ciasta z jęczmiennej mąki, ale średni Wojtuś, a zwłaszcza najmłodszy Józuś, który w izbie robił hałas za dziesięciu — ci dwaj zbereźnicy, gdyby nie zapowiedź całorocznej kary, nie siedzieliby tak spokojnie w kącie...
— Tereś! — zwróciła się matka do dziewczyny, która z zagiętymi po łokcie rękawami lnianej koszuli mięszała ciasto na nieckach — umyj se ręce i zabier się do innej roboty. Ja to już sama skończę. Przynieś karpiele z piwnicy, obier je, a potem przygotuj grzyby i kapustę...
— Dyć jeszcze czas... — zauważyła Teresia, nie chcąc przerywać miłej roboty. Lubiła patrzeć, jak się jej ciasto wymykało z pod drobnych paluszków.
— Nie czas, nie, bo wieczór na ramieniu. Kież się uwarzy?... A groch trza długo gotować, coby uwrzał...
Tereska, rada nie rada, musiała słuchać. Wyjęła leniwie ręce, opłukała w ciepłej wodzie, odwinęła rękawy i przeszła z koszykiem do piwnicy.
Matka tymczasem wymiesiła do reszty ciasto, zarobiła drożdże i ustawiła niecki na piecu.
— W cieple może się prędzej ruszy... — szepnęła do siebie i zabrała się do gniecenia bryndzy na szerokiej misce, lejąc mleko słodkie i bijąc pół kopy jaj.
Dwaj chłopcy przybliżyli się ku niej.
— Mamusiu, co to bedzie? — zapytał nieśmiało młodszy.
— Kołacze bedą...
— Dziś?... — spytał starszy.
— Dziś póst... nie wiesz o tem? Wilija...
— To nic nie będziemy jeść, bo mama powiedziała Teresi, że dopiero na wieczór ugotuje...
— Na wiliją... — oświadczyła matka.
— To dopiero wieczór wilija?... — pytał żałośnie młodszy.
— Cały dzień wilija, ale się dopiero na wieczór je...
— Na wieczór!... — szepnęli smutno obydwa i spojrzeli ku garnkom, stojącym rzędem na nalepie.
Niezadługo wróciła Tereska i jęła się łupienia kartofli. Matka pokończyła swoje, zapaliła w piecu i szła robota po robocie, raźno, wartko... W dymnej izbie wisiało oczekiwanie rok niewidzianej wilii...
Niebawem i Błażej wrócił z podłaźnicką. Zmarzł, jak sęk, bił kerpcami o ziemię i pchał się ku piecowi...
— Mróz, jak sto dyabł...
— Cit!... — pogroziła mu żona — wilija dzień święty... Nie obrażaj Boga i ku piecowi się nie pchaj, boś nie piecuch!... Jeszcze mi do ciasta naprószysz. W izbie nie umarzniesz...
Błażej, zbity z tropu, łypnął oczami, jeszcze raz kerpcem jęknął o ziemię i pognał do stajni, wrzucić wołom garść siana. O woły dbał, jak każdy chłop, który im ma co dawać...
— Tereska! — zbaczyła se matka — leć no za ojcem, niech zruci drobnego siana...
— Na stół! Prawda!... — klasnęło w dłonie dziewczę i pobiegło za ojcem na boisko.
Matka przykładała drew do pieca. Dym walił się na izbę i sięgał prawie do samej ziemi. Dusiła się kobiecina, raz po raz wycierała oczy fartuchem i uparcie nie odstępowała nalepy...
— Dyć się przecie musi przewalić... — powtarzała głośno.
— Mamo! szczypie! dym!... — wołał Józuś.
— To idź do izdebki... czemu tu siedzisz?...
Wojtuś pociągnął braciszka, rzucili się strzałą przez sień, drzwi tylko do izdebki zaskrzypiały... Dym pchał się otwartemi na oścież drzwiami, ale z izby nie ustępował. Wszędzie go było pełno.
— Niech bedzie pochwalony!... — rozległo się w sieni.
— Na wieki wieków!... — wypadło od nalepy. Błażejowa przetarła lepiej oczy, nachylając się, by dojrzeć, kto tam taki...
Na progu zarysowała się ciemno, jak we mgle, chuda postać.
— A, to ty, Jagnieś!... Pójdź-że dalej, ale tu dym...
— A tam mróz, sto razy gorszy od dymu... — odpowiedziała zgrzytliwie i przypadła do nóg gospodyni. — O moja gosposiczko!...
— Nie schylaj się, nie... Skądże idziesz?
— Pytajcie się, ka idę... bo sama nie wiem. U ludzi wilija — a u mnie zawdy póst...
— No, siądźno, siądź, nie narzekaj — mówiła łagodnie gospodyni. — Zostaniesz na wiliję u nas. Nie dużo nas, to się zmieścisz...
— O, moja gosposiczko!... — drugi raz przypadła do nóg Błażejowej. Nie miała słów podzięki. Ona, biedna komornica, raz będzie na «porządnej wilii», w cieple, przy pełnych miskach... Zdumiona nieoczekiwanem szczęściem, siadła nieśmiało na ławie.
— Cóż ta u ludzi słychać?... — spytała po małej chwili gospodyni.
Jagnieszka nie odpowiadała, rozbierając w myśli zaprosiny, nie dowierzając jeszcze... Gospodyni powtórzyła zapytanie.
— U ludzi? u ludzi, pytacie?... Jak zwyczajnie na wiliję — każdy ciągnie do chałupy i znosi, co może... Jasiek z Brzegu kupił worek mąki od żyda...
— Czy mu już brakło ziarna?
— Co mieli, to zjedli na jadwencie. Ho! nie każdy to ma swoje, nie każdy...
— No i pomyślijcie, ka ta do przednowku, a już kupują...
— La biednych cały rok przednowek.
— Dyć tak, nie inaczej... — zadumała się gospodyni, patrząc z założonemi rękami w trzaskający ogień. Myślała o przyszłości, o dzieciach swoich... «Dziś jeszcze mają... ale potem, za jakiś czas... czy się obejdą na wiliję o swojem? Czy ich bieda nie zmusi kupować — i za co?»...
— Rusza się... rusza!... — wołał wesoło mały Józuś, który już wpadł z izdebki i wskazywał rozwartemi palcami na niecki. Jagnieszka podniosła się z ławy.
— Bez uroku! piékne ciasto. Bedą się kołacze darzyć...
— Oh, już czas! a ja się zagadała... — karciła się gospodyni. Zdjęła z pieca niecki i przyklaskiwała dłonią ciasto, które wypychały na boki żywe drożdże.
Błażej wszedł do izby, a za nim wbiegła Teresa, niosąc na narączku drobne siano.
— Cóż tak siedzicie? — zburczała ich gospodyni. — Tereś! Bój się Boga, to już dawno z połednia, a jeszcze ci nic nie wre... Kładź-że drewna na ogień i gotuj co tchu! Siano podścielisz na dość czasu...
Komornica schyliła się z bojaźnią do kolan gazdy, pytając nieśmiało, czy nie będzie markotno, że ją gaździna zatrzymała na wiliją... Chłop się rozśmiał dobrodusznie. Więc, bardzo rada, pozwijała się w kłębek i siedziała odtąd cicho w kącie, pragnąc jak najmniej miejsca zajmować...
Tereska zwinęła się koło nalepy, podnieciła ogień. Z garnków buchała para na izbę, z której już dym ustąpił drzwiami i okiennicą na górę... Matka rozklaskiwała placki, kładła na nie bryndzę i sadzała do pieca, żegnając je krzyżem, by się lepiej darzyły... Kołacze rumieniły się w piecowym warze, rosły, a dzieci miały z tego okrutną uciechę, tylko, że o mało się im bicia nie dostało, bo podłaziły matce pod łopatę, na której wsadzała placki.
Błażej zaś «śwarniał się» po izbie tu i tam. Bydłu polanie przyniósł, podłaźniczkę obcinał, ale i głód mu ściskał wnętrzności, bo często zazierał do garnków, rychło się uwarzy...
Mroczyło się powoli... Nadchodził wilijny wieczór. Czuć go już było w podnieconej gorączce oczekiwania, malującego się na zgłodniałych twarzach. Nie dziwota — od rana nic nie jedli, żeby na wiliję módz więcej przełknąć i bardziej się ucieszyć...
Matka już powsadzała placki, zatkała piec i zajęła się przystrojeniem wieczerzy...
Cztery duże miski stały na skrzyni. Rozmaite «warzywo» z garnków wypełniło je po brzegi.
Podczas, gdy się jedzenie chłódziło, zaścielono w izdebce stół drobnem sianem i przykryto lnianą paruchą.
Wszyscy przeszli do izdebki i poklękli na ziemi...
— «Pobłogosław, Panie, te dary»... — mówił z przejęciem Błażej, a inni powtarzali za nim...
Tylko mały Józuś nie uczuwał tego nastroju religijnego, pierwszy wygramolił się za stół na ławę i wybrał swoją łyżkę, a w czasie modlitwy zjadł dwa opłatki, rozważnie pominąwszy leżący przed sobą, bo wiedział, że ten mu i tak nie ucieknie...
Z przejęciem tej ważnej chwili obsiedli stół, a gdy gospodyni pownosiła miski i zajęła swe miejsce, poczęli się łamać opłatkiem... Łamali się naprzemian wszyscy, po dwa, po trzy razy. Dzieci chichotały głośno, komornica łzy miała w oczach; powaga chwili rysowała się w twarzy Błażeja i żony jego... Ręka mu drżała, gdy jej podawał opłatek...
— Niech Pan Bóg dobry pozwoli dożyć... doczekać drugiej wiliji w szczęściu... zgodzie — pocałował krucze włosy żony. Komornica się nażyczyć nie mogła obojgu, że ją tak przygarnęli...
Wesołość powróciła, gdy matka podała pierwszą miskę. Rzucili się zgłodniali i wyławiali drewnianemi łyżkami okrągły groch w brunatnej wodzie... Potem szła kapusta z grochem i suszonemi grzybami, polewka śliwowa z ziemniakami, naostatku karpiele ze słodkiem mlekiem...
Dwie miski wypróżnili z kretesem, na trzeciej zostało na dnie mało co, na ostatniej najwięcej...
Najedli się do syta, jak w żadnym dniu całego roku — i to była ich «wilija»...
Matka pozlewała resztę jadła bydłu na polanie.
— Przecie i ono czuje, że dziś o północy zjawi się Zbawiciel światu — mówił Błażej. — Niech zje, niech i ono ma wiliję, jak się patrzy...
Po wieczerzy, ojciec wniósł podłaźniczkę do izdebki, siadł przy stole i począł wycinać nożyczkami kółka z opłatków kolorowych. Dzieci przysunęły się ku niemu, zapatrzone, szczęśliwe, jak nigdy...
Gdy gospodyni wyjęła upieczone kołacze i wyniosła na chłód, a Tereska skończyła odbywać się z bydłem — wszyscy znaleźli się razem w ciepłej izbie, gwarząc wesoło i ubierając podłaźniczkę...
I wieczór prędko zleciał. Przed północkiem wpadł Wojtek z Doliny, zmarznięty jak kołek, nie mogąc nawet palców rozprościć, w których dzierżył zadymioną latarkę...
— Idziecie na jutrznię?
— Idziemy...
— To się zbierzcie.
Tańczył po izbie, by się jako rozgrzać, a tymczasem Błażejowa z Tereską wdziewały łachy. Błażej się obuwał i pchał ociepki słomy do kerpców, bo mróz nie śpasuje...
Wnetki się zebrali i poszli razem na jutrznię. W chałupie została komornica z dwojgiem dzieci, uszczęśliwiona, że posiedzi w cieple po takiej uczcie; miała jednak niemało kłopotu z Józusiem, który nie mógł usnąć i wrzeszczał co chwila, że mu «wilija siedzi w brzusku i gniecie»...
Ludzie po sumie wysypali się z kościoła. I wbrew swemu zwyczajowi, nie zatrzymują się koło sklepów, nie stają gromadkami na rynku, ale każdy leci w swoją stronę. We wszystkich kierunkach od kościoła idą, rozsypują się po kamieńcu, mijają jedni drugich, spychają się z ław, a co które, to szybciej zdąża ku swojej chałupie. Pędzą ich różane powody, niemniej wszystkie nader ważne. Raz, że to «godnie święto», Narodzenie Pańskie raz do roku musi się różnić od zwykłej niedzieli, powtóre, większa część ludzi, którzy z dalsza przyszli, nie miała nic na zębie od wczorajszej wilii... Przyszli na jutrznię, a tu rano jedna msza po drugiej — więc żal im było odchodzić i zostali na sumę. Za to w chałupie czeka ich suty obiad — toż lecą na zabicie!
Przez pusty, biały dział, przecięty dwoma potokami, a podnoszący się stromo ku wysokim Groniom, sypią się ludzie ścieżyną wązką, długim, czarnym sznurem... Idą jedni za drugimi, dyszą ciężko, a nie ustają.
Tam w górze, przy sinych lasach ślęczą ich chałupy poprzyczepiane, jak szare gniazda jaskółcze pod strzechą. Do nich stermią się pod górę wygłodniali od rana ludziska; nawet starzy ciągną za sobą zmordowane nogi, robią piersiami, jak miechem, a nie ustają... Gdyby tak zajrzeć skrycie w myśli każdego, toby można znaleźć wszędzie jednako nieokreślone pojęcie pragnień, mieszczące w sobie: ciepłą izbę, miskę pęczaków ze skwarkami i coś jeszcze... może rosół ze ziemniakami, albo sztukę mięsa. To ostatnie niepewnie, bo na takie zbytki nie zawsze i myśli mogą sobie pozwolić. To jednak pewna, że kazanie już się zatarło, a ksiądz w ornacie zbladł «przy ontarzu» i mniej waży w ich obecnych myślach niż pełna miska pęczaków, miłośnie skwarkami chwytająca za serce... «Człek żyje, aby jadł — i Panu Bogu się podobał» — dość często spotykane przysłowie, a «przysłowia są mądrością ludów».
— O, ka hań to już Jędrek!... — mówili ludzie, idący na samym ostatku, wskazując przytem przed siebie, gdzie rysowała się na działku smukła figura opiętego w chazukę[2] parobczaka. — Leci, jak na złamanie karku...
— Chciałby jak najprędzej zasiać na wiesnę, temu leci — ozwał się z wiarą stary Szczepan.
— A wybyście to nie chcieli? — żartowała idąca za nim kumoszka.
— Dyćby każdy rad. Ale cóż? Młodszemu zawdy raźniej. Trudno wszyscy mają być pierwsi.
Rozsądną odpowiedzią zamknął gębę śpasobliwej kumoszce.
Odwróciła się do dziewczyny, idącej w tyle.
— A ty Wiktuś czemu ostajesz na zadku?
— Nika mi nie śpieszno — odpowiedziała hardo Wikta i gniewne spojrzenie rzuciła na działek, gdzie się czerniła chazuka Jędrka.
— Niech leci! — pomyślała. — Myśli, że go bedę gonić... jutro!
— Wiktuś! — ciągnęła kobieta, nie zrażona suchą odpowiedzią. — Rówieśnice cię poodlatują i co bedzie?... Patrz, ka hań to już Jadzia z Anielką! Pod samemi chałupami!... A nie wiesz to, że dziopy powinny dziś na wyścigi lecieć, coby w mięsopusty była o nie dobijacka...
— Nika mi się nie śpieszy... — odrzekła sucho.
— Taak? A chciałaś na jadwencie wesele zrobić. Nie śpieszyło ci się? co?
Głośny śmiech idących przodem zawtórował słowom złośliwej kumoszki. Wikta zacisnęła zęby i stanęła, odwracając się za siebie, choć nie było kogo wyzierać, bo już wszyscy przeszli. Śmiechy i docinki oddalających się wpadały zgrzytem w jej uszy. Złość ścisnęła jej serce i wypierała do oczu łzy, które staczały się po zaczerwienionem licu i spadały duże, jak paciorki, na gwiaździsty, śnieżny puch.
Ludzie odeszli ją i zostawili samą na białym dziale. Odwróciła za nimi głowę. Już dochodzili Gronia i tracili się po jednemu, po dwóch... Wreszcie ostatniego chałupa skryła za działkiem.
— Trza iść — szepnęła. — Nic nie wystoję. Ale przecie nie bedą dogryzać...
— O, ja głupia, sto razy głupia! — mówiła sobie idęcy. — Było mi nie wierzyć obertalowi, jażby nas był ksiądz od ontarza odegnał... A tak — pośmiewisko i nic więcej. Każdy na ciebie patrzy, jakżebyś mu był co winien...
— Co oni mają do mnie? — rozogniała się coraz więcej. — Niech siebie patrzą, nie kogo!... Co ja komu wadzę?... Co ino wtóre idzie, to cię musi ugryść. Ani w kościele nie stanij, ani na drodze nie podchodź, bo cię zaraz doźrą i uszczypią... A to bez tego przeklętego Jędrka! Teraz to ucieka, bo nie śmie spojrzeć w oczy... Kole go... A niech go kole! Ja se ta nic z tego nie robię...
Nie pomogło jednak «ozcymanie», ani żadne wewnętrzne perswazye, bo łzy gwałtem cisnęły się do ócz. Tak ich było pełno, że się ustanowić nie mogły... Przekonaną była, że go nienawidzi. I w tej nienawiści musiała ciągle o nim myśleć... Co za los!
Doszła powoli do chałupy. Nie czekali na nią z obiadem, bo już zaczęli z drugiej miski, kiedy weszła do izdebki[3]. Matka zaraz poczęła na nią swarzyć, czemu nie przyszła odrazu po sumie...
— Dyć po sumie idę...
— Aha, po sumie... Kto wie, jakiej!
— Dyć-em z tatusiem wyszła z kościoła...
— Tatuś już w chałupie od dawna... A tyś którędy szła, że cię nie widać?
— Prostą drogą.
— No, no... ino zawdy taką prostą drogą chodź, to wychodzisz!...
— Co mam wychodzić?
— Nie wiesz, co?! — zerwała się w gniewie matka. — Tyś zawdy szła prościusieńko, ino nie tam, ka ludzie chodzą!... Potrzebno ci było z Jędrkiem ostawać u kościoła? Cóżeś wygrała? To, że cię zabałamucił, niby to począł się żenić i zwlókł do jadwentu. Zapowiedzi wyszły, ludzie czekają... a tu nic!
— Przecie ja temu nie winna.
— Ino kto?!
— E, dałabyś pokój raz tym wykładaniom — ozwał się ojciec, oblizując łyżkę. — Lepiej pódźcie jeść, to se przy jadle powiecie, co macie pedzieć. Że się Jędrek nie dożenił, to się dożeni... Na wesele zawdy czas.
— Zaś ta nie zawdy!... — zaprzeczyła żona. — Zwleka się, zwleka, a potem się ze ślubem spóźnią... i co bedzie? Dość już śmiechu ludzkiego i obrazy boskie.
— Toś mogła Wikty na boisko nie wyganiać?! — rozsierdził się chłop. — Miała ka w izbie legać... a tyś matka od tego, rozumiesz?!
Żona, zamiast wpaść w większą pasyę, przeżegnała się dwa razy.
— W Imię Ojca i Syna... Jantuś! Co se ty przybierasz do głowy? To ja może Jędrkowi raiła, kany Wikta śpi? co? może ja?!
— Eh — machnął ręką — tu nie o to idzie. Młodemu raić nie trza, sam trafi. Ino trza było strzedz... rozumiesz? Bo dziopa, jak zwyczajnie dziopa, niedowarzona...
— Ale... wyście wszyćkie niedowarzone! — dodał po chwili i jął się jadła.
Wikta tymczasem zdjęła łachy i siadła z matką obok miski. Jedli jakiś czas w milczeniu, każde zajęte swojemi myślami, a może wszyscy jednemi, bo sięgali na jedną miskę... O Jędrku już nie było mowy.
Po obiedzie, gdy ojciec poodbywał się z bydłem, a Wikta posprzątała miski, znaleźli się znów razem z ciepłej izdebce. W piekarni, izbie dymnej, skąd ciepło, zaraz po wypaleniu na nalepie, ucieka, siedziała sama «służąca z dzieckiem». To dziecko było kamieniem niezgody między Jantkiem i żoną. Przy każdem jedzeniu musiała mu je zbaczyć, a on, wściekły, nie dojadł, ale łyżką prał o ziem i odchodził z pogróżką, że się to raz musi skończyć! O jakiem «skończeniu» myślał — trudno było dociec...
Ciągłe swarzenie na ojca ustało, a poczęło się umęczenie córki, kiedy się Jędrek nie dożenił... Odtąd stale, przed każdem jedzeniem przypominała jej matka dobitnie, że «raz musi dokończyć (niech się co chce dzieje) i złapać Jędrka, zanim mięsopust nadejdzie» — tu szedł ostatni, najsilniejszy argument, że się «łatwo mogą ze ślubem spóźnić»...
Ojciec, pomnąc swoich udręczeń, brał córkę w obronę, choć sam w duchu przyznawał racyę żonie... Zresztą chciał mieć zawdy swoje zdanie, by żonie ani na chwilkę bez myśl nie przeszło, że stoi pod jej władzą... Trzymał się stale opozycyi, nie domyślając się, że to broń słabszych...
Jednak przed rozumem żony miał wielki respekt. I nieraz se już pedział, że jego «baba, to przeznaczenie»...
— Co uradzi, to się musi stać, choćby się człek na głowie postawił...
I jak powiadał, ożenił się z musu, bo już «od maleńkości bał się przeznaczenia».
— Ale cóż? — mawiał. — Jak cię ma trafić, to cię trafi... Ono za człekiem łazi, jak cień... I choćbyś do mysie dziury wlazł, to cię najdzie...
Wiarą w «przeznaczenie» słodził swój żywot i pchał tę biedę nieszczęsną jak mógł.
«Godnie Święta» nadeszły... I Jantek, wygrzewając plecy koło pieca, medytował, czemu te święta ino raz do roku...
— Musiał nie bardzo dbać o ludzi ten, wto je ustanawiał — myślał se cichutko, ale się bał głośno odezwać, bo mu «wóla Boska» zamykała gębę. Na wólę boską zwalował wszystko złe na świecie... I z tem mu również było dobrze.
Grzejąc się przy piecu i medytując, pozierał ku żonie i córce, które cosi uradzały w kącie... Ciekaw był bardzo, co one tam szeptają, ale na złość, słówkiem nie pisnął...
— Radzicie, to radźcie! A ja i tak muszę mieć swoje słowo na ostatku. Ono się ta bezemnie nie obejdzie... — myślał i czekał końca, nie bez racyi, bo żona, nakładłszy w uszy Wikcie, co się jeno zmieściło, odezwała się głośno:
— A ty Jantek pamiętaj se dobrze, żebyś mi Jędrkowi hańby nie zadawał, jak tu jutro przyjdzie.
— No, no, ino ty trzymaj ozór na uwięzi, a o mnie się nie tórbuj! — rzucił się gniewnie Jantek. — Ona mi będzie z góry dyśkunować, co ja mam robić...
Splunął energicznie za piec i począł nakładać fajkę. Ale nie mógł wytrzymać długo. Draźniły go ciche szepty poza plecami.
— A skądże ty tu jutro Jędrka weźmiesz?... Cały jadwent się nie pokazał...
— To się pokaże na godnie święta — rzekła stanowczo żona. Jantek pokiwał głową.
— Hm... na jaki sposób?...
— Na taki, że ludzie do ludzi chodzą... rozumiesz?
Udawał, że rozumie, coby go nie posądziła o ciemną pałkę...
Matka z córką, naszeptawszy się do woli, wstały ze skrzyni, gdzie siedziały obok siebie. Musiały coś niepośledniego uradzić, bo matusia przestała krzywo patrzeć na Wiktę, której już lica obeschły z łez, a oczy zabłyszczały wesołością...
— Jantek, rusz-że się od pieca! Pódź, ugryziesz co... — mówiła żona, wyjmując kołacz ze szafy i kładąc na stół. Zbliżyli się we troje, połamali i jedli... Harmonia zapanowała i ciepło w maleńkiem kółku. Niktby nie powiedział, że ci ludzie sprzeczają się niekiedy...
Czas wlókł się powoli, jak zwyczajnie we święto. Wiedzieli, że nikt, nawet z bliższa, do nich nie zajrzy. Dwa święta do roku: Godnie i Wielkanoc, w których każdy siedzi w chałupie i je, co może i zdoła, nie zazierając do nikogo. Gdyby w tym czasie otworzyć wszystkie chałupy, jeden przedstawiłby się obraz: Rodziny, skupione w kółka, zajęte sobą tylko, zjadające dar boski, na jaki które stać...
Długie popołudnie świąteczne przewlokło się leniwie. Wieczór nadciągał powoli. Mrok czarny osiadł na ścianach, kładł się na sprzęty w izbie szarą powłoką i wił się u powały ciemnią...
Jantek wyciągnął kantyczki ze stolika, rozłożył je na stole i począł szukać wesołych kolend. Matka z córką zbliżyły się ku niemu. Trzy głowy pochyliły się nad kantyczkami, trzy odmienne głosy niedostrojone zaśpiewały na skoczną nutę:
W Bethleem przy drodze
Jest szopa zła srodze...
I wesołość wpadła z kolędą do małej izdebki. Zdawało się, że sprzęty puszczą się w taniec. Szafa dudniła, jak dęty instrument, ile razy wybił się nizki bas Jantka, ponad cienkie, piskliwe głosy kobiet. Wikcia darła się głośno, jak przy bydle, z radosną ochotą powtarzając każdą zwrotkę, zwłaszcza tę «o pastuszkach»:
Wejdą w szopę mali:
Anieli strugali
Złotą wierzbę i lipkę
Dzieciątku na kolébkę...
Serce jej podnosiło się radością wielką. W myśli już huśtała «złotą, wierzbową kolebkę» i śpiewała do snu «maleńkiemu».
Mrok ich owinął całkiem, noc zapadła, a zmęczone głosy nie ustawały...
Można przysiądz, że w każdej chałupie taka kupka w mroku przeszła z kolędami myślą do bethleemskiej szopy i cieszy się, raduje, jak «anieli strugają» — albo też...
Jeden kąpiel grzeje,
A drugi się śmieje;
Trzeci pieluszki suszy,
Każdy rad służyć z duszy!...
Raz do roku kółka rodzinne jakieś swojskie, miłe, zgodne, jedną myślą parte do «szopy», gdzieby każdy «z duszy rad służyć Maleńkiemu»...
Ale to ino raz do roku, na godnie święta...
Nazajutrz rano, w dzień św. Szczepana, szła Wikta od Jantkowej chałupy ścieżyną nad potok, gdzie schodziły się drogi z za działku i od wysokich Groni. Widziała przed sobą sznur ludzi, ginących za działem — za sobą nikogo.
Przyspieszyła kroku, by się na sumę nie spóźnić. Wykrochmalone spódnice suściały po śniegu, nie miała nawet czasu zagiąć do góry, by się nie obstrzępiły... Co ją tam spódnice, co ją cały świat obchodzi!... Ona tylko wie o tem, że musi Jędrka ściągnąć...
Dlatego przezierała się dziś pięć razy w zwierciedle, zanim wyszła z chałupy, próbowała siły swoich ślepek, a w kościele spróbuje na nim... «Stanie se przy bocznym ontarzu, naprzeciw chóru, ka on stawa, i tak go bedzie świdrować oczami, że nie ustoi, ino poleci za nią, ka bedzie chcieć... Abo nie! I dawniej przecie świdrowała, a zwłóczył i zwłóczył... Zrobi tak. Stanie se naprzeciw i spojrzy tak smutno, jak Matka Boska Bolesna z ontarza... Wtedy mu się sumienie ruszy i... cieszcie się janieli! Bo już po wszyćkich lamentacyach...»
— Matusia dobrze radzili — myślała se dalej. — Oni przecie nie tacy źli, jak się wydają... Chciałam ci go złością przyciągnąć i nijak nie szło... Nie szło, nie, bom se chciała z honorem chodzić. Matusia dobrze pedzieli, że się honorowi wnetki ucho urwie i po wszyćkiemu... O, nie po wszyćkiemu! Dopiero się dziś zacznie!... — zawołała z siłą — spróbujemy się, kto mocniejszy: ty, czy moje oczki!... Spróbujemy... O Najświętsza Panienko, dejże też...
I powoli myśli jej przeszły w cichutką prośbę... o Jędrka.
Zleciała chyżo na dział i ku kościołu. Wpadła pod dzwonnicę, pragnąc się dostać gwałtem przed boczny ontarz...
W kościele ciżba była wielka. Mały, drewniany kościółek trząsł się w posadach od napływu parutysięcznego tłumu, który kołysał się, jak fala, parł na ściany — i dusił w świątyni Pańskiej... Kościółek huczał silnym basem organów i jeszcze silniejszym chórem parutysiąca gardzieli, a w przerwie między zwrotkami kolęd wylatywały z tłumu bolesne wrzaski, urywane przekleństwa i wyzwiska dosadne...
— Dyć się nie pchaj! Czyś w chlewie? — krzyczy jakaś kobieta z pod chóru.
— A ty mnie nie śturkaj!
— Ludzie! Bójcie się Boga, bo mnie udusicie!...
— Jezus, Marya!
— Mamo, mamo! — przedarł się żałosny głos dziecka.
— O ratunecku! moja ręka!
— Nie napierajcież tam ze zadku, bo wlecimy na ontarz! — woła silny głos od balasków, które trzeszczą pod naciskiem ludzkiej fali.
— Cicho! — zapanował nad wszystkimi stentorowy głos kościelnego i zanucił:
Pasterze bieżeli,
Gdy głos usłyszeli...
Organista uciął ognistą polkę... Krzyki i wyzwiska zginęły w potężnym chórze...
Kiedy w świątyni Pańskiej taki zaduch, kotłowanie, ciżba — w świątyni przyrody spokój panuje ogromny i wielka cisza. Jasną, puszystą piersią oddycha ziemia ku słońcu, które ponad szczytami toczy białe koło, świetlane... Na wschodzie i na północy zieloność jasna siadła na widnokręgu niebieskim, rozpływając się ku sklepieniu w ciemny, zamglony błękit... Od zachodu chmurki pierzaste wybiegły... Zda się, że białe aniołki o złotawych kędziorkach pochwyciły się za rączki i lecą szeregiem ku zorzy za tęczą poranną... I zda się, że gwiazdki strzepały na ziemię z rozpostartych skrzydełek, bo jedne, spadłe już, błyszczą po śniegu dyamentowym ogniem, a drugie lecą powietrzem ze mgłą, leciuchno, mieniąc się od słońca tysiącami odblasków...
Tam od kościoła przedziera się powietrzem zgrzytliwy głos organu i zmieszane głosy ostrem wylatują echem — a tu w świątyni przyrody spokój i cisza bezmierna...
∗ ∗
∗ |
Ledwo w Jantkowej chałupie podnieśli się ludzie od obiadu, już stary Szczepan «z Boską pochwałą» wszedł do izdebki.
— Na szczęście, na zdrowie, na to Boże Narodzenie, coby się darzyło w kumorze, w oborze i na polu... dej Boże! — wygłosił jednym tchem, ciskając zboże na dyle, jak siewca na uwrocie...
— Dej Boże! — odpowiedzieli wesoło. Szczepan począł się witać po kolei i gadać głośno. Gwary u niego zawdy dostanie. Postawili przed nim miskę i musiał jeść, rad nie rad, bo go raczyli, każde na swoją rękę.
Jeszcze nie dojadł dobrze, a już cała izba napełniła się ludźmi. Naszli się, jak zwyczajnie sąsiedzi... Był i Tomek od Kozery i Sobek od Kopańdy i Błażek od Kusia — nikogo z bliższych nie brakowało.
Wikcia pozierała ku drzwiom, czy jeszcze ktoś nie przyjdzie... Ale tego ktosia jakosi nie widać...
— Musi przyjść — szeptała sobie. — Leciał za mną od kościoła, jak opętany. Wczoraj się ludzie ze mnie śmiali, a dziś zaś z niego, bo ja była na przodku... aha! Tak się ludzi za nos wodzi, jak sami nie idą...
Urwała myśli, pełne wewnętrznej otuchy, bo już stary Szczepan, którego co dopiero powiązali, wytrząsł z rękawa flaszkę wina, postawił na stole i począł zapraszać po kolei...
— Dyć jutro dopiero Jana-pijaka, a wy dziś chcecie pić? — oganiał się Jantek.
— E, pódźcież, nie onaczcie się — ciągnął go Szczepan. — My se ta poradzimy. Przekręcimy świętego Jana na Szczepana i bedzie. Oni się ta o to nie pokłócą.
Zebrani huknęli śmiechem. Wnet «kolejka» przeszła i drugi raz nawróciła kołem.
— Jantoni! — woła Szczepan — ruszcie no się od pieca!
— Pijcie, pijcie, mnie plecyska bolą. Tak mnie w kościele wywałkowali...
— Ja przecie starszy, a nic mi chwała Bogu — ozwał się Tomek.
— Boście musieli chyba na polu stać...
— Coby! Na środku kościoła. Jak mnie wzięli, padam wam, to mnie zanieśli przed ontarz, a podłogim kerpcami nie dotknął.
— Mnie to uściskali niemało! — podjął Sobek. — Zdawało mi się, że już nie dychnę... Jażem zaklął na Miłosierdzie Pańskie, dopiero mię trochę popuścili. Przecie to dawniej takie ściżby nie robili.
— Bo było mniej luda — rzekł z przeświadczeniem Szczepan. — Wy nie pamiętacie, boście młodzi... Drzewiej było tak, że mógł po kościele tańczyć ślebodnie, a nika nie utknął.
— Dziś się nie obertniesz — rzucił Błażek.
— Kany? Jak cię ściskają ze wszyćkich stron... Inaczej to było drzewiej, inaczej... Myśleli my, że ten kościół potrwa, Bóg wie, dokąd, a tu ludzi narosło, co niemiara, i stawiaj nowy, abo stój, jak pies, na cmentarzu.
— Dyć ono tak — zauważył Tomek. — Ludzie rosną, a nie ubywają...
— Drzewiej to nie tak było, nie — ciągnął stary gazda. — Jak przyszło na święty Szczepan, tobyś pięć korcy owsa w kościele naśmiatał...
— Hej, nie gadajcie! — ździwiło się paru.
— A jakże! Ludzie święcili po pół ćwierci, bo tego zwyczaj. Trza było bardzo biednego, coby w rękawie przyniósł... Księdza to wam tak obsypali, że w samych włosach nosił z miarkę owsa!... Toż to śmiatał palcami, jak mógł, ale on ta rad był temu, bo jak ludzie wyszli z kościoła, to on na służbę krzyknął i nazgarnowali mu zboża po kościele, że bez cały rok miał czym gadzinę[4] żywić...
— No wicie, wicie! — dziwowali się gazdowie. — A dziśby cie ksiądz z kościoła wypędził, jakbyś przypadkiem prasnął w niego owsem... Dyć niejak...
— Nie te to czasy, nie te... — pokiwał głową stary Szczepan. — Hej! nie te...
I zadumali się starzy — dziwowali młodzi...
A Wikcia ku drzwiom pozierała ukradkiem, rychło się otworzą... Otworzyły się, ale nie ten wszedł, którego miała na myśli.
— Haw mróz na polu! — ozwał się przybyły i tupnął nogą, strzepując z kerpców zmarzły śnieg.
— Nic to, jak sam mróz — oświadczył Błażek.
— Gorszy wiatr! — przyświadczył Szczepan — on ta i słusznie, wicie, wiatr mrozowi gada: «Jakeś ty sam, to chłop pada: Nic nie dbam!... Jaż ja z tobom — to chłop rusza sobom!»...
— Wiater huncfot! — dorzucił Tomek — ani za grajcar nie ma łagodności...
— Ba, jakżebyście chcieli! — roześmiało się paru.
Pogwarka płynęła żywo, bez natężenia myśli, które im latały, gdzie same żywnie chciały, z przedmiotu za przedmiot, zwinnie, jak pliszki po kamieńcu...
Matka wciąż pozierała na Wikcię, ta zaś na drzwi.
— Nie urada się doczekać!... — powtarzała sobie coraz gniewniej. — Jakby nie przyszedł... dałaby ja mu drugi raz! — No!...
Tą stanowczą zapowiedzią uspokoiła się na chwilę.
— Przyjdzie, coby nie — ozcymała se potem. — Jakem ino spojrzała na niego, tom już wiedziała, że przyjdzie...
W te razy zadudniło w sieni. Drzwi się otwarły i przez próg chybnął do izby tęgi parobczak.
— Niech bedzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — Witajże Jędruś! — ozwali się chórem zgromadzeni. Wikcia szarpnęła matkę z radości. Jantek spojrzał na żonę.
— Ma rozum — pomyślał już tysiączny raz w życiu i stanęło mu w myśli «przeznaczenie».
— Markotno ci na mnie? — szepnął Jędrek, wyciągając dłoń do Wikty...
Spojrzała tylko na niego... A umiała dobrze patrzeć!
Jędrek poszukał w rękawie i wyciągnął sporą butelczynę.
— Namowiny! — huknęło od stołu.
— Już drugie! — objaśniał Szczepan — i to na sam dzień mego patruna. To się znaczy, że w pierwszą niedzielę mięsopustu wesele. Teraz przecie jadwent nie zaskoczy!... Ale nie zwlekaj — zwrócił się do Jędrka — żeby cię post nie zastał, boby już było po niewczasie...
Jędrek się roześmiał. Butelczynę postawił na stole.
— Pamiętajże se Jędruś — trząsł go za ramię podpity Błażek — żebyś mi się zawdy ku przodkowi garnął!
— Nie zawdy ludzie dobrze radzą — bronił się Jędrek.
— Co tam! — ozwał się Szczepan. — Ludziom nie wierz, ale i sobie zanadto nie ufaj!...
— Na zdrowie! — krzyknął Jędrek, przechylając szklanicę — Wiktuś!
Podeszła i znów spojrzała na niego. Ciarki go przeszły.
— Po kiegom dyabłów uciekał! — myśli se, nalewając wino.
— Jak cię ma trafić, to cię trafi... — kończy myśli o «przeznaczeniu» stary Jantek, grzejąc się przy piecu i pozierając z wewnętrznym uszanowaniem na żonę, która była bardzo rada, że się dzieci «ze ślubem nie spóźnią»...
Gdzieniegdzie w głębokich potokach widnieją szare płaty niestajanego śniegu, lecz gęściej czerwienią się na wzgórkach słonecznych świeżo zorane zagony.
Cała ziemia wygrzewa się rozkosznie do słońca, które w białej pełni płynie ponad szczytami...
W stromej uboczy skrył się w półcieniu szary wrąb, a przylaski czarne i jałowce tulą się koło niego, jak potracone stada owiec...
Doliną spływającej roztoki rozścieliła się cała wioska: Osiedla[5] mniejsze i większe, otoczone sadami, a potracone rzadko, jak gniazda skowroncze na ugorze.
Spokój we wsi i cisza... Tylko w naturze widać wszędzie ciekawe oczy, niby oczy chłopięcia, które po długim, ciężkim śnie budzi się nagle w nieznanej okolicy. Wszystko patrzy... Każda trawka wychyli się ku tobie ciekawem spojrzeniem... Gdzie zajdziesz — wszędy jesteś na jasnym widoku rozbudzonej natury... Gdzie spojrzysz — oczy... same oczy.
Chwilami zda się, że zleniwiała natura przeciera je po długim spaniu zimowem i napowrót chce się do snu ułożyć... Zimno, płynące od szczytów rzadkim powiewem, odrętwia jej nerwy... Podmuch zachodni huśta, kołysze, usypia...
Powoli dyszy ziemia omdlałą piersią i leniwie poziewa... A każdy oddech mgłą się unosi, a każdy poziew ciepłymi oparami — ku niebu...
Światło idzie od słońca i gorącz pali bez ustanku... Blaskiem oślepia naturę, promieniami szczypie i ostre strzały śle w najskrytsze zakątki. Ogień piecze, budzi i ożywia: to trawy, to kwiaty, to drzewa...
«A co kwiatek — to oczkiem strzeli dookoła
I uśmiechnie się słonku miłośnie.
A co trawka — to drugą siostrzyczkę wywoła
I o igłę nad ziemię wyrośnie...
Co na jawie — to w słonku na życie sny wróży
I w błękity spogląda radośnie,
A co we śnie — to oczka rozkosznie przymruży
I o szczęściu zamarzy, o wiośnie»...
Kwietnia niedziela — boży dzień... Pierwsza niedziela wiosny w krainie skalnych kęp i pustych ugorów. Toż wesele wielkie ogarnia zapadłą w kotlinie wioszczynę i słońce, dawny sprzymierzeniec ludzi, w radość ubiera twarze, sposępniałe długą zimą i zasuszone chrześcijańskim postem.
Po chatach siedzą ludzie, jak polne norniki. Tylko dym, pnący się z dachów sinymi wężykami ku górze, zdradza, że przy śniadaniu, kto żywnie chce i może, nabiałem krzepi się przy uroczystem święcie na cały boży dzień.
Na polach ptactwo rozkłada gospodarstwo swoje i białość słoneczna chodzi po wydmach skalistych, zresztą nikt... Spokojnie i cicho.
Słońce stanęło już nad szczytem wysokiego Turbacza[6], kiedy z najdalszego zakątka wioski poczęli sypać się ludzie... Najpierw jedna postać, skulona, owinięta białą «łoktuską», utyka po kamienistej drodze, wiodącej zygzakowato koło wody na dół. Sunie schylona, biała, koścista, jak «śmierzć»... «Pobożne babsko» — jak ją zwią — «nigdy nie ominie różańca».
Za nią po dwoje, troje i więcej szarych postaci wyłazi z poza opłotków na drogę. Niezadługo kamienisty zjazd zaroił się różnokolorowym tłumem. Gromadki mniejsze i większe mijają się, schodzą i giną wśród zabudowań przydrożnych, by wypłynąć za chwilę na czas niedługi, póki ich drzewa najbliższego osiedla nie zakryją.
Na ramieniu każdego kołysze się cienka, w czerwone wstążeczki przybrana habina; z każdej wykwitają gęsto miękuchne, srebrzyste bazie...
W świątecznem usposobieniu rozgwarzył się wesoło idący lud. Powszedniość smutków i utrapień znikła z jego twarzy, a jeżeli nie uleciała, to skryła się gdzieś głęboko, na dno serca. Nie poznać, że wczoraj był tymsamym ludem.
Chichoczą hałaśliwie młodzi, śmieją się cicho, dobrodusznie starzy, jakby ich wszystkich owładnęło szczęśliwe zapomnienie życia...
— W jakie to pędy Józka leci! — zaśmiał się jeden z parobczaków, wskazując habiną na dziewczynę, wyprzedzającą inne.
— Nie dziwota! — zauważył jeden ze starych. — Bedzie w kościele ścisk, bo wielgie święto. Chciałaby się przed ontarz dostać...
— Coby jej naprzód poświęcili!
— Jużci! Bo tam ino na nią czekają z kropidłem...
— Tatusiu! Bedziecie koszyki robić z poświęconych pręci, czy co? — zagadnął jakiś parobczak, przedrwiwając chłopinę mizernego, który dźwigał na ramieniu cały pęk bazi.
Chłopina uśmiechnął się, nie wiedzieć, jak...
— Czy-czy to inno...
Wyjąkane słowa zginęły w chórze śmiechu.
— Baziu, baziu meee!... — krzyczy jeden z chłopaków, naśladując jagnię i ucieszony, jakby go kto samym miodem napasł, przeskakuje drobne kamienie.
— Ja gdowiec, wyście gdowa — tłómaczy jakiś podeszły gazda kobiecie, obok idącej — Pobiermy się na wolę boską i bedziemy pchać jako tę biedę kolanami przed sobą...
— A co się ma stać, to się stanie! — wypadło z gwarliwej gromadki.
— Pomału-że moja Kasiu! — woła rosły chłopak, śmigając w powietrzu habiną.
Trzy Kasie naraz obejrzały się, co wywołało w gromadzie nowe śmiechy. A «ta czwarta» ani spojrzała okiem, choć dobrze wie, że na nią wołał...
— Cicho! sygnują!...
Naraz ustały śmiechy. Zdala dolatuje cienkie, monotonne brzmienie sygnaturki...
Ludzie przyśpieszyli kroku. Lekka pogwarka zmieniła się w urywane, gorączkowe zdania. Wszystkim dzwoni w uszach i jęczy głos wołającej sygnaturki.
Wnet zeszli na ławy i pod kościół, gdzie już tłumy pchały się wąską bramą i zalewały kolisty cmentarz kościelny, otoczony niskim murem. Mały kościołek pomieścił zaledwie część zgromadzonego ludu.
Pozostały tłum szeroką ławą obiegł kościół dookoła i stoi, rozmodlony, w słońcu... Stoi cicho, w skupieniu, skąpany jasną białością wiosennych promieni.
Gdy przez drewniane ściany wypadnie stłumiony głos dzwonka od ołtarza — tłum chyli się i klęka, a z nim porusza się falą gęsty las wierzbowych pręci...
— Życie roślinę pędzi w górę, człeka do ziemi gniecie. Bo taka opatrzność boska i nic więcej — mówią starzy, a młodzi od starych uczą się rozumu.
— Nie inaczej — powtarzają — nie inaczej... Inaczej nie będzie...
Idą schylone, nikłe postacie ku wysokim groniom. Idą, jak karłowate, pokutnicze Syzyfa potomstwo, które toczy przed sobą konieczność kamienną — życie. W niejednej twarzy zapamiętałość straceńca zaschła w znieruchomiałości zaciśniętych warg, niejedne oczy błyszczą świeżą łzą lub stają szklanne rozpaczą przed życiem, jak przed otwartym grobem, niejedna twarz uśmiechem okoli się gorszym od łez, uśmiechem nagrobnego filozofa — ale wszystkie oblicza mają jednaką skamieniałość mumicznych czaszek: czarną skórę, przyschniętą na kości i ze wszystkich widnieje jeden i ten sam: wieczny, utajony ból...
Idą pustemi ugorami ścieżyną, znikają w potokach, przecinających w poprzek strome działy, wyłażą znów po jednemu i dalej pną się ku górze, gdzie już poczynają czernieć jałowce i smreki.
Wyszli na równe wzgórze, gdzie wśród zagonów stoi samotnie kwadratowy lasek. W nim tulą się gęste jałowce i smreki, nieobcinane, rozrastają się swobodnie. Po cieniach gąszczowych chowa się ciche osamotnienie i ku przechodniom wychyla z powikłanych gałęzi — puste oczy... Wyżej, ponad wierzchołki drzew wznosi się czarny, drewniany krzyż.
W nabożnej cichości posuwają się postacie ścieżyną koło lasku i, szepcząc czyścowe pacierze, z wewnętrzną trwogą mijają cmentarz choleryczny. A myśl każdego do lat tych czarnych ucieka i bezwiednie łączy je z przyszłością. «Kto wie, daleko-li ona, ta z kosą?» Nie boją się jej. «Bo śmierzci nijako nie uciekniesz. Dogoni cię i na kraju świata»... Jedno tylko przeraża ich: «Żeby jako ta nędza obeszła, co się pomału przybliża... Żeby nie wróciły te czarne roki»...
∗
∗ ∗ |
Pod Groniami, do słonka, orze chłop wilgotne pole. Jego schylona, chuda postać robi wrażenie automatu, przyczepionego do żywej machiny, którą stanowi żelazny pług, idący ostrem żądłem pod ziemią i dwa kurczące się z wysiłku stworzenia, dyszące pianą woły.
Małe pacholę jedną ręką przyciska pług, by głębiej pruł kamienistą powłokę, a drugą okręconą postronkami, których końce około rogów bydląt owinięte, podnosi lub ściąga ku sobie, jak wyuczony kierownik-woźnica. Znać, że ojciec niejedną już wiosnę zasiał z pomocą pacholęcia.
— Niech się wprawia! — mówił na prośby żony, by go nie zamęczał — ja najemnika opłacał nie będę. A jak mnie nie stanie, to co? Gorzej, jak bieda nauczy po niewczasie...
Takiem dosadnem rozumowaniem zamykał żonie gębę i brał chłopca ku pomocy w pole... I dziś — od rana chodzą po zagonie tam i napowrót, bez ustanku, wciąż. Tysiące uszli stóp, nogi same rozchodziły się i znieczuliły, jak drewno.
Od rana nic w ustach nie mieli, a już spory kawałek z południa.
Kiedy nadeszło «przypołudnie», ojciec wyprzągł woły z jarzma i dał im po wiązce słomy, mięszanej z polannem sianem. Sam zaś wyciągnął kości na rozścielonym płaszczu i zaczął «przemowę» do syna, który żałośnie pozierał po chałupie.
— Nie patrz, Jasiu, nie. Nic nie wypatrzysz... Wiesz przecie, że mama poszła pod kościół, po ziarno do Marka. Nie przyjdzie aż ku wieczoru. Na wytrzymaniu zależy, moje dziecko... Dziś póst, dzień święty, wielgi piątek... nie wiesz to?
— Dzień święty, a my robimy! — zauważył chłopiec.
Ojciec wyminął odpowiedź.
— Też za to święty, że da robić... Bo jakby lało, to się nie rusz z chałupy i świętuj z musu. Dziś ludzie na całym świecie nic nie jedzą — starał się wmówić w wygłodniałego chłopca. — Nie krzywdź se, bo nie masz o co. Wiesz, bydlęta jeść muszą, boby ustały.
— I ja ustanę! — wyjąkał ze łzami chłopak.
— Ho! ho! ho! — zaśmiał się chłop, a żal tajony zadrgał mu na ustach. — Czyś to nie chłop?! Jasiek! Dyćby się śmieli z ciebie, żeś taki wygryzina!...
Starał się wywołać w chłopcu ambicyę, którą głód wygnał pod ostatnią podeszwę skórną.
— Zresztą — dodał na uspokojenie — jak przyjedziemy do chałupy, to se upieczesz okrawków[7] i bedzie. Pojesz na czas, a teraz zaprzęgaj!
I zaprzęgli nanowo i dalej łazić poczęli, stawiając chwiejnie stopy. Bo i ojca wnętrzności gryzły. Oscymał synowi, a sam pozierał od czasu do czasu na wijącą się w dole ścieżkę, czy baby nie zobaczy przypadkiem, bo się cnie. Tak od świtu bez niczego!...
— Poszła — mruczy chwilami do siebie — i nie widać jej i nie... O, o, cóż to takiego?
Drapie się po głowie i nawraca po drugą skibę. A tu czas powoli się wlecze i słońce jakoś dłużej świeci, jakby chciało w nieskończoność przewlekać ten utrapiony póst...
Już był śródwieczerz, kiedy oracz dojrzał idących pustymi ugorami ludzi. Zatrzymał woły i przysłoniwszy dłonią zamrużone oczy, patrzał na ścieżkę. Przechodził okiem zgłodniałego ptaka wszystkie postacie.
— Nie idzie mama! — szepnął chłopak.
— A nie! — potwierdził ojciec — ona zawdy musi na ostatku!
Popluł w łapy i krzyknął na woły. Już się nie oglądnął ani razu. «Jak przyjdzie, to bedzie. Jeszczebych też oczy tracił po próżnicy!» myśli w duchu i stąpa po roli; a za nim wrona kroczy, mrużąc jedno oko filozoficznie z wyższością, że sama, nie poniewoli, chodzi se za pługiem...
Już przeszło obok sporo ludzi, a chłop zaciął się i nie zapytał o babę. Pochwalili Boga, dali szczęścia i poszli dalej... Paru zatrzymało się przy nim. Mieli chętkę pogwarzyć i odpocząć choć na jeden moment.
— Dobrze się wam orze?
— E! tak ta. Skale i skale, nic więcej.
— A wasza kany?
— Poszła ku kościołu.
Już nie mógł wytrzymać, żeby się nie spytać.
— Idzie ta? nie widzieliście?
— A dyć idzie za nami, hań, koło potoka — ozwał się jeden z nadchodzących.
Chłop spojrzał.
— W samy rzecy!... — rozwidniła mu się twarz. Synek się roześmiał.
— Cóż ta dźwigacie?
— Kukurzycę.
— A wy?
— Ja wziął pół ćwierci pszenice i pół jęczmienia. Zmiesza się, i baba ta skutwasi co na święta, jaką placynę...
— Po kieloż?
— O, dyć drogo, bo na bórg. Żyd nie opuści. A płacić nima czem.
Wszyscy kiwnęli głowami.
— Nima czem...
— Dużo ta ludu u kościoła? — spytał oracz.
— Dyć niemało. Każdy też, niewyczytajęcy, przyjdzie pokłonić się Paniezusowi. Ale największy ścisk, to u Marka. Docisnąć się trudno. Bierą: kukurzycę, jęczmień, orkisz, a mąki, to już niemało worków poszło.
— A to wszystko na bórg?
— Ba, juści! O centa we wsi trudno, a każdy chciałby też na Święta cosi gdziesi, bo się wymorzył cały póst, że brzucha nie dopatrzy...
Mimowoli oracz spojrzał na dół i kiwnął głową.
— Nie dopatrzy — powtórzył.
I przechodzili tak po jednemu, po dwóch i znikali razem ze ścieżką w jałowcach, stadem przysiadłych na stromej uboczy.
Chłopu się orać odechciało. Usiadł na pługu. Chłopiec podbiegł przed matkę, która już była niedaleko.
— Jasiu, nie lećże tak! — zawołała zdala ku rozpędzonemu synkowi.
— Przecie wam ciężko, mamusiu, to poniesę za was choć chwilę... — krzyczy, dobiegając zdyszany i gwałtem chce zdjąć tłómok z ramienia matki.
Ojciec siedzi na pługu i patrzy. Dwie łzy, jak szklisty groch, stoczyły się po zoranej bruzdami twarzy.
— Biedactwo! — szepnął — ledwie łazi, a pragnie matce dospomódz...
Przez łzy patrzał ku nim, jak szli pod górę. Za ich nadejściem otarł je rękawem.
— Szczęść Boże! — ozwała się kobieta, rozjaśniając uśmiechem młodą, ale zbiedniałą twarz. — Jakże ci się tu orze? Bartuś!
— Dyć widzisz — wyjąkał sucho, usiłując zakryć poprzednie rozczulenie.
Zrzuciła tłómok, siadła przy nim i pogłaskała go po szorstkiej twarzy. Chwilkę zabłysły oczy jego tkliwością, przechodząc zwolna w powszednie zobojętnienie...
Jaś począł «majstrować» koło zawiniątka z pełnem przeświadczeniem, że przecie «coś» znajdzie, że żyd musiał cosi przyrzucić do ziarna. I nie zawiodło go przypuszczenie. Aż mu się oczy zaiskrzyły, skoro dojrzał w odwiniętym troku płachty koniec rogu plecionej kukiełki. Ułamał bez pytania i począł łakomie targać zębami.
Matka tymczasem rozpowiadała ojcu o całem podkościelu, o wielkiej procesyi ludu, który zwłóczy żywność, skąd może i jak może... Potem o sobie mówiła, jak się wypłakała przed obrazem Ukrzyżowanego, jak targowała ziarno, wiele jej żyd zacenił, a wiele ona obiecała i tak dalej...
— Wzięłach garść pszenicy, bo z jęczmienia suchy placek. Nie wiem, jak ci się ona uda...
Odwróciła się po tłómok, leżący za jej plecami. Chłopiec odskoczył przestraszony; ręce mu opadły, a w zębach trzymał, nie mogąc przełknąć, ostatni kawałek ułamanego różka. Zaczerwienił się po szyję. Matka spojrzała nań z boleścią i łzy rzuciły się jej do ócz.
— Jasiu! Dyć się nie bój! Przecie to la ciebie, nie la kogo...
Zawstydził się chłopiec i ucałował rękę matczyną, która głaskała go łagodnie po zarumienionem licu. Rozłamała kukiełkę i podała chłopu.
— Ukąś-że i ty, boś głodny.
— A cóż bedziesz święcić?
— Nie tróbuj się, Bartuś! Upiekę chleb, zaniesę i bedzie...
Siedzieli w milczeniu jakiś czas, a słońce spadało zwolna na zachód, nad Zimne Doliny.
— Słonko poczyna się mglić...
— Żałoba idzie od Jerozolimy...
— Idzie na cały świat...
— Smutek na ludzi...
Przyciszonym głosem wyrywały się nabożne słowa, płynąc melodyą na wieczność, w opustoszałą dal... Nastrój dziwny ogarnął skupioną na roli gromadkę.
— Nie bedziesz orał? — odezwała się żona z prośbą w głosie.
— Jeszcze choć zagon urwę, hań, po kępę... — wskazał ręką.
— Nie, Bartuś! Paniezus-by się gniewał, że ty orzesz, kiedy on za nas na krzyżu umiera. Nie orz, nie!... Musisz się przecie umyć i ogarnąć jakoś do kościoła. Czas wnetki leci...
Chłop podumał chwilę.
— Ha, no, moc boska! Nie dziś, to jutro...
Wyprzągł woły z pomocą Jasia, który je popędził, uradowany, ścieżyną przed siebie. Pług został na zagonie, do jutra. Bartek torbę na ramię zarzucił — i poszli razem milczącą gromadką pod wysokie Gronie. Wnet schowały ich za potokiem rozłożyste smreki i gęstwią obsiadłe jałowce...
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz zrana uwijała się Bartkowa baba, żeby jak najprędzej posprzątać w izbie i zejść ze «święconem» ku kościołowi, bo tam ksiądz nie będzie na nią czekał.
— Jasiu! przygotuj chrzan! — woła, zaścielając łóżko.
Jaś szybko zaczął oskrobywać ze skóry leżące na ławie wilgotne korzenie i układać je w ręcznym koszyku, w którym na dnie spoczywał połeć słoniny i wędzona kiełbasa, przechowywana w sąsieku od mięsopostu jeszcze, i dwa świeżo wypieczone ze światłej mąki chleby; prócz tego spory kruszek soli i garnuszek białego masła.
Wnet uwinęła się kobiecina, przełknęła śniadanie jednym tchem i poczęła zawdziewać gorączkowo łachy.
— A głowienki przygotowałeś? — woła do Jasia.
— Są!
Skoczył do sieni i przyniósł wiązkę głogowych patyków.
— No, to wszystko!... — szepnęła do siebie, zawdziała chustkę, wzięła do ręki koszyk...
— Pilnuj tu, Jasiu! A drzwi zamknij, skoro pożeniesz woły, żeby cygan nie wlazł, abo jaki światowiec.
Napowiedziała mu dokładnie, co ma robić, i przeżegnawszy się wodą święconą z kropielniczki, wiszącej na odrzwiach, wyszła.
Przed owczarnią, na podwórku, krzątał się Bartek.
— Ostań z Bogiem! — szepnęła.
— Nie siedź ta długo! — rzucił jej na drogę i poszedł do obory wyprowadzić woły, bo słonko wysoko, a pług sam nie urwie ani skiby.
— Jajka! jajka! — rozległo się po osiedlu.
Jaś wypadł przez sień, chłop wyjrzał z obory.
— Co za jajka? — spytał.
— Na święcenie! — woła zdyszana baba. — Zapomniałach se doznaku i od miedzy musiałach się wrócić. Jasiu! Tam, w garczku... wyjmij, włóż do konewki i podej!... O!... — oparła się o ścianę — tak mi serce bije...
— To nie leć! — odrzekł chłop z wymówką.
— Nie leć! nie leć!... A ksiądz nie zaczeka!...
Powkładała do koszyka gotowane jajka, które wyniósł chłopiec i poszła poza izbę, krótszym chodnikiem.
— A nie prawdęm gadała? — szepnęła, wchodząc do furtki kościelnego cmentarza. — Już święcą!
I poczęła się przepychać wśród ścisku, wystawiając naprzód odkryty koszyk, żeby go też nie ominęła święcona woda z kropidła, «bo święcone byłoby nieważne».
Wielki, różnobarwny tłum ludzi rozłożył się cichym obozem na cmentarnym trawniku. Stojące, schylone i klęczące postacie robią wrażenie niemych przekupni na jarmarcznem, mieniącem się jaskrawo tle.
W odkrytych koszykach i na rozścielonych płachtach pełno rozmaitych spożywczych przedmiotów. Przeważa nabiał. Nawet przez sto lat, choćby niosła codzień, nie zniesie kura tych jaj, co się bielą po kościelnym trawniku. Stoją rzędem porozkładane garnuszki masła i bryndzy; nawet soli mógłby na furę nabrać. Chłopina jakiś przyniósł na plecach pełną konewkę mleka; gdzieniegdzie nawet widać stojące, długie maślniczki. Co ma lud najlepszego we wsi, to pozwłóczył na cmentarz. Niech się święci!
A ksiądz poważnie chodzi wśród tłumu i macha kropidłem... Przed nim pochylają się głowy i wargi machinalnie szepcą wyuczone paciorki.
Na cmentarzu, od strony zakrystyi pali się poświęcone ognisko. Otoczyli je kołem niedorostki, popychając się wzajem i hałasując głośno. Każde dzierży w ręku wiązkę cierniowych gałęzi, każde pcha się do ognia, co sił, by je choć po końcach opalić w płomieniu świętym...
Tak święci lud głowienki; tak zapewne święcili jego przodkowie, przed tysiącem lat.
Bartkowa baba docisnęła się do samego księdza. Pokropił jej zawartość koszyka; chlusnął wodą, jak się patrzy. Zadowolona z tego wielce, poszła się przed ołtarz pomodlić... Ale ino na chwilkę wpadła na końdeczek, bo się musi spieszyć co prędzej do chałupy. Paniezus i Matka Najświętsza muszą przebaczyć, bo też tam niema kto co zrobić. Ojciec z Jasiem w polu, a tu telo mycia, przątania, że łeb boli na samo wspomnienie. Upiec by się zdało co, z mąki i bryndzy, bo przecie Święta, nie co inszego...
Zakończywszy w ten sposób pacierze — poszła za ludźmi, którzy ciżbą wychodzili z kościoła...
∗
∗ ∗ |
Rano, we Wielką Niedzielę — wielka uciecha panowała w Bartkowej izbie. Jedli święcone jajka, święcony chleb ze słoniną i z masłem i święcony chrzan ze święconą solą. Na ostatku wypili po dwa okopiste garczki kawy. Każde wypociło się dobrze przy jedzeniu i wszystkie twarze poweselały naraz... po takim, długim poście!...
Zebrana razem, uszczęśliwiona rodzinna gromadka ozwała się jednogłośnym chórem:
«Wesoły nam dzień dziś nastał,
Którego z nas każdy żądał»...
I z pewnością każde śpiewało z odczuciem i szczerze...
— Wstawać! Kaśka, Maryna, Józek! — Krzyknął Błażek, zrywając się z pościeli.
— Do roboty! — szturknął babę pod żebro. — Nie cujes, kieli to dzień?!
— Cy nie wściórnoscy! — zaklęła po cichu, przeżegnała się i wyskoczyła z łóżka. Poszła do kotła po wodę, a słoma wlokła się po izbie za spódnicą, którą po drodze opasowała. Błażek zaś podszedł ku wyrkowi i szarpnął za paruchę, okrywającą dwie chrapiące głośno, zwinięte w kłębek postacie.
— Do połednia bedziecie sie wylegować, cy co? Nie widzicie, ze juz kury od wody, a dziod z trzecie wsi?
Maryna, leżąca z kraju, zesunęła się na ziemię i poczęła wycierać zaspane, błędne oczy. Józek mruknął parę słów niezrozumiałych i odwrócił się ku ścianie. Rozzłoszczony ojciec zamierzył się pięścią.
— Wstawoj, ty głuchy psie! Bo jak cie polnę!...
Chłopak wytrzeszczył szeroko zaspane oczy.
— Nie cujes, co ci godom?
— Przeklęty łysopol!... — wypadło od nalepy, gdzie baba rozdmuchiwała wągle.
— Tłuką się i tłuką, jak pięćset dyabłów razem, juz od samego świtu! — poczęła Maryna dojadać ojcu.
Błażek ucichł i ukląkł przy skrzyni do pacierza.
Czuł wiszące nad łysą głową ciche sprzymierzenie bab na cały dzień i dał spokój Józkowi, chcąc zabezpieczyć sobie jego pomoc. «Syn zawdy powinien za ojcem» — uczył go od mała, by mieć na starość oparcie.
— Tako psio pokusa! — mruczała baba, kładąc drwa na ogień.
Maryna zatknęła za pas onuckę, siadła pod oknem na ławie, przysunęła koszyk ze ziemniakami i poczęła skrobać.
Józek zwlókł się pomału z wyrka, przeciągnął kości parę razy, aż zaskrzypiało w stawach, ziewnął szeroko, jak od Palenicy do Starmacha[9] i począł iść ku nalepie z zamkniętemi oczyma, po omacku. Utknął się na drwach, leżących przy nalepie.
— Ścieklina! — zaklął, nie wiedzieć komu.
— Nie umies chodzić, zdechlino? — wrzasła mu nad uchem matka, zamierzając się ocedzarką. — Jesce łbem wpadnies do gorcka... Uwazuj na się!
— A wtoz drwa nakłodł przy nolepie? — oburzył się «głuchy» Józek. — Moze ty, wędrowne ocy! — zwrócił się do Maryny.
«Wędrowne ocy» drzemały nad skrobaniem. Skoczyła, jak oparzona.
— E coz ty chces odemnie, ty psie oblazły!...
— Cit! — przerwała jej matka. — Skrob wartko, bo nie uskrobies na śródpołuń!
Przysunęła cebrzyczek, siadła z drugiej strony koszyka, wzięła nóż i poczęła skrobać, rzucając oskrobane do brudnej, zamąconej wody.
— Tako psio pokusa! — mruczała sobie od czasu do czasu, a chwilami szeptała «Zdrowaśki».
— W Imię Ojca i Syna! — żegnał się Błażek, wstając od skrzyni. — Dyabliby ta zmówili przy wos pocierz! Trzescycie, jak stare cierlice.
Posunął się ku drzwiom.
— Stul pysk! Nie obrozoj Boga!
— Kto obrozo?! — obrócił się do żony.
Ucichło na chwilę. Stary wyszedł na boisko, «głuchy Józek» oprawiał kerpce, a baby uwijały się ze skrobaniem, żeby jak najprędzej uwarzyć śniadanie, bo już «za ramieniem połednie».
Zanim jednak ziemniaki uwrzały, zanim je matka ocedziła, musieli wszyscy zjeść po pół kopy «dyabłów», «głuchych psów», «psie wełny», «psie sierści», «zdechlin» i tym podobnych delikatesów. Ze psa nic nie zostawili ani strzępka; tak go obrobili doszczętnie.
— Bedzie to śniodanie, cy nie?! — krzyknął Błażek już w sieni, idąc z boiska.
Lecz zaledwo wszedł za próg do izby — «wsuła mu baba między ocy pornoście grzychów, kunirując, co się ino zmieściło». Zrobili w izbie taki «toter», jakby się ze sto ludzi zeszło. Matka z córką wsiadły na ojca, że się nie miał gdzie podzieć. Przywierało wszystko na nim, jak na psie. Szczęściem «głuchy Józek» wmięszał się pomiędzy nich i na niego wylała się cała wezbrana złość matki i siostry. Stary zemknął ku piecowi i poskurczał się na ławie, rzekłbyś, że «Bogu ducha winien — nic więcej», a «głuchego» przysiadły baby, że im się ledwo zdołał wymknąć.
Odetchnęli na chwilę, gryząc w cichości gorzką żółć, obsiadłą na sercu.
Niechby teraz kto obcy palec między nich wetknął — wszyscy rzuciliby się na niego, jak podraźnione osy. Poznałby nieszczęśliwy, co to mieszać się w nieswoje rzeczy, gdyby przypadkiem podstawił głowę pod niewylany upust żółci. Opadliby go rozjuszonem gniazdem szerszeni. A ktoś, patrzący z zewnątrz, wydziwićby się nie mógł ich rodzinnej miłości, jak solidarnie napadają, jak jeden za drugiego nadstawia głowę do rozbicia.
Nareszcie Maryna poustawiała ławki na środku izby i dwie miski postawiła na jednej z nich. Łyżek nie podała, żeby mieć powód rozpoczęcia nowej kłótni z «głuchym». Zaczepiony, odwarknął jej parę razy, wreszcie zaczął pluć po swojemu.
— Ino bez obrazy boskie! — karciła ich matka.
Tuzin przezwisk różnorodnych i klątw rzucili na siebie, zanim siedli «bez obrazy boskie» przy misce.
Stary milczkiem przysunął się ku nim, siadł na końcu ławki i sięgnął po największą, ojcowską łyżkę.
Przeżegnał się przedtem i, składając nabożnie ręce, począł szeptać:
— Pobłogosław Ojce niebieski te dary...
— Posuń-ze sie wilcy krztoniu! — zwróciła mu delikatnie uwagę żona, siadając obok z garnkiem maślanki w lewej ręce, którą przylewała do ziemniaków.
Umknął się — poczęli jeść w milczeniu, sięgając z dala na miskę i połykając całe, a jak drobniejsze — dwa naraz ziemniaki. Niedługo wytrzymała matka, żeby się nie odezwać.
— Józek! Nie wychliptuj mleka!
— To dolejcie!
— Jo ci doleje, ty psio pokrako! Przydzie cas, zebyś zjodł suchuteńkiego ziemnioka, jescebyś łapy oblizoł.
Stary, zapatrzywszy się w okno, pochylił łyżkę. Mleko z niej wylało się na ziemię.
— E jakze ty jes, weredo? — szturknęła go styliskiem baba.
Nie odpedział jej jeszcze, kiedy coś zadudniło w sieni, a potem drzwi zaskrzypiały na zawiasach.
Obejrzeli się wszyscy. Na progu stanął chuderlawy chłopina.
— Niech bedzie pochwalony!
— Na wieki wieków! Witajciez kumotrze!
— Podź-cie dalej! Zeprzyjcie sie...
— Kielecko telecko[10].
Przybyły kumotr zerknął ukradkiem po izbie i uśmiechnął się złośliwie.
— E dyć wy se tu jecie, jecie... a nic nie wiecie, co sie stało...
— Coz takiego?! — wrzaśli naraz wszyscy.
— No, coz takiego! — cedził z wolna przez zęby, uśmiechając się ciągle. — Nic takiego, ino haw sąsiadowe bydło wlazło do kapusty...
— Kaśka, Maryna, Józek! — wrzasnął stary.
Wszyscy naraz praśli o ziem łyżkami, poskakowali i zrobili taki ścisk we drzwiach, żeby palca między nich nie wsunął; porozbijali głowy o słupy i wypadli w pole. Ziemia jęczała poprzed sień, jak lecieli kupą...
Chuderlawy chłopina wysunął się za nimi, wyszedł drugiemi drzwiami, a idąc chodnikiem na dół, trząsł głową i dusił w sobie cichy, złośliwy śmiech...
— Niech mają — szepnął. — Niech se ta łby pourywają!
Nad miedzą stanął, obejrzał się za okół. Wszyscy czworo chodzili po rządkach z oczami wbitemi w ziemię.
Od czasu do czasu podnosiła się wśród nich wrzawa i «psie pokuse» dolatywały uszu stojącego, którego wargi drgały tajonym śmiechem.
— Jak to chodzą milconie po kapuście! Bydło-to śpilka, nie uźry!... Alem ich wywiódł, ze nie dojedli... Ha! ha!
I poszedł na dół, ścieżyną ku kościołowi.
A oni wszystkie rządki przeszli i nie zdołali znaleść śladu raci bydlęcych, z powodu których mogliby zacząć bitkę ze sąsiadem.
Źli, powrócili do izby i poczęli się na nowo żreć między sobą, sując se w oczy po kopie dyabłów i więcej...
Tak bywa dziś i każdego dnia...
Słychać ją było wszędy — w izbie i na osiedlu, poza osiedlem i w całej wsi.
Jak nie miała z kim gadać, gadała ze sobą; ale najbardziej to już lubiała gadać ze starą Łysiną, bo ta wyrozumiała wszystko, co jej kto powiedział i wszystkiego słuchała z jednakim spokojem, jak zwyczajnie krowina dobrze wychowana na cudzej koniczynie i na cudzem zbożu. Bo swojego nie tknęła nigdy, co jej się chwaliło przy każdym podoju, a nawet częściej, po każdym powrocie do obory.
— Napasła się Łysinka? — mówiła Błażkowa zdrobniale, a zawdy z pewnem uszanowaniem, przez trzecią osobę. — Napasła się, teraz bedzie nynać... O co Łysinka ryczy? o co? O wodę może, o wodę!... Zaraz, zaraz, my cię tu napoimy... Ino trza poczkać chwilę, malutką chwilusię... Maryna! — wychylała się z obory do sieni — Czemuś ty suko wody nie przyniesła? To ja ci codzień bedę przypominać? Nie widzisz, że Łysinka czeka? pić jej się chce... A mleko byś jadła, ty spychaczu dziadowski! Bier konewki zaraz, bo jak pudę...
Maryna, mrucząc po cichu, brała konewki obie i szła po wodę dla Łysiny. Łysina piła, obracając wielkie, załzawione oczy dokoła po oborze. Te oczy zdawały się pytać i odpowiadać — rozumne oczy. Błażkowa też nieraz, patrząc w nie, gdy się jej zdawały smutne, pytała się: «Co ci to brakuje?»... I wnet znajdowała sama za nię odpowiedź, która trafiała zawdy do krowiego serca, do krowiej chęci. W tych chęciach objawiała się cała jej zwierzęca dusza, wszystkie jej myśli. Ale myśleć musiała, nawet nieźle, skoro się tak z Błażkową dobrze rozumiały. Któżby zaś jej towarzyszce zarzucił brak duszy? Więc oczy za nią mówiły zawdy: chcę. Gdy nie dość silnie wyrażały jej wolę, pragnienie, wówczas prosiła, jak umiała, rycząc. Mowy tej używała w ostateczności, gdy już w chałupie Błażkowej nie było, bo przy niej to niczego chęciom jej nie zbrakło. Miała wszystkiego (po uszy — trudno powiedzieć, ale) po kolana. Sypiała na ogryzinach, wyżutych ze żłobu. Miękko jej było. Jeden dzień odróżniała w tygodniu — piątek, kiedy Błażkowa poszła do kościoła, do świętej spowiedzi i na mszę. Naryczała się wtedy po próżnicę, aż ją zuchwy bolały. Zato popołudnie tego dnia było dla niej świętem. Błażkowa, chcąc jej wynagrodzić postne dopołuń, pasła ją podwójnie i poiła słoną wodą, głaszcząc dłonią popadaną jej miękką sierść. Łysina znosiła głaskanie to, gwoli jadła, skóra tylko na niej drżała, bo była cliwą.
— Nie dali jeść mojej Łysince, nie dali! — żałowała Błażkowa — Umorzyć-by chcieli moją Łysinkę, wierutne katy!... Czekajcie hycle, dam ja wam na wieczerzę suchą miskę oblizać! Bedziecie wiedzieć, jak to dobrze mieć próżniuteńki żłób.
Naoscymała jej do ucha, wymyślając przytem chłopa i Marynę — i Łysina była rada. Tak się przynajmniej Błażkowej zdawało. Doiła ją zawdy sama, nie mogąc się na nikogo spuścić. Bo też doiła kunsztownie, jak nikt. Tajemnice przytem miała swoje, jeszcze od matki. A pochlebstwami więcej mleka wyciągła, niż krowa mogła dać.
— Widzisz — mówiła do niej — jakaś ty cacana... Insza by już dawno przestała dawać, a Łysinka sie doi, nie ustaje. Za to będzie mieć drobniutkie siano za drabinką, jak przyjdzie z pola. Nasza Łysinka, nasza... No, jeszcze kapeczkę! Choć po wyżnie obrączki... Tak.
Miewali czasem i dwie krowy, jak się Błażek na lato wspomógł. Ale do żadnej nie przywykła tak Błażkowa, jak do tej. Bo też od maleńkości ją chowała. Pamięta ją małą cieliczką, zabeczaną, potem jałówką większą, strasznie chytką, a wreszcie krową stateczną już od siedmiu lat. Tamte były i przeszły, przedać je musieli ku zimie, bo chować nie zawdy było czem, a ta się jakoś dzierży w chałupie, jak ta komornica, którą się przyjmie do rodziny i trudno ją oddalać, kiedy już «swoja». Z kimżeby zresztą Błażkowa gadała? Zacnęłoby się jej na piekne, jakby Łysiny, czego Boże nie daj, zbrakło w chałupie. Tak jest przecie ozrywka i jest do kogo czasem uczciwe słowo przemówić, na ten przykład. Bo z ludźmi nie poradzi, nie. Błażkowa dawno z nimi już zerwała. Nawet własnego, rodzonego chłopa «dyabłami» codzień pasła. To też schudł, jak ten święty Marcin w ołtarzu, co tam stoi od niepamiętnych czasów. Łysina zato była tłusta. Pasała ją sama Błażkowa i wodziła poza płoty, gdzie i którędy, wie sam Bóg, na którego się odwoływała, gdy jej kto niechcący zarzucił szkodę.
— On ta widzi, On patrzy, choć On ta wysoko.
Trudno było fantować szkodę, skoro samo oko Boskie chodziło za Łysiną. Z Błażkową nikt jeszcze rzędu nie doszedł.
— Niech ją tam sądzi sam Bóg — powiadali — skoro to widzi...
Złość wielka na Błażkową i na jej Łysinę ustępowała miejsca niemałej uciesze, gdy je słyszano gadające ze sobą, jak dwie kumoszki.
— Patrzcieno się! — wołano w osiedlu — Błażkowa krowę żenie bez ulicę...
Na to każdy, choćby najpilniejszą miał robotę, przypadał do okna — i widać było przez zadymione szyby stosy głów, mniejszych i większych, układzione na siebie i roześmiane, śniade twarze.
A ona gnała prosto na ugory, nie widząc nic; tak była w sobie zamyślona i zagadana z krową.
— Bolą cię nożeczki, bolą?... Hm... Mocny Boże! Co ja ci poradzę? I mnie haw nie bardzo letko iść, a muszę... Nic nie pomoże! Darmo! Tak już trzeba tę biedę nosić po tej ziemi na wieki wieków. Łysince lepiej, niż mnie, bo przecie obuta... Racice się nie zedrą... A mnie się kerpce zdarły do znaku i nima zaco kupić. Tak. Trzebaby soli nie kupować bez dwa jarmarki. Musiałaby się Łysinka obejść niesłoną wodą. To lepiej niech już ja boskem chodzę... Na wieki wieków! — rzucała na bok, gdy kto idący pochwalił Boga i gnała dalej na ugory.
— Kanyż ty idziesz? — pytała się Łysiny — tam trawy nima... Szkoda nawet zębów. Wróć-no się, wróć!
I Łysina się wracała chętnie i szła powoli przed nią, na popas. Wiedziała, że ją Błażkowa na tłok nie zawiedzie, gdzie ino osty same i skale. Ona tam codzień coś nowego wynajdzie, kany jeszcze nie bywały dawniej. Nie omyliło ją przeczucie i tą razą.
— Pójdziemy se na miedzę — mówiła Błażkowa — do jednostronki... Tam jeszcze nikt nie wypasł. Trawa, jak to zboże, wysoka. Bedzie Łysinka mieć uciechę, ino trza słuchać, tędy iść, którędy ja powiem, bo tam ciasno. Nie wiem, jako się obie pomieścimy. Pamiętasz?... Ale, toś nie ty była, nie ty, ino ta kupna, co my ją przedali łońskiego roku na jadwencie. Uwodziła mię też po tej miedzy, uwodziła, że mię krzyże bez caluteńką zimę bolały. To był smok, nie krowa, judasz cygański! Przedaliśmy ją za to na mięso. Niech ma. Tybyś mnie tak nie ukrzywdziła? Co to przytykać! No, no, nie markoć, żech cię posądziła niechcący... Na prawo, tu, koło płotu. Kanyż tam idziesz? Ozgniewała się na piekne moi mili... Kanyż tam idziesz? Powiedz! Udobruchała się przecie, no! Chwałaż Bogu.
Zaszły obie do jednostronki, przelazły przez płot; naprzód Łysina, za nią Błażkowa, poganiając.
— Paś-że się, paś... Ino zboża nie skub! Skoro trawy masz dość. Usłuchnij, bo ci na złe nie chcę.
Ale Łysina słuchała jednem uchem, przyskubując zboża dla omasty, i nie dziw! Sama trawa się przyje, trzaby co ku temu. Przy jednej sperce i kot zdechnie — każdy wie o tem.
— Ludzie się patrzą, bój się Boga — mówiła Błażkowa. — Uwazuj na się. I na mnie uwazuj przecie, bo jak dojrzą, to bedzie piekło. Co ja już dyabłów skróny ciebie zjadła — to ani, ani... Zawiedłach cię do najpiękniejszej trawy — jeszcze ci mało? Nie wszystko twoje, co oczy widzą. Bo każby się uczciwość podziała? Tak moja Łysinko, tak. Jak się ma dość wszystkiego i można być uczciwym na świecie — to czemu nie być? Insze, jak bieda zmusza... Mocny Boże! Jak ono też bedzie i z nami na tamtym świecie?... Paś-że się, paś... Darmo nie pozieraj ku chałupie, bo jeszcze daleko do połednia. Widzisz, kany to słoneczko na niebie, kany to cień... Daremno z tobą gadać, boś nieusłuchliwa.
Gadała jednak wciąż. Łysina jadła trawę, zachwytując zboże i schodził czas, cień się umniejszał co godzinę. Aż wreszcie i południe nadeszło.
— Trza-by gnać... Kto wie, czy Maryna uskrobała ziemniaków na obiad. Ale ba! Zabaczyłach im ostawić kluczy od komory, a mleko tam. No, mogą się raz przepościć. Nie zawadzi. Nie będę im tak dogadzać boby się zwydrzyli na piekne... Paśże się, paś... O ratuneczku! Jakmy to starasiły zboże — ale niechta, kiedy nie nasze. Może już pudziemy do chałupy... Jeszcze ci mało? To jedz, ino mleka nie żałuj! Bo już tak skrupulatnie udzielasz, jak pasierbicy. Wstydziłabyś się przecie! Na taką paszę, jaką ty masz, inszaby na ten przykład dała ze dwa skopce... Ale «na ten przykład» mówię, to się nimasz o co złościć. Paś-że się, paś...
Łysinie się już boki zaokrągliły. Z oszczędności jednak łykała trawę, przegryzioną wpół. Bo kto wie, co jutro może wypaść? Zawdy i na przyszłość trza mieć wzgląd.
Daleko słońce przechyliło się od południa, kiedy Błażkowa gnała krowę na dół w osiedle. Rada była bardzo, że się Łysina tak napasła, aż jej się oczy śmiały z daleka. Zbaczyła sobie wreszcie, widząc dom, że sama jest bez obiadu.
— A niechta! Łysina się za to napasła.
W chałupie oczekują pewnie i, wygłodniali, pozierają z okna, czy żenie.
— Bedą widzieć na własne oczy, jaka Łysina objedzona. Łysinka nasza łysa... Poco tak lecisz? Ja cię nie dogonię, bo widzisz skóra się poodbijała na piętach. Pomału-że, pomału, zaczkaj mnie... Chce ci się pić? Kto wie, czy ta «suka» przystroiła wody... No, leć-że, leć!
Łysina się pospieszyła, widząc oborę, a Błażkowa szła za nią przez osiedle, kulejąc na obie nogi, na palcach szła. I gadała sobie dalej, co Łysinie miała powiedzieć. Wiecznie gadała. Błażkową była od ślubu, Łysina zaś od urodzenia Błażkowa była. Zdały się ku sobie, jak to mówią i nie cnęło im się razem nigdy, przenigdy.
— Dawno już nie było takie wiesny — mówią strapieni ludzie między sobą. — Ani to ziemniaków okopać, ani to dosiać poczciwie, jak sie patrzy, bo jakże? Deszcze i psoty bez ustanku... O Boże litościwy i drogi, cóż sie to stało, aj co, żeś sie tak uwziął na ten naród nieszczęsny?
— Dejcie-no spokój — powiadają starzy. — Nie bądźcie tacy nagli. I Poniezus sie zlituje, skoro go złość opuści...
— Dyć niejak, ale...
— Najgorzej pierwszą biedę przeczekać, to się już do następnych człowiek wezwyczai...
— Bo musi!
— Nie bluźnijcie ino, moi mieli, i nic nie gadajcie naprzeciw wyroków boskich, a miejcie se to na uwadze, że Opatrzność boska zawdy wisi nad nami, ino że my je nie widzimy, bo my je niegodni...
Na to już niema nikt nic do powiedzenia, jeden tylko Cyrek, co przy samym kościele siedzi, zdaje się powątpiewać, bo chlipie niezrozumiale oczami... Ale ktoby się ta obzierał na takiego niedowiarka? Nie wierzy — to zmierzy i sam się przekona.
W kościele nabożeństwa się odprawiają na uproszenie pogody u Pana Boga. Falami lud zalewa kościół drewniany. Ciżba w świątyni, duszenie, płacz, przekleństwa i krzyki — po sumie: suplikacye przejmujące, organy i jęki. Wszystek lud płacze zmiłowania Bożego. Z dalekich roztok spłynął do ołtarza i pada krzyżem przed wystawioną monstrancyą.
Po nabożeństwie wylewa się potok głów odkrytych z kościelnego cmentarza i rozpływa się po kamienistym rynku. Widać gromadki, powiększające się z każdą chwilą, gwarzące cicho, trwożliwie, bez krzyku i hałasu.
Na długich ławach, przed karczmą-ratuszem, usiedli rzędem gazdowie starzy i wiekowi. Siedzą z pochylonemi głowami: strączki białych włosów osłoniły im spalone szyje. W siwych chazukach z owczej wełny, zdają się być rzędem karłowatych jałowców, osendziałych śniegiem.
I u wójta, w urzędzie gminnym, nie tak gwarno i hałaśliwie, jak zwykle. Poschodzili się, co prawda, wszyscy radni; nie brak i Jędrka z nad miedzy i Józka od Chlipały i Tomka Nieboraka ze Skalistnego; jest i pan pisarz, «jedna głowa na cztery wsie dookoła, jeden rozum i jedno orendzie».
Siedzą, bo siedzą, bo ławek nie braknie; piją, bo piją, bo co mają robić na te ciężkie czasy — ale u wszystkich widać zasępienie i utrapienie wieczne, co młyńskim kamieniem sparło się na sumieniu i ani rusz.
— Tak moiściewy — począł Tomek, podając szklankę kumotrowi. — Nie dość jednej biedy na świecie, ba zawdy ich musi być więcy. Człek się ogania, wicie, siepie na wszystkie strony, a tu darmo, bo jak cię ścisną zewsząd, to ani dychniesz człeku nieboraczku... w ręce!
— Dej Boże!
— Na tę naszą biedę...
— Biedkę kochaną!
I kolejka przeszła rzędem, nie omijając nikogo. Wójt Okpiśny szynkuje raźno, sprawiedliwie, przymruguje każdemu z osobna, wszystkim potakuje i ręce zaciera; rad widocznie sobie i całemu światu.
— Pamiętacie wy kiedy wójcie taką wiesnę?
— Jakże chcecie, cobych nie pamiętał?
— O, o, cóż sie to dzieje moiściewy, kochani, drodzy... — jęczy Tomek. — Ani ziemniaków ogrześć nieporada, ani nic... Do znaku wszystko skapie i zmarnieje... Matko Najświętsza! Dejże też te pogody jakie, uproś przecie u Pana Jezusa, u synaczka swojego najmilszego... Królowo Niebios, Pani moja... w ręce!
— Dej Boże!
— Na tę naszą biedę...
— Biedkę kochaną!
W milczeniu podawali dalej szklankę okopistą, uważając przytem, ażeby nie rozlać, nie sponiewierać daru bożego.
Gdy przyszła kolej na pisarza, ten ujął misternie szklankę dwoma palcami, przejrzał się w niej i wypił; potem nalał drugą i tę już bez namysłu wychylił, podając sturbowanemu sąsiadowi, ktobądź nim był, próżne, zielone szkło. Tak czynił zawdy, odkąd go poznali, więc nikt się temu nie dziwił.
— Musiał się już z tem urodzić — powiadali — abo, kto wie...
— Ho! ho! Nasz pisarz ma głowę i łeb, moiściewy, nie na wszy! Kazanie wam calutkie powtórzy, ani słóweczka nie wypuści... Taki pamiętny wicie już od urodzenia.
— Bóg mu dał talant...
— Hej, by miał z czego żyć... Jedni, wicie, żyją z gruntu, a drudzy letko — z talentu. Na jednych Paniezus więcy łaskawy, na drugich mniej.
— Nima to i w niebie sprawiedliwości...
— Nie bluźnijcie! padam wam, bo...
— Kto bluźni?
I wnetby przyszło do bitki, bo kilku ujęło się gorliwie za sprawiedliwością niebieską, gdy powstał pisarz z za stołu i chrząknął wyraźnie trzy razy, co znaczyło, że pragnie zabrać głos... Uciszyli się wszyscy. On zaś, oparłszy pięście o stół, przemówił w te słowa:
— Nie powiem wam nic inszego, jak ino to, co gadał ksiądz pleban na kazaniu.
— Dyć my już słyszeli...
— To usłyszycie drugi raz... Nie zawadzi.
— Słowo Boże — rozpoczął pisarz — jest jako światły chleb, który się nigdy nie przyje...
— Oj, nie przyje, nie!
— Cicho tam!
— Tak samo, jak manna niebieska...
— Nie jak placek owsiany...
— Cit!
— Słuchajcie!
— A kto je będzie słuchał nieśpiący — ciągnął pisarz — tego uszy staną otwarte na wszelkie słowa mówiące i pisane. I stanie mu się we łbie jasno, mówił ksiądz pleban...
— To już wiemy!
— ...i pozna wszelkie arkana wiary naszej przenajświętszej i będzie jako on filozofus, który okiełznał emanacyę...
— O czemże wy gadacie? — szarpnął go Jędrek za rękaw.
Pisarz, zbity z tropu tak niesłychaną uwagą, chrząknął raz, chrząknął drugi raz, wreszcie wychylił duszkiem stojącą przed nim szklankę.
— Bieda jest, bo jest! — począł, ocierając usta.
— Tak mówcie! — wrzasło paru — co tam filozofy!...
— A wiecie, skąd się bierze?
— Ba! Kadukby ta odgadł... Przyszła i jest psiapara.
— A co gadał ksiądz pleban?
Wszyscy się zastanowili.
— No, co gadał? Powiedzcie... — szepnął Tomek.
Pisarz potoczył dokoła okiem filozofa, «który okiełznał emanacyę»...
— Grzech jest w narodzie! — huknął. — Grzech jest i nic więcej...
— A bieda kany się podziała? — wtrącił Jędrek żałośnie z końca stołu.
Pisarz ku niemu oczy gniewnie obrócił.
— Bieda jest w grzechu, a grzech w biedzie! Rozumiesz teraz?
A gdy wszyscy milczeli, podniósł głos i tak prawił:
— Ksiądz pleban dokumentnie wyłożył, o co się rozchodzi. Nie idzie — prawi — o tych, co się ta zabawią w karczmie, abo w Kółku. Bo co biedny człek ma w niedzielę robić?
— Hej! — potaknęli.
— Ino o tych idzie, co pod dzwonnicę nie zajrzą, a dom Boży obchodzą z daleka... Ci to heretycy, niedowiarki — prawił — co niedzielę świętują w chałupie, wymijają ućciwych ludzi, do spowiedzi nie idą, jak rok długi, ba ino grzeszą i grzeszą... Oni to rozumu uczą się z pism dyabelskich i bezbożnych książek, oni to dyabłu zaprzedali swą duszę na wieczne zatracenie...
Tu odsapnął pan pisarz i wychylił szklankę.
Potem otarł pot z czoła, na którem, żyłami wypisane, stało kaznodziejstwo.
— Jest tu między wami kto taki, co widział te bezbożne pisma?
Milczenie.
— Chwała Bogu! Sprawiedliwość nie odeszła z narodu... Was to Bóg karze za tych zaprzedanych; cała wieś cierpi za jednego...
— Za Cyrka! — szepnął Tomek.
— Za Cyrka! — powtórzył pisarz i zaraz dodał. — Dwa tygodnie słonka nie widać. Paniezus zasłonił swoje oblicze przed nami...
— Bo my niegodni...
— Kto niegodny?!
Powstał hałas. Z hałasu nic nie można było zrozumieć, tylko jedno słowo: Cyrek.
— Ta psiakrew! Ta nas gubi...
— Dyabłu duszę zaprzedał!...
— Ksiądz pleban... — począł pisarz.
Nie słuchali go. Zajadłość na Cyrka rosła; dopowiadali o nim coraz to nowsze historye.
— Idę se — mówił Tomek — wyjrzeć na pasterzy, a ten, wiecie, co robi w samiutką sumę? wiecie?
— Co?
— Kwiczole chyta... «Zjadłeś ty dyabła, aj-eś ty zjadł» — powiadam mu — «toś tu? A któż za ciebie w kościele?» — «Ja — pada — za siebie najął»... «Kogo?» — pytam się. «Błażeja Szczyptę» — odpowiada. — «Ja mu siekł, a baba mu żęna»... «Poczekaj, hyclu!» — mówię mu — «dyabli Szczypty za ciebie do piekła nie najmą; musisz ty sam odsługować»...
— Siedem roków, jak nie był do spowiedzi...
— A przed kościołem mieszka...
— Luter krotny! heretyk!
Wójt się wmieszał.
— Nie pije, pada, ani do karczmy nie chodzi...
— E, bo mu dyabli wódkę noszą do chałupy! Co sie ma fatygować?
— Dyć niejak!
— Powiesić psiąkrew, to sie upamięta...
— Nauczyć hycla rozumu!
Wszyscy porwali się od stołu. W oczach każdego zaiskrzył się groźny, ponury fanatyzm.
Nagle drzwi się otwarły i do izby wszedł Cyrek.
Dwadzieścia nóg raptem posunęło się ku niemu, dwadzieścia pięści ujrzał nad swą głową. I zamiast się przerazić...
— Zaczkajcie — rzekł spokojnie. — O co wam to idzie?
Połowa pięści opadła.
— Ty, niedowiarku, ściągasz na nas pomstę! Bez ciebie deszcz leje!...
— Dejcież mi usiąść! — ozwał się Cyrek i, zwracając się do wójta, szepnął: — Cztery flaszki!
Wszyscy, ździwieni, odstąpili go, patrząc po sobie, a wójt skoczył do szafki i postawił na stole cztery litry.
Cyrek podszedł zwolna i nalał.
— Kto nie pije?
Nikt nie odpowiedział, więc przypił do pierwszego z kraju. Poprzysuwali się w milczeniu i nieśmiało. Żaden nie chciał być ostatnim. Pisarz jeno zapomniał sobie o zwyczaju i wypił tylko jedną szklankę.
— To pijecie? — spytał Jędrek.
— A piję... dy widzicie! — odparł Cyrek.
— No... no... ktoby sie to spodziewał?
— Niczemu się, moiściewy, dziwować nie trza... — rzekł ostentacyjnie pisarz.
Rozmowa się powiązała, i z drugą kolejką urosła w hałaśliwą gwarę. Każdy się do Cyrka zwracał, każdy chciał z nim mówić.
— E każ-eście sie zabrali? — pytali go.
— Do folusza...
— We święto?
— Dyć kież pódę? W robotny dzień czasu nima, a tu portczęta ladaco...
Wyciągnął nogę.
— Słusznie macie kumie — ozwał się polowy — ale też uwazujcie na niedzielę, uwazujcie, bo to grzech.
Cyrek się roześmiał.
— Jakby wam cielę zdechło w niedzielę... nie ratowalibyście?
— A i pacierzy nie mówicie — dodał Jędrek — a pacierz od Boga nakazany...
— Ba, i ja się bez pacierza nikany nie ruszam, bobych sie ruszyć nie zdołał... Zawdy go noszę na grzbiecie...
Powstał śmiech.
— Oj kumie, kumie! Byście choć do kościoła zajrzeli raz kiela czas... Naród sie modli o pogodę... Dyć i wam potrzebna!
— Ja tak uwazuję — począł Cyrek. — Ludzie sie modlą, to chwała Bogu, to sie ta bez jednego obejdzie... Pan Bóg ta nie wie nawet, moiściewy, czy żyje na świecie jaki Cyrek...
— Nie bajcież!
— A do nieba sie ta nie napieram, bo mnie i tam posadzą na pośledniem miejscu... tak moiściewy!
Kolejka przeszła rzędem.
— A potem i tak uwazuję — ciągnął Cyrek — jak sie wszyscy modlą, jak sie modli cała wieś, to honor Panu Bogu większy, niżeli odemnie... Tak, tak.
Zadumał się, wsparty na ręce, i zwolna posępniał, a kumotrowie raczyli się rzetelnie jego winem.
— Do nieba sie nie napiera... no powiedzcie! Co to za...
— Bo i zresztą — mruknął Cyrek — nigdybych sie nie dokołatał... darmo! — podniósł głowę. — To tak naprzykład: Ja wnoszę do starosty suplikacyę i wójt wnosi... To wójta pierwi przyjmą, posadzą na stołku, a ja muszę stać w sieni, burzyć sie i czekać.
— Sprawiedliwie! — kichnął wójt.
— Na zdrowie! — odpowiedzieli.
— Toż to — kończył Cyrek — prędzej wy uprosicie u Pana Jezusa pogodę, niżeli ja mizerny człek...
— Sumiennie gada! — rzekło paru.
— A jak wam bedzie słoneczko świeciło, to przecie na mój grunt nie poleje...
— Dyć każ-by!
— I ja sie wtedy, wicie, bedę w polu uwijał.
Nic nie umieli odpowiedzieć.
Wszystkim przypadały do serca rozumne słowa.
— To ci łeb! — mówili między sobą.
— Haraku! — krzyknął pisarz i spojrzał dumnie na obecnych. — W mig pojawiła się flaszka.
— O, tu mnie już nie upytacie — szepnął Cyrek i powstał.
— Każ uciekacie?
— Muszę!
— Kanyż wam tak pilno?
— Czas nie stoi, ba idzie... Zawdy go trza gonić, aby nie uciekł...
— Dyć mądrze gadacie, bo mądrze, ale... napijcie się z nami!
— Darmo!
— E siądźcież!
Rzucili się ku niemu i poczęli go ciągnąć gwałtem; jeden za chazukę, drugi za serdak, inny znów, gdzie zdołał dostać i uchwycić... Ale on zaparł się nogami i ani rusz. Zeszamotali się i pomęczyli przy nim.
— Twarde macie sumienie — mówili, dysząc.
— Cobych robił na świecie bez niego? Ziemia twarda, jak skała, ani je ugryść, to trza twarde uwziątki coby wyżyć... Kumie! — zwrócił się do wójta — mam do was nieduży interesik... ale to jutro — dodał po namyśle. — Wyciągnijcieno jeszcze flaszczynę!... — szepnął i począł szukać w zanadrzu okrąglaków.
Radni myśleli, że sobie Cyrek flaszkę do rękawa wsadzi, więc niemałe było ich ździwienie i radość, skoro ją Cyrek na stole postawił.
— Ostajecie? — wołali.
— Nie, ino chcę wypić za wasze zdrowie, a potem już do reszty wy moje pokrzepcie... W ręce!
— Dej Boże!
Cyrek się pożegnał ze wszystkimi.
Wójt, bełkocąc coś niezrozumiale, wyprowadził go do sieni, lecz nie dojrzał już złośliwego uśmiechu na ustach Cyrka, bo ten szybko przechybnął próg. Splunął potem przed siebie, poprawił kapelusz i poszedł.
W izbie zawrzało po jego odejściu.
— To mi człek!
— Takich więcy!...
— Wójcie...
— Krześcijan, jak sie patrzy!... Nasze wiary, święte wiary!
— Wójcie! Dejcie-no jeszcze kapkę. Niech już bedzie do równości...
— Pamiętasz Jędruś, jak my se razem pasali... w ręce!
— Dej Boże!
— Na tę naszą biedę...
— Biedkę kochaną!
Z wązkiego okienka w nizkiej chałupinie podleśnej wychyliła się kosmata, czarna głowa chłopa... Oczy głęboko zapadłe, jak ślepia ziemnego nornika, patrzą ciekawie dookoła z dziwną upartością. Jest jakaś siła tłumiona w tej duszy, która oczami na świat wyziera; jest jakiś wieczny, utajony ból, który zastygł na suchej, pomarszczonej twarzy, a krogulczy i ostro zakrzywiony nos zdradza nieukrywaną drapieżność, łagodzoną przez czoło wysokie i bruzdami zorane. Poznać z wędrownych brwi i ruchliwego czoła pierwotnego myśliciela, którego boli nieświadomość własna i który, czując małość swoją wobec wielkich potęg, gryzie się tajoną złością i bezsilnym gniewem.
Wschodzące słońce rzuciło ukośnymi promieniami na prawą stronę zwróconej ku północy twarzy chłopa — i wystąpiły ostrzej wyrzeźbione rysy, surowe i kamiennie zastygłe. Maleńkie oczy błyszczą zielonemi światełkami, jak pełne tajonego jadu wężowe ślepie w skalnej kępie.
Spokojem muzułmanina, modlącego się rankiem do słońca, stoi w oknie skamieniały chłop. Żaden muskuł nie zadrga, tylko oczy iskrami świecą i myśl pracuje uparcie. On modłów nie wyseła słońcu, (odszeptał je przed obrazem na ścianie), ale myślą po roli lata niezoranej, oddychającej szarą mgłą i lekkimi oparami po długiej leży zimowej.
Cała spokojna wieś dyszy przed nim w kotlinie... Widzi rozrzucone osiedla, gdzieniegdzie samotnie potracone chaty, a dokoła nich klinami rozchodzące się zagony, wązkie, wyciągające długie szyje ku pustym tłokom i ugorom. Widzi zygzakiem wśród pól wijącą się roztokę, spadającą z uboczy leśnej. Niedawno czernił się las na uboczy — dziś pustka, nagi wyrąb i stada zgniłych pniaków, bielejące w słońcu...
— Jak się to wszystko zmienia, a przecie nie na lepsze... — roztrząsa w myślach, idąc uparcie za wzrokiem, który błądzi po zagonach i ślizga się od miedzy do miedzy, jak żywa, zwinna śklenica.
— Nie dawny czas, jak się złociły łany zboża, hań na dole, długie i szerokie. Wyszedłeś na wierch — tobyś rzekł, że się zorza oderwała od słonka i spadła na ziemię, że się błękity zniżyły i siadły, bo tak łąkami błękitniały lny w czerwonem okolu koniczyny. Schodziłeś na dół z tych wierchów, to ci ptaki śpiewały po lesie i dzwoniło ci echo nieskończone, a po gałęziach śmigłe wiewiórki wyprawiały ci zabawne psoty. Szedłeś w dolinę koło wody, to cię ogarnęło wysokie żyto i barwne łąki dookoła, gdzieś miedzom niedopatrzył końca, tak się rozbiegały daleko. Tam zaś w uboczy — jak to niedawno! — szły mrowiem owce na paszę, kerdelami szły, białe i czarne, a za każdą dwoje młodziutkich bliźniąt... Hej, Boże! niedawny czas! Gdzie się to wszystko zapodziało!
— Hań z wierchów dojrzysz ino zagony pokrajane w strzępy. Szarość na nie spadła rdzawym płaszczem i okryła doznaku... Z lasu ci dzięciół nie odpowie, ni żadne ptactwo. Idziesz wrębami, ponurem spaleniskiem; białe pniaki sterczą ku tobie, jak nagie piszczele na cmentarzu. Wejdziesz w ugory, to pustka cię niezmierzona ogarnie — nikany owcy białej, żywego bydlęcia — nikany nic... Chyba zgłodzone konisko, jak rama rozchwierutane wiatrem, zarży od młaki żałośnie, abo ci żmija syknie pod nogą i zemknie do kępy. Zejdziesz w dolinę roztoką — to oczy potracisz za miedzami, które ci z pod nóg wylatują na wszystkie strony. Taki czas, taki — taka to niedola...
W ciężką zadumę popadł chłop i długo stał przechylony w oknie.
Słonko wytoczyło się nad wierchy, idąc nad wyrębami w błękitny strop — a na ziemi jasność była wielka, wielka pogoda wiosennego ranka.
W dolinie — życie, ruch. Ludzie, jak krety w ziemię się worali. Jeden i drugi i dziesiąty na wązkich zagonach rusza się w roli wilgotnej. Błyszczą do słońca lemiesze i wchodzą żądłem do ziemi, a za niemi rdzawe ogony zostają — długie skiby. Wyciągają się koniska chude, to kurczą się leniwe woły, ciągnąc z wysiłkiem ociężały pług, za którym włóczy się schylona, nędzna postać: rolny pan... Pracują bez ustanku bydlęta i ludzie; tysiąc razy przejdą po zagonie mozolną, krwawą drogą, tysiące zrobią stóp, a każdą zwilży pot łzawy i bolesny — i to wszystko dla paru suchych stogów, jeśli je Pan Bóg i pogoda pozwolą zebrać szczęśliwie.
Widzi te mrówcze wysiłki stojący w oknie chłop. Patrzał na nie drzewiej — patrzy i dziś. Ale mu się zdaje, że olbrzymieją wysiłki, praca rośnie i ciężej przywala, a owoce karleją wciąż na iment i ziemia się gdzieś zapodziewa...
— Orali drzewiej — orzą dziś. Nie inaczej! Aleć jak wjechał w zagon pługiem o wschodzie, to wyjechał zeń po zachodzie. Było się kany podzieć na łanie szerokim. Nie grodziły płoty, ni miedze — nie grodziły. Drzewiej człek ziemię obsiał, ona go żywiła i żyli ze sobą w zgodzie wedle ludzkiego przykazania: «Kochaj ziemię — ona cię przyodzieje i nakarmi...» Dziś dwa razy ją telo pielęgnujesz, a musisz przekląć, bo cię nie obżywi łacno, chyba przyodzieje, skoro se ta już legniesz na smentarzu...
Myśli, pełne niewesołych przeczuć wlatują mu zgrzytem do mózgu i odchodzą, pozostawiając zaraźne jady złych obaw i cichych zastanowień.
A jedna najuparciej, jak osa, brzęczy mu w uszach i umysł draźni wciąż powracającem pytaniem: «Co to będzie? co będzie?» Ten ciągły, niewyraźny szept nie opuszcza go nigdy. Czasem wydaje mu się, jakby w pytaniu tem słyszał ciekawe głosy swoich dzieci. Czasem znów — ile razy oko zwróci na jutro i na dalszy czas — bojaźń dziwna szponami wpija mu się w serce, a skoro go opuści, to jeszcze długo czuje w sercu jad jej ostrych pazurów.
Teraz, stojący w oknie, dziwne ma uczucie. Zdaje mu się, że od północy idzie ku niemu czarna mgła... Czuje, że za chwilę zasłoni mu wszystko: osiedla, łąki, pola... nawet i wieżę na kościele. Lada chwila nie dojrzy na świecie zgoła nic... Broni się temu uczuciu, jak może, całą mocą wytęża wzrok, pot kroplisty spływa mu po czole.
— Co to będzie? co będzie? — szeleszczą osy dookoła.
Naraz z tej nocy czarnej, z poza mgły występują dziwne obrazy zdumionemu oku. Przez mgłę, przez ciemny przetak, przedziera się gęsta, ruchliwa siatka zagonów. Jak wąziuteńkie nitki rozbiegają się miedze na wszystkie strony. Zwolna maleją w oczach szare płaty, zwężają się nieznacznie — miedze zbliżają się ku sobie niepostrzeżenie, jak wskazówki czasu — skibami łączą się i zwierają — nakoniec zwarły się w jedno zbite pasmo. Jak okiem dojrzeć: miedze, miedze i miedze, bez met, bez końc, bez granic...
Chłop drgnął — przypomniał sobie, że te obrazy wracają z każdą wiosną, coraz to silniej i wyraźniej...
Słonko stanęło na południu. Ludzie worali się już daleko w zagony — i nikt nie dojrzał kosmatej głowy w okienku nizkiej chałupiny podleśnej, nikt nie napotkał szklannych oczu, zapatrzonych w przyszłość... Nikt.
II ☆ ☆
Po ugorach, wśród zasianych zbożem pól, ☆
|
W jednej z górskich parafii wysypała się z rannej mszy przed kościół gromada ludzi. Idę między nich, a znajomi ściskają mi ręce i witają serdecznie.
— Cóż tu u was słychać? — pytam, odwzajemniając pozdrowienia.
— Zawdy jedno panie: bieda i bieda... Inszego nie usłyszycie.
— Ona to — dorzucił drugi — pcha się drzwiami i oknami do chałupy, że się nieporada ognać...
— Nie puszczać! — mówię.
— O panie! Dyć sie człek broni, jak może, ale ręce ustają i rozumu nie starczy... Zatkasz jedną dziurę, to sie druga otworzy — i tak zawdy.
— Hej! — potwierdziła gromada.
Zasępienie w twarzach, w oczach turbacya. Czynią smutne wrażenie zegnanych na rzeź owiec.
— Jezusie drogi! zmiłuj sie nademną... — jęczy kobieta jakaś sucha, jak szczypa, i wyciąga ręce do drzwi kościelnych.
— To, wicie, komornica biedna, hań z Koninek — objaśnia stojący obok mnie gazda. — Biedactwo miało ino zagon ze ziemniakami, nic więcy, i przyszły dziki te nocy zwyczajnie z lasu i przewróciły do imentu...
— Bedzie ta kopać biedna! Mocny Boże... — litowały się kobiety, poprawiając na ramionach chustki.
— Żeby też kto te dziki od nas wyprowadził! — gwarzyli między sobą — toby-sie mu gromada złożyła...
— Dyć tu był raz jakisi wędrowny. On by je był wywiódł — objaśniał leśny — hale cóż, kie sie bał hrabiego na się ozgniewać.
— To niech polują na nie, abo co! — rzuciła gniewnie jakaś gaździna. — Przyjdą zbiórki, to pilnuj noc po nocy, bo by ci wszystko do znaku zjadły. Że też to na świecie nikoguteńko nima, coby sie tem zajął!... Dość nieurośnie, bo kany? to jeszcze dziki zepsują. Kielo bied na świecie, to sie wszystkie do nas zwaliły... Laboga! Cóż sie to dzieje?
— Moiściewy! — tłómaczy jej kumoszka z gorzkim uśmiechem — Już to tak bedzie... Darmo! My świata nie naprawimy...
— Są ludzie, którzy myślą o jego naprawie — wmieszałem się.
— Bóg im pomóż! — podniosły w górę oczy — Ale, nim słonko zejdzie, rosa oczy wyje...
— Lepiej zdać sie ze wszystkiem na Pana Boga i czekać końca... — ozwał się z przekonaniem Król, zwany także Munarchą.
— Tak, tak — potwierdził przechodzący obok organista. — Kogo Pan Bóg stworzy, tego nie umorzy...
— Nadzieja w Bogu... w torbie ser! — szepnął za nim złośliwy «kumotr z nad miedze».
— Włóczy sie psiamać ścierwo bieda sobacza... — klął po cichu zdecydowany pesymista od urodzenia i spluwał raz po razu.
Z furtki kościelnej wyszedł ksiądz wikary. Lud cisnął mu się do rąk, całując ze wszystkich stron.
— Czemuż nie idziecie do domu? — spytał.
— Dyć, jegomościu, nima po co, bo tam bieda...
— A cóż tu wystoicie?
— Tak se ta pogwarzemy i poradzimy się...
— Sami?
— Jak nima kota, to i myszy rządzą... — zamruczał z przekąsem stary gazda.
— Dyć pono mają dawać zapomogi... jegomościcku kochany! — woła płaczliwie niska kobiecina.
Ksiądz się zatrzymał.
— To jeno biednym komornikom...
— Dyć my wszyscy biedni, jegomościu! — zawołali.
— Niema nic do gęby...
— A na sobie nie urwiesz...
— Hej!...
Ksiądz odszedł, a oni się rozgwarzyli nanowo, podzieleni na mniejsze i większe gromadki. Nie spieszyło im się do domu. Po co? Wiedzieli, że to samo zawdy zastaną: płacz i zgrzyt... Tu przynajmniej ulżą sobie w pogwarce wspólnej, a widmo troski ciągłej na chwilę ich odejdzie.
Słońce potoczyło się wyżej. Kościelny ostatni opuścił kościół i pozamykał drzwi — a oni stali gromadami, rozgwarzeni, na przedkościelnym kamieńcu. Wreszcie, wygadawszy wszystko, co im ciążyło na sercach, a było tego niemało, poczęli się rozchodzić i tracić. Każdy wpadł po drodze na niedużą chwilę do sklepu, do Kółka, by zborgować mąki lub kaszy. Ale najwięcej ludu cisnęło się do Abrama, który handluje «kukurzycą». Niejeden wysunie worek z za pazuchy, by nasuć weń jakiego ziarna, «bo też ta dzieciska czekają, czekają... a przykrzy im się, przykrzy!»...
Wyszedłem rankiem z chaty mej pod lasem i począłem schodzić na dół wązką ścieżyną wśród zieleniejącego się po ugorach owsa. Byłem już za potokiem, kiedy usłyszałem poza sobą suche, astmiczne chrząkanie i równocześnie dobiegł uszu mych przytłumiony, chrapliwy głos:
— Zaczkajcie panie, to się nam pudzie raźni...
Stanąłem. Nizki, chuderlawy chłopina spuszczał się wolno z uboczy, koło rozsianych gęsto jałowców, podpierając się zakrzywionym kośturem.
— Niech bedzie pochwalony! — zawołał już z blizka.
— Na wieki. Dusi was?
— A dusi, zawzięta psiamoc krzypota...
— I nogi was bolą?
— A bolą — odparł, dysząc ciężko. — Dusznota się na mnie zawzięna i dusi, a tu, wicie, i w nogi wlazło. Bieda to, wicie, jak chyci człeka chorość na oba końce...
— Radzicie co?
— Coby! Nic nie radzę. Najlepsza rada byłaby, żebyś co zjadł tłustego. A tu nima, bo skąd? Je się tę kukurzycę i je z dnia na dzień... Trzeba cosi do tego. Bo, wicie, przy jednej spyrce i kot zdechnie. Przyje się doznaku. A tu nimas nikany, znikąd, nic...
— Taka u was bieda?
— Bieda, biedka nasza kochana! — zaśmiał się smutno. — Idę ta ku kościołu. Mają pono dawać kukurzycę za darmo, to się może i mnie co dostanie.
Uśmiechał się wciąż. Spoglądałem nań, pełen przykrego zdziwienia.
— Mają dawać biednym, słyszałem, a wy macie grunt.
— Ho! panie! grunt!... Dyć mam te parę morgów, jako i każdy we wsi. Ale niech pan idzie po wsi i pyta, czy jest by jeden, coby powiedział: Mam co jutro do gęby włożyć...
Stanąłem przerażony, jakby nad urwiskiem.
— Tak, tak panie, tak — śmiał się gorzko — nima-s takiego, nima... Z roku na rok grunta upadają... Nie dziwota! Widzi pan, jaki to owiesek? — pokazał ręką. — Kłują się ta zielone ździebełka z glinowarki, ale co na tem bedzie? Jedno ziarko. A i to w polu myszy zjedzą, abo i dzikie świnie. Nima-s co zbierać, nima...
Szliśmy chwilę w milczeniu.
— To widzi pan — począł — dziad we wsi bogatszy od gazdy, bo idzie od chałupy do chałupy i dadzą mu; jak nie tu, to tu... A gazda nie pudzie, nie wyciągnie ręki, bo go wstyd... Ale...
— Dyabli-ć po hunorze, jak pustki w kumorze — szepnął sobie, idąc za mną ścieżyną.
— Straszne! — odganiałem natrętne myśli.
— Co straszne! — podchwycił z cierpkim uśmiechem. — Bedzie jeszcze gorzy... Nadzieja boska... Bedzie! Kto na to poradzi?
A potem, jakby dla uspokojenia myśli, dodał:
— Nie za nas świat nastał, nie za nas się skończy...
I szliśmy ścieżyną wązką, jeden za drugim, mijając odosobnione smreki i stada rozsiadłych po pustych tłokach jałowców.
Męczyło chłopa milczenie, więc mię zagadnął:
— A cóż tam w świecie? Pono była podmucha na żydów...
— Eh, głupstwo — odrzekłem — wobec tego, co się tu dzieje!
— Panocku! Całe życie głupstwo i tyle...
— Bo tu pisały gazety, — zaczął znów po chwili — ale nie jednako pisały... Jedne podają, że na Turbaczu zeszło się tysiąc chłopstwa, a insze podały parę tysięcy... He, he... Dyć my tu bliziutko, a niceśmy nie wiedzieli o tem... Ino, wicie, baby szły z Nowego Targu bez wierchy widziały hań dwóch chłopów, jak se odpoczywali siedzący przy drodze... Czyby one doniesły?... Babski strach, to wicie ślepia ma niemałe. Dwoi i troi mu się w oczach wszystko... Ale ono ta cosi musiało być, bo i sądy zjechały z Widnia i żołnierzy dali na kwatery... Ono ta nie bez kozery!... Przyszła, wicie, na żydków podmucha, jako ta zaraza na ziemniaki...
Nie odpowiadałem. Czarne myśli migotały mi przed oczyma. Szedłem wśród ugorów, gdzie dla owiec paszy zamało, a tu ludzie żyć muszą, przykuci na wieczność skalną koniecznością...
— Dziw, że im nic nie zrobili, bo to lud, wicie, zawzięty, zbiedzony i uciskany zewsząd... — mówił, dysząc za mną. — A ze żydami, tobych pedział, jak ze wszami na łbie... Gryza cię i gryzą, a ty się drapiesz i drapiesz... Boś niezaradny człeku, jak ostatni dziad. Ha no! Pilniejszy brzuch, niźli głowa, bo od niego rozum idzie...
Zakończył sentencyą, uśmiechając się cierpko i szedł za mną, utykając i dysząc piersiami, jak miechem.
Przeszliśmy tak szeroki dział i schodziliśmy w osiedle, rozłożone czarnemi chałupami nad kościołem.
Wśród zabudowań spotkaliśmy małego chłopczynę. Szedł żwawo, prawie biegł pod górę, boso, w brudnych płócienkach i obstrzępionej koszulinie. Kapelusz trzymał w obu rękach.
— Ty co niesiesz, Jasiu? — spytał go chłop.
— Kukurzycę...
— W kapelusie ino?
— Wystarczy. Gazda mię posłali, bo dają za darmo. Ledwo-ch się dopchał. Zetrze się na śniadanie i zjemy. Ostańcie z Bogiem...
— Mizerota! Jak se to umie radzić!... — popatrzał za nim gazda.
— I to wszyscy tak biedzą? Wszyscy?
— Ho! ho! Zobaczycie, jaki bedzie ścisk koło wozu... — śmiał się i dyszał chrapliwie.
Zeszliśmy na kamieniec przez wodę i stanęliśmy przed kościołem. Zdala doleciał mych uszu hałas jarmarczny.
Przed organistówką stał wóz drabiniasty; dokoła cisnęli się ludzie i pchali jedni przez drugich. Na wozie chłop jakiś wymachiwał rękami, z boku wójtowie hamowali pchający się naród. Tłum nie słuchał jednak tłómaczeń wójtowskich, lecz kłębił się i spychał, jakby zajadła, mrówcza czerń. Kto mocniejszy, dostał się prędzej do wozu ponad plecyma innych, brał, ile mógł i wysuwał się z ciżby.
Kobiety, niedorostki i dziady stały na boku, czekając, aż im się co na ostatku dostanie.
Zniemiałem chwilę i stałem długo, zapatrzony w hałaśliwy tłum. Przed oczyma migały mi twarze znajome «porządnych» gospodarzy, kilkumorgowych zagrodników.
— Dla Boga! Cóż się to dzieje? I ci tu przyszli żebrać?!
— A widzi pan!...
Obok mnie stanął mój towarzysz.
— Trza iść — szepnął — bo by mi się nic nie dostało...
I, dysząc, powlókł się powoli i wmieszał w tłum. Z hałasu wylatywały urywane zdania.
— Nie pchajcie się!
— Mnie przódy!
— Ty se możesz kupić!
— Edyć zryjcie, bogacze! Biednemu się nie dostanie...
I stał wrogo naprzeciw siebie cały ten nędzny tłum. Jeden drugiego żarł oczyma, a każdy wyciągał rękę po lichą zapomogę: gazda, komornik i najbiedniejszy dziad.
Słońce spadło nad Babią Górę i toczyło się wielkiem kołem ponad zimne doliny zachodu, kiedy wyszedłem na pierwszą polanę stromego zbocza Gorców.
Siadłem na trawie, przebiegając jednem spojrzeniem kilkunasto-milową przestrzeń. Wschód i południe zastąpiły mi góry, okrwawione zorzą zachodu, niby olbrzymie, rdzawe ogniwa, rozpalone w ogniu i powiązane w jeden łańcuch. Za to na zachód leci wzrok niewstrzymany, opierając się aż o Beskid zachodni.
W kotlinach szarzeją wsi, bielą się kościoły i Raba wije się kręto dolinami, wydzierając się na szerszą przestrzeń ku północy, za którą lecąc, dochodzi wzrok myślą do Wisły i podwawelskiego grodziska.
Tak niedawno, jak je opuściłem... a już tak dawno!
Siedziałem na polance, błądząc spojrzeniem po niezmierzonej mozaice zbóż, gdzie płaty zielone niedojrzałego owsa najdłużej zatrzymują oko.
Nagły szelest i trzask gałęzi w przylasku pode mną wyrwały mię z zadumy. Z ciemnego gąszcza wyszły naprzód cisawe woły, a za nimi wysunął się osendziały chłop.
— Co was też tu pod wieczór przyniesło? — zagadnął, zbliżając się ku mnie, z prostodusznym uśmiechem.
— Wyszedłem popatrzyć na dół... Ładny widok! — wskazałem ręką.
— Ładny, bo ładny... ale tu jeszcze ładniejszy.
Pokazał na zbocza i westchnął cicho. Wyręby puste, z rzędami pniaków, zaczerwienionych od zorzy zachodniej, ciągnęły się daleko, otaczając nagą pustacią strome ubocze gór...
Westchnąłem za nim. Pamiętam dobrze te lasy czarne, smrekowe. Małym chłopcem latałem tu na grzyby, wspinałem się po drzewach za cisawemi wiewiórkami lub wyczekiwałem powracających z polan pasterzy. Znajomym był mi cały las na trzy mile w około. Jakie tu smreki były śmigłe! Kamieniem nie przecisnął. I to wszystko gdzieś poszło — za tak niedługi czas!...
— E pudziecie wyżej, hań ku wirchu? — spytał chłop.
Bez odpowiedzi, poszedłem z nim kamienistą drogą, zygzakiem wiodącą do szczytu.
— Były tu lasy, były!... — mówił chłop, zaganiając woły — piekne i hrube i wysokie... samiutkie smreki! Hale cóż?.. Zachciało sie hrabiemu (ućciwszy was poćciwych) żydowskiego łajna i posprzedał doznaku. Zleciało sie żydostwo, jak mszyce, pozakładało parowe tartaki i chyciło sie z kraja. Tutejszy naród klął po cichu i powiadał głośno: Niech tną, choćby do sądnego dnia... Bo lasy, wicie, były takie, żeby je bez trzy dni nie przeszedł. Ale oni światowców skądsi dognali i ci dopiero poczęli trzebić bez pardonu, że ostało ino to, co hań widać...
Wskazał ręką na zbocze Obidowca, gdzie potracone buki zieleniły się jasno i sterczały gdzieniegdzie suchymi konarami stare, przegniłe jedle.
— Telo ino ostało... he Cisoń! — popędzał woły, zaśmigując biczem.
— Żal wam tych lasów?
— Ba! komuby nie żal było?
Szliśmy powoli, bo kamienista droga podnosiła się coraz stromiej. Dokoła nas obsiadły stada zbutwiałych pniaków, wśród nich pięły się trawy różnorodną zielenią.
— Dy zelżyjmy! — mówił chłop, przystając. — Wyjdziemy na dość czasu.
Usiedliśmy na pniakach przydrożnych. Woły, nie widząc za sobą poganiacza, zboczyły do wrębu i poczęły łakomie skubać zwaloną trawę. Oczy chłopa spoczęły na bydlętach z prawdziwą miłością.
— Niech sie ta i one zawróżą, bo głodne — szepnął sobie.
— A wolno wam paść po wrębie?
Popatrzał na mnie, zdumiony, z pewnym niepokojem, chcąc odgadnąć, jaką myśl miałem w zapytaniu.
— Jak nikt nie widzi, to i nikt nie broni — odparł.
Kiwnąłem głową na znak, że nie widzę. Chłop dumał chwilę, przypatrywał mi się jakiś czas, wreszcie począł mówić:
— Bo wy nie wiecie, jaka tu drzewiej była gospodarka. Do lasu należeli wszyscy: tak pan, jak i my. Każdy brał la siebie, kielo chciał, ino sprzedawać nie było wolno. Ludzie wypasowali woły po lesie i brali za nie rocznie po trzysta papierków. Na wołach zarabiał ktoten, bo trawy było dość i nikt je nie zazdrościł. Ludzie nie byli też łakomi na drzewo, bo go mieli podostatkiem. I nikt sie nie pytał, czyje to? abo: do kogo to należy?... bo góry stoją od początku świata i lasy na nich rosły same, nikt ich nie wsiewał... Było tak zawdy i jeszcze za moje pamięci tak było. Jaże naraz gruchnęło po wsi, że hrabia lasy przedał. Z początku nie chcieli temu wierzyć; wreszcie, skoro sie już dowiedzieli na pewno, tak sie gromady zawzięny, że padają: Nie puścimy hrabiego do lasa!... Z tego do tego, uwziątka rosła i nie dali dworskim dojeżdżać po siągi. Ani na biczysko hrabiemu sie nie patrzy z lasa — powiadali. Wtedy to, wicie, hrabia pościągał wójtów i kazał im sie popodpisować na sprzedaj. Juści sie podpisali, ino jeden wójt porębski nie chciał. A bez jednego podpisu ni mógł sprzedać. Toż to, wicie, hrabia napisał do cesarza i ten mu przysłał wojsko na pumoc. Ozkwaterowało sie po wsi i padali, że nie pudzie, dopokąd wójt sie nie podpisze. Porębski uciekł. Doszli go żołnierze na Turbaczu i zastrzelili. Wtedy to wicie, dopiero hrabia przedał las, porobił kopce i poodznaczał, po kiela jego, a pokiela gminne. Dostało sie i gminom po szczypcie lasu, ale cóż z tego, kie one mają walór do całkowite spółki... Bo wicie, i polany poszły do podziału: jedne hrabiemu, drugie chłopom.
Przestał i począł szukać fajki w zanadrzu. Pochylony, słuchałem w milczeniu sto razy słyszanej historyi.
— Tak wicie — kończył, nakładając fajkę — drzewiej było paszy dość i mógłeś przychować na bydlęciu; a dziś mało który gazda posiada woły, bo nima ka paść. Na ugorach ledwo owca zdole co uskuść. Myśleli-my, że jak lasy wytną, to bedziemy paść po wrębach. A tu, wicie, postanowili leśnych i nie puszczają nawet na jagody. Była zajadka wielga od chłopstwa, jak i w śterdziestym szóstym za moje pamięci — ale cóż?... Dwory stoją, jak stały, a u nas bieda coraz większa...
Pykał drobno z fajeczki, spluwał przed siebie i patrzył na mnie prostodusznie. Siedzieliśmy w milczeniu. Wiatr szuściał dokoła nas wysoką gibrzyną i kołysał z szelestem rozłożyste maliniaki. Woły pasły się wrębem ponade drogą.
— E, trza iść — ozwał się chłop — boby jeszcze kto nadszedł niechcęcy...
Wytrzepał fajeczkę o pniak, schował do zanadrza i ruszył za wołmi, zaganiając je ku drodze.
— Żal wam duże trawy, żal... — mówił do nich serdecznie — Dobrze, żeście choć telo urwały... To sie zmarni — wskazał biczyskiem — zeprzeje i zeschnie, a nie dadzą wypaść...
— Za to smreczki podrosną — zauważyłem.
— Kto ta dożyje! Ja, bo nie... he Cisoń, he!
Zbliżaliśmy się do szczytu.
— Za przykładem panów idą chłopy — tłómaczył mi gazda — co ino kto ma, to ścina, niszczy i przedaje... Ale też i nie dziwota, bo bieda szelma dogania... Trudno zdychać z głodu. Nima sie czego chycić na przednowku, to chytają sie lasu. Niejeden zetnie smreka, zawiezie na miejsce żydowi, to go jeszcze musi pieknie prosić, po rękach całować, coby raczył kupić. Żyd sie, wicie, ogania i droży, aże kupi za telo, za kielo sam zechce. Wnetki przehandlują i chłopy swoje laski; wnetki nie ostanie na budulec, ani na opał. Zaczkajcie ino rok, dwa...
Stanęliśmy na szczycie. Z polany okrągłej, widnej odsłonił się wspaniały widok na ogołocone z lasu Gorce.
— Te wręby calutkie — objaśniał mię chłop — od Lubomierza jaże do Olszówki, to posiadłości hrabiego z Przysłopia.. Hań, te góry nagie, co stoją przed nami, to hrabiego z Kamienice; a te pustacie na lewo, to pana mszańskiego... Ładne posiadłości! nima co rzec...
Kiwał głową z przekonaniem i wpędzał biczem woły do koszaru.
Czekałem na niego, patrząc na gołe, leżące pustką dokoła mnie góry...
— Ładne posiadłości! Nima co rzec...
Ostatnie odbłyski czerwonej zorzy padły na szczyt Turbacza. Towarzysz mój zawarł woły do koszaru i chodził po polanie ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Czego szukacie? — zawołałem.
— Patrzę, czy były dziki te nocy, bo pełno świeżych rywocin...
— I cóż?
— A były psie krwie!... O, tu... Pełniutko śladów...
Chodził, ruszał biczyskiem ziemię i psiakrwował po cichu. Po długiej wędrówce podszedł ku mnie smutny i usiadł na trawie.
— Co ja mam utrapienia z tą przeklętą gawiedzią — skarżył się — to ani wypedzieć nie zdolę... Zjadły mi orkisz pod lasem, ziemniaki zryły paskudnie, że ugrześć nie porada. A teraz na polanę przyszły i sprzewracały do imentu. Człek ochraniał i nie pasł, bedzie — rzekę — szczypta siana, a tu usiecze (za przeproszeniem was poćciwych) świński odchód. Cóż mnie też nadało, aj co, na te czasy... Jezus kochany!
— Polujcie...
— Kie nie wolno. Nie wiecie to, że hrabia la siebie dziki chowa?
Mrok zapadał coraz czarniejszy. Z polan pasterze zganiali woły do koszarów. Wyręby majaczyły w dole, jak żydowskie cmentarze. Siedzieliśmy długi czas w cichem zasępieniu. Z roztoki pełzały ku nam zwolna mroczne cienie.
— Ale zanocujecie w kolebie, bo każbyście szli? — rzekł chłop, powstając.
— Zanocuję.
— To trza przystroić drew na ogień.
Ruszyłem za nim ku kolebie, na drugi koniec polany. Niezadługo nazwłóczył z przylasku suchych gałęzi i pniaków i zapalił w kolebie ognisko. Usiedliśmy na progu szatry. Za plecyma trzaskały palące się gałęzie, przed nami noc spokojna i mroczne w dali szczyty. Zimny podmuch przywiewał ku nam urywany szum roztoki leśnej, to jakieś szepty i głosy niezrozumiałe. Na Obidowcu zajaśniało duże ognisko.
— Kto hań to pali?
— Porębianie — odrzekł chłop z namysłem. — Napewno oni... Tak, tak... Pamiętacie wy? E, pewnie, że nie pamiętacie, bo to już kiela roków...
— Co takiego?
— Te ognie po górach... Za moje pamięci, drzewiej, palili wszędy po wierchach smolne słupy...
— Na co?
— Bo padali, że panowie pudą od Babie Góry i bedą wszystkich rznąć z kraja... Naród się strachał i krył po lasach i wtedy to, wicie, dawali na znak jedni drugim ogniste wici... Hej! Były to czasy, były...
— Cicho-no, ktosi śpiewa...
— E, dyć!
Skoro wiatr nieco ucichnął, doleciały nas wyraźne słowa:
«Polana, polana
Bogatego pana —
Polanę skosili,
Pana obwiesili»...
Chłop spojrzał na mnie ciekawie.
— To, wicie, taka zwyczajna śpiewka... Nikt jej nie układa, ba, sama się rodzi, jako ten wiater co duje po lesie...
— Zwyczajna śpiewka! Ktoby pedział...
— Pasterze se śpiewają... Słyszcie-ino!
«Panowie, panowie
Bedziecie panami —
Ale nie bedziecie
Przewodzić nad nami»...
Echo grało i niosło w nieskończoną dal przejętą nutę, połączoną z szelestem bukowych liści.
— Dyć to prawda, choć to i śpiewka... — podumał chłop — Co powiecie?... Do krzty zabaczyłech! — zerwał się na nogi. — Trza wsuć ziemniaki, bo ogień zagaśnie...
Niezadługo siedzieliśmy w kolebie na żerdzi, wyciągając z watry opalone ziemniaki i jedząc smacznie ze solą.
Po wieczerzy ułożyliśmy się na sianie, przyniesionem z kopy i pookrywali płaszczami grzeszne ciała. Sen jednak nie przychodził. Myśli każdemu leciały przez głowę, jak w opętaniu.
— Nie porada usnąć! — dźwignął głowę mój sąsiad.
— Nie porada.
— Mówcie co!
— Mówcie.
Podumał chwilę, wreszcie zaczął:
— Jak niebożyczka matka umarli, to już temu bedzie... Kieloż bedzie?... Chyba śtyrdzieści roków... A jak ja się ożenił, to bedzie... Kieloż bedzie?... Może trzydzieści pięć roków, abo i więcy... To, wicie, bez cały ten czas nima ani jednego dnia, cobych se pedział: Chwałaż Ci Panie Boże!... Ino cięgiem idą fale na człeka, jedna za drugą, bez ustanku, jak nie to, to-to, a zawdy musi cosi gryźć...
— Każdy ma swojego gryzia... — rzekłem, patrząc w dopalającą się głownię.
— Najwięcej kłopotu, toch miał z babą... Bo to chore było od czasu i do niczego... Haw się obertniesz, to ona już stęka. Co ja z nią przeszedł, moiściewy, to by na wołowy skórze nie spisał. Do dzisiednia takie mam utrapienie. Ciągle mi poza uszy tyrcy i suści, a sama swija się koło pieca. Jużech se nieraz pedział: Czy mnie Pan Bóg litościwy pokarał, czy co?... No, ale cóż mizerny człeku poradzisz przeciwko wyrokom boskim? Jaki kij wziąłeś — takim się podpieraj...
— Nie inaczej! — potwierdziłem z szacunku dla «niezmierzonych wyroków boskich».
— Nie dość jedne biedy — ciągnął chłop — to druga się przymitwała... Prawował ci mnie brat i siostra o swoją część... Wybrali przedtem, za życia niebożyczki, co ino żywnie chcieli, a potem padają, że im się wypłat patrzy... Ja też padam: Kie się wam patrzy, to się prawujmy! Juści ciągło się to prawo i ciągło cosi bez dziesięć roków... Co przyszedł wyrok na mnie, to go rekursem zwalili — i tak zawdy. Jaże przecie naostatku oni przepchali i nakładli mi telo kosztów, coch musiał znowu bez dziesięć roków spłacać. Co ja biedy podżył bez cały ten czas, to ani, ani wypedzieć nie zdolę. Takie to życie nasze kochane!... Że człek se nieraz powie: Lepiej być parobkiem u ostatniego gazdy, niżeli pierwszym gazdą we wsi... Bo parobek, jak zrobi swoją robotę, to się już o nic nie tróbuje i może spać ślebodnie — a gazda musi se łamać głowę i we dnie i w nocy, skąd wziąść na to, abo na to... Skoro mi Paniezus nagodził dzieci...
— Ileż ich macie? — spytałem senny. Głownia już dogasała. Powieki zesunęły się same.
— Wiela ich mam? Pytacie się... Dyć my tu wnetki porachujemy... Najstarszy Józek z drugim Wawrzkiem pojechali do Pesztu. Ale ta jeszcze nic nie nadesłali. Żeby się choć odżywić mogli!... To dwóch. Oprócz nich jest jeszcze kieloro w chałupie. Jaśkowi już bedzie chyba szesnaście roków, abo kto wie? Gładki chłopak i do rzeczy. Zośka już zastąpi matkę w czem tem. Szymuś już da rady paść... No, a te drobne... Poczkajcież... Kieloż ich jest?... Kasia... Rejcia... Jędruś...
Reszty imion nie dosłyszałem. Odurzyło mnie wilgotne siano i zmorzył ciężki sen.
Rano było duże i słońce stanęło już nad Pieninami, kiedy począłem schodzić wrębem do roztoki. Cierniste łożyny i maliniaki tamowały mi drogę; suche, wysokie trawska oplątywały nogi. Rozsuwałem je rękoma, płynąc falisto, jak lis po stepowych burzanach.
Z pod nóg czasem wymknie się chruściel i, jak mysz, cicho po trawie zaszeleści, to przebudzona sarna wyskoczy z gibrzyny, spojrzy lękliwie dookoła i w paru wysokich susach zniknie mi z przed oczu.
Długo tak szedłem, ścinając w pędzie leśne kwiaty i otrząsając z łodyg przejrzałe maliny. Wreszcie trafiłem na ścieżkę, wydeptaną przez dziki i stratowaną racicami tak, jakby tędy przegnał, co najmniej sto par wołów. Codzień przed wschodem i po zachodzie słońca można je tu napotkać, jak idą na żer do wsi i wracają — jeden za drugim...
Pomknąłem szybciej i niezadługo stanąłem na drodze kamienistej, wiodącej spadzisto na dół równolegle z szumiącą roztoką.
Idąc wolniej, zrywałem maliny, wiszące nade drogą. Wtem usłyszałem z bliska szczekanie psa i równocześnie słowa:
— Burek! pódź tu! Rozumiesz?
Mała psina przybiegła do mnie, zaskomliła radośnie i jednym susem wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kładąc się pieszczotliwie u nóg swojego pana.
Ów «pan» siedział obok jezdnej drogi na wilgotnym trawniku i patrzył uparcie pod nogi.
Za zbliżeniem dojrzałem niewielkie źródło, które przykuwało jego oczy. Podniósł je na mnie, skorom stanął przed nim — i ujrzałem dwie maleńkie zielonawe iskierki w zasuszonej twarzy, umieszczone w zagłębieniach pod bronzowem, świecącem czołem.
— Z daleka? — spytał.
— Z wirchów...
— Siądźcie.
Zapraszał mnie uprzejmie, jak w swoim domu, wskazując ręką zielony trawnik. Spocząłem bez wahania. Psina podsunęła się ku mnie z uciesznem skomleniem.
— Pies, wicie, przeźry człeka odrazu — mówił, wpijając we mnie przenikliwe oczka. — Dobremu rad, złego prześladuje. U ludzi nie tak...
— Nie wierzą se?
— A nie wierzą...
— Gdzieście się zabrali? — spytałem.
Namyślał się, co ma odpowiedzieć.
— O dyć, nika — mruknął po chwili. — Tak se ta posiedzę, pomedytuję... Robić nima co...
— Z czegóż żyjecie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Z tego, co świat nagodzi... — szepnął. — Dy dźwierzyna żyje po lasach, a wyżyje... Nie trapię sie, bo nimam o co.
— Gruntu nie macie?
— Co mi po nim. Telo z nim, co i bez niego...
— I jakże to?...
— A nijak!
Patrzyłem nań zdumiony. Świdrował mię oczkami, mrugając nerwowo. W kącikach zaciętych warg czaił się rozumny uśmiech, zrodzony z cichej rezygnacyi.
— Na wiesnę jagody są i borówki — tłómaczył mi zwolna — latem zaś maliny, a pod jesień czernice i bukiew. To sie ta człek ożenie biedzie... Ino zima gorsza. Pokiela były kwiczole, to sie jadło...
— Teraz niema?
— Nie przylatują. Nie widać ich już bez trzy zimy.
— I tak żyjecie...
— A żyję, pokiela ino zdolę jeść, abo pokiela co najdę... Niektórym to sie ta i cnie takie życie. Jak i profesorowi z Lubomierza...
— Cóż to za jeden?
— Dyć prefesór, taki wicie, co to dzieciska uczy...
— Ehem!
— On ta przyszedł do wsi, jak zwyczajnie biedny starowina. Juści gmina przyjęła go. Bedzie ta — pada — dzieciska w zimie poduczał i niech sie chowa do wóle Boskie...
— I chowa się?
— Dyć chowa. Bez zimę, pokiela uczy, żywią go, wicie, z koleje, z każdego numeru. Co im ostanie od jedzenia, to mu w garczkach donoszą i żywi sie ta. W lecie zaś nikt o niego nie dba, bo dzieciska pasą, nie trza go.
— Płacy nie dostaje?
— Skąd, kie go nie trza... Żyje ta jagodami, czem zdole; grzybów uzbiera w lesie, bukwi, mrówek... Ale se krzywdzi. Zeszlimy sie we wrębie, to opowiadał, że bieda na niego...
— No, wierzę!
— Ale biedy takiej nima, nie wierzcie. Ino to, wicie, nie wezwyczajone, to sie mu ta i cnie... Schodził on kawał światu — dodał po chwili — za morzem był i wszędy. Padają, że siedmioma językami gada, ale ja ta temu nie wierzę.
— I tu trafił na swoje nieszczęście...
— Ja medytuję — przerwał — że nieszczęściów nima, ani szczęściów...
— Ino?
— Ino są jakiesi płanety złe i dobre. Ale złych jest więcy... musi być więcy...
— Czemu?
— Bo sie ludziska skarżą, a to niedobry znak...
Przysunął się ku mnie i gorączkowo począł mówić. Oczka mu błyszczały, jak dwie na słońcu krople.
— Trojakie są złe płanety, trojakie... Jedne chodzą po niebie, drugie ziemią, a trzecie po ludziach... Te najgorsze, co po ludziach chodzą... Wierzcie mi!
— E, bajecie...
— Ja wam baję? — zatrząsł się nerwowo. — Popatrzcie się! — wskazał źródło, bijące w górę. — Ta woda była drzewiej hań w górze, nade drogą i płynęła z boku. Teraz zeszła tu na dół, ka widzicie, i bije prościutko do góry... Wiecie, czemu tu zeszła? wiecie?
— No?
— Bo przyszła na nią płaneta... Śmiejcie sie, a ja wam gadam, że tak.
Nastało milczenie. On z miłością oczka nieduże utkwił w wodzie, a potem kiwał głową, jakby jej żałował.
— Musiało się jej cosi stać, musiało.. — poszepnął z cicha. — Abo kto napluł jej w oczy, abo co, że sie ozgniewała i uciekła na dół... Wierzcie mi — dodał głośno — że i woda ma takie samo czucie, jak człek, abo i drzewo. Okaliczcie smreka, to zapłacze na was śluzami smolnemi, abo uschnie do znaku...
— Ależ to co innego!
— To samo, panie, to samo.
— Ta wasza płaneta... hm... jakaż ona jest?
— Moja płaneta... moja płaneta! — powtórzył, a oczy mgłą mu zaszły. — Jaka ona jest?... Żeby ja to mógł wiedzieć! Nikt z nas nie wie, czy zła, czy dobra... Nikt nie wie.
Nie zrozumiał widać pytania. Milczałem jednak, szanując jego oryginalny światopogląd i przypatrywałem się mu, gdy pochylił głowę, zamyślony, a oczka małe utopił w bijącem źródle.
— Często tu bywacie? — spytałem.
— Prawie codzień. Ciągnie mnie, wicie, to źródło...
Gdy podniósł głowę, dostrzegłem nagle dziwne podobieństwo jego oczu z bańkami świetlnemi, tworzącemi się na bijącem źródle.
— Ale, ale! Napijcie sie te wody — prosił — nimam co inszego... Śmiejecie sie — dodal poważniej — a ja wam padam, że ta woda ma dwojakie dobro: Jak kto pojedzony, to budzi apetyt... jak zaś kto głodny, to sie mu jeść odniechce. Tego pierwszego, toch jeszcze nie próbował; drugie za to próbuję codzień...
— To wasza płaneta...
— Nie tu ona siedzi — zamruczał. — Nie tu!... Ka ja pudę, tam ona ze mną. Pódź Burek, pódź! Ostańcie zdrowi.
Powlókł się w górę do wrębu... Pies niecierpliwy wyprzedził go i wpadł w wysoką trawę, szukać jakiego pożywienia.
A ja długo siedziałem przy źródle, medytując nad «płanetami» tych ludzi...
☆
Tę krainę kęp i wiecznej nędzy ☆
|
— Tak pomalutku idzie ten cień! — skarży się cicho pasterz mały, pasący owce na tej stronie, gdzie słonko nie świeci. — Tak pomalutku sie podnosi!... A tu sie cnie... Czy mi też wyniesą juzynę[11], czy nie? Obiecali na pewno, skoro przydzie śródwieczerz. A tu śródwieczerz przyszedł i nic...
Poziera ku wierchowi na tłok wydeptany, którędy się owce na odwieczerz wygania. Wie, że tamtędy musi iść, kto idzie — wie, że od chałup indziej nie chadzają... Ale nie widać i nie i nie!
Nieraz, gdy się wpatruje uporczywie długo, zdaje mu się, że widzi wychylającą się z poza wierchu głowę — serce poczyna mu z uciechy skakać — ale cóż? Przekonywa się, przetarłszy oczy, że to jałowiec... Kto mu hań kazał róść na samym wierchu? Żeby ludzi zwodził daremno? Jak słońce go oświetli z tamtej strony, kiedy się z dołu w niego patrzy, to nic, ino gazda i gazda... Te same pomierzwione nad uszami włosy, ten sam kapelusz na kudłatej głowie... Gazda i gazda.
— Obiecali mi juzynę... Pewnie, że oniby mi sami nie wynieśli. Kazaliby Zośce, abo Marynie... Choć, kto wie! Chadzają tędy do wrębu, do lasa — mogliby zawziąść... Nie zerwaliby sie kawałkiem placka... A upiekli! Wiem, że upiekli... Nie po darmo tarli wczora na młynku! Musieli piec...
Ażeby skrócić czas oczekiwania i przymusić niejako to, co ma przyjść, ażeby nadeszło w czasie, ograniczonym jego wolą — począł rachować najpierw do dziesięciu, potem do pięćdziesięciu i stu...
A skoro widział daremność rachowania cyfr w pamięci swojej, począł rachować kroki, chodząc po ugorze, pośród jałowców oddalonych.
— Jak dojdę — myślał — do tego jałowca, nie... do tamtego, to już przydzie ktoś...
Ale doszedł do niego i wrócił napowrót, a tu nikogo nie widać i nie...
Ażeby się już nie zawieść ostatni raz, pomyślał sobie położenie swoje, jak mógł najgorzej — to znaczy: że gospodyni wyjęła dopiero placki z pieca i poukładała na ławie. Jeszcze są ciepłe.
— Tak... I odtąd trzeba dopiero rachować czas powolusieńku, a samo przydzie bez czekania. Mój placek, już wiem, który — ten na samym końcu ławy, poskrobek. Teraz gospodyni obraca się do gazdy, mówiąc: «Trzaby Józkowi posłać juzynę, bo mu sie tam cnie»... Gazda poziera w okno: «O, dyć jeszcze czas... Do wieczora daleko»... A w duchu sobie myśli: «Dałby ja ci juzynę, hyclu, za to zboże, coś mi kiedyś tak owcami spasł!» A gospodyni, nie wiedząc, co on se tam pocichu myśli, bierze mój placek, ociera zapaską i wynosi do sieni na chłód... «Zosiu, Zosiu!» — powiada, wracając do izby — «abo ty Maryś! Weź-no łoktusę, zaodziej sie, bo trza mu zanieść tę juzynę... Niech ma. Niech se nie krzywdzi». Gazda coś mruknął, wyszedł na osiedle, boi sie widać gospodyni, choć tak umie kląć, jak wójt. Maryna zaodziewa chustkę, ale jej niesporo... «Kto wie, kany on tam pasie!» — powiada. — «Ty go tam znajdziesz, ino idź!» — mówi gospodyni — «a wracaj sie wartko, nie siedź, nie ozglądaj sie po ugorach!... Juzynę mu weź»... Maryna poszła, idzie, idzie... Już jest nad chałupą... Już na ugorach... Jak pomalutku schodzi ten czas!
Poszedł za owcami, żeby je pozganiać w jeden kerdel, zanim Maryna przyniesie juzynę. Ujrzy na własne oczy, jak mu się owce pasą, opowie potem w chałupie i bedą z niego strasznie radzi, ze umie dobrze paść...
Pozganiał je wszyściuteńkie w dolinę i czeka.
— Teraz już powinna dochodzić do wierchu. Za niedużą chwilę bedzie tu...
Ta chwila przeszła i druga i trzecia, a nikogusieńko nie widać...
Patrzy na cień.
A cień już wyszedł do połowy lasu i sunie zwolna po wierzchołkach drzew.
— Jak dojdzie do tej jedli starej, co sie hań od wiatru chwieruta, to ona już bedzie tu... Abo nie. Jak cień dogoni tego smreka przy samej polanie, to ona wtedy przydzie... Abo jeszcze nie! Jak cień doleci do tych pniaków, co sie hań we wrębie czerwienią...
— To już bedzie wieczór! — szepnęła mu obawa.
Omało, że się nie rozpłakał. Poczęły mu już kółka latać przed oczyma, lecz chlipnął parę łez i połknął je. A reszta mu gorzkością osiadła na sercu i zaczęło mu być duszno i ciężko.
Pocieszał się tem, że może za wcześnie upiekły się mu w myślach jego placki. Może jeszcze nie wyjęli z pieca. Abo się chłódzą... Maryna jeszcze nie wyszła z chałupy — to jakże miała przyjść?
Począł się modlić. Najpierw o to, żeby Stróż Anioł dopilnował placków, coby się jak najrychlej upiekły... Potem o to, żeby Duch Święty natchnął gospodynię, coby nie zabaczyła o nim i poskrobek wyniesła na chłód, zanim się insze ostudzą... Nakoniec o to, żeby też Matka Najświętsza przyczyniła się za nim i uprosiła Pana Jezusa, synaczka swojego najmilszego, coby mu już wynieśli tę juzynę, bo sie cnie... Oj, cnie sie! W niebie ani o tem nie wiedzą, jak sie cnie.
Obchodził owce dookoła, zganiał je w dolinę i modlił się tak szczerze, jak na świecie nikt.
Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał na pamięć — a tu nie widać i nie i nie... Nikoguteńko! Żywej duszy! Pustka i pustka, więcej nic.
Chodzi pośród jałowców, a owce się pasą, a dzwonki drobne turlikają wciąż...
Cień ponad las już przemknął i wyszedł do wrębu i ku wierchowi zwolna się posuwa. Niedługo dojdzie na sam szczyt...
— I amen! — szepnął sobie. — Daremne czekanie... o Jezus! Jezus!
Począł cicho łkać.
Lecz wnet otarł łzy rękawem, przybaczył sobie, że niedaleko stąd, przy samiuteńkich ugorach, jest posadzony czyjś zagon ziemniaków...
— Możeby iść? — pomyślał — i wygrzebać parę...
Ciekawy był zresztą, dużo podrosły od tego czasu, kiedy ostatni raz na nie zazierał. Wtedy jeszcze wodne były, nie do jedzenia.
— Możeby sie już dały upiec...
Ale zbaczył se w tej minucie, że pośród rządków był i groch. Ten już musiał uróść na pewne. Dojrzał, ino go nima kto oberwać...
— Trzaby iść, przekonać sie na miejscu...
Postąpił naprzód parę kroków, ale uczuł zaraz, że go coś wstrzymuje i coś go szarpie za rękaw płócienny, szeptając bezustanku: «Nie chodź!» Co się ruszy, to słyszy poza sobą: «Nie chodź Józek, powiadam ci, bo bedziesz widział!» O, nie śpasy, poczyna go już straszyć. Obziera się dookoła... nikogusieńko!
Zastanowił się i przebaczył sobie, jak mu to samo raz mówiło: «Nie chodź!» — a on nie usłuchnął, ale poszedł i natargał strączków do kapelusza... Miał już odchodzić, kiedy wypadł chłop znienacka, (musiał się już na niego oddawna przystrzegać), puścił się za nim — on w ucieki!... ale dopadł go na tłoku i wycombrzył za uszy. Jedno go jeszcze do dzisiednia boli, bo mu je w złości wielkiej poderwał. O uszy mniejsza, ino o kapelusz! Kapelusz zabrał chłop i nie chciał oddać, choć go zdaleka o to pieknie prosił. Zabrał razem ze strączkami grochu i poszedł. Przygania Józek owce do chałupy, wchodzi do izby płaczęcy — pytają się: «Kanyś podział kapelusz?» Gazda już i nie czekał końca opowieści, ale mu dodał parę pięści, które haw do dzisiednia za łopatką czuje. Siedzą mu tak, jak żeby dwa ostre kamienie przyłożył i czasami nawet kolą, jak sie za owcami ulata.
To mu wszystko stanęło nagle przed oczami, a to wszystko z powodu tego, że nie posłuchał wtedy głosu, co mu powiadał: «Nie chodź!» Nie posłuchał i poszedł, i tyle miał z tego. Nawet i strączka grochu nie zjadł... małego strączusia! Tyle miał z tego.
Może być, że teraz nie spotkałoby go to nieszczęście. Może i chłop zabaczył o nim doznaku... Trudno miałby się codziennie przystrzegać! Roboty jest dość, pewnie przy chałupie siedzi, nie wyjrzy...
Ale jak mu tymczasem juzynę wyniosą... co wtedy bedzie? Owce sie porozchodzą... i pasterza nima... zobaczą, jak on pasie, powiedzą w chałupie... Dostanie on wtedy juzynę! Jezu Chryste ratuj! Kto jaki święty...
Jeszcze mu nie wywietrzał z pamięci ten wieczór, kiedy z płaczem przygnał parę owiec, powiadając, że reszty nima... Straciły sie kanysi, poszły pomiędzy jałowce — a tu wieczór i odnaleść bieda, bo nie widzieć po ciemku, co tam stoi: owca, czy jałowiec?... Tak opowiadał prosto, narzekając, i rzewnie płakał. Wtedy mu kazali iść i szukać, a jak nie najdzie, to niema po co wracać do chałupy... To mu pedzieli — więcej nic. Wieczerzę jedli sami, a on u progu stał... I poszedł potem na ugory, bez czucia, w strachu wielkim, bo wszędy czarna była noc... Chodził i płakał i wołał tych owiec... wołał na każdą po imieniu, głośno, ale żadna się nie odezwała... Jeno sowa odpowiadała mu z lasu, podrzeźniając, i śmiała się tak z niego, że się aż bał.
Wzdrygnął się na samo przypomnienie tej chwili i pobiegł za owcami, które go odeszły. Nie myślał już o grochu, ani o ziemniakach.
— Może jeszcze juzynę wyniesą...
Nie tracił nadziei. Pasł owce, nawracał je i starał się na razie o niczem nie myśleć, nic nie przypominać, bo wszystko było złe i strasznie smutne, co dotąd przeżył.
A życie swoje rachował od czasu, kiedy go matka zaodziała pacześną łoktusą i powiedziała: «Podź! pudziemy na służbę»... Nie rozumiał wtedy, co te słowa znaczą, a potem... ho! Co on już od tego czasu przeżył! Mój Boże! Mógłby się niejednemu pochwalić... Powiadają, że długo trzeba żyć na świecie, nim człowiek przywyknie. On przywyknął odrazu, ino mu się cnie... Żeby tak ludzie pamiętali o nim, jak on o ich bydle pamiętał, toby mu na świecie niczego nie trza było. Nawet by mu się nie cnęło tak bardzo, a może i nic... Ale oni są strasznie niepamiętni, jak przyjdzie komu co dać... Zasługę nieraz już mu ukrócili, wytrącając szkody przerozmaite. A na to żadnej nie było uwagi, że on świtaniem, kiedy jeszcze spali, bydło wypuszczał i na paszę gnał... Nieraz, bywało, zabaczyli o nim, nikt mu śniadania nie wyniósł — on pasł... Potem przyganiał dobrze napasione. Ale oni są strasznie niepamiętni na czyje dobro. I nie miarkują nigdy, jak sie to cnie. Musiało im sie nigdy w życiu nie cnąć, abo...
Już sam nie wiedział, co ma o tem myśleć, że z tą juzyną nie widać i nie.
— Musieli se o mnie zabaczyć, musieli! — począł cicho lamentować — Nie wiedzą pewnie, czy jest na świecie jaki Józek...
Żal mu się zrobiło samego siebie. On musi boskem za owcami chodzić, skórę już poodbijał doznaku na piętach... Nikt nie pomyśli, żeby kerpce kupić. Choć przed każdym jarmarkiem przypomina gaździe — na nic! daremno! Obiecują tylko, jak zawdy. Żeby choć nie obiecowali, jak ni mają chęci kupić, toby już było lżej... Bo człek nie wyzierałby z takiem utęsknieniem — napróżno...
— Jak i dziś. Potrzebno im to było mówić, że mi wyniesą juzynę, kie ni mieli chęci? Mogliby ino pedzieć: «Paś, nie puszczaj na zboże, bo to twoja psia powinność, hyclu!» — i nic więcej... Ale oni mi powiadają: «Paśże, paś! A jak dobrze bedziesz pasł, nie puścisz na zboże, to ci tam ktoś wyniesie juzynę»... Dyć dobrze pasę, bo ani kłóseczka nie urwała owca bez caluteńki odwieczerz... A juzyny nima i nima... Nikto nie wyniesie... ani pies!
Gorycz kroplami padała na serce i tak jej dużo spłynęło, że się uczuł złym.
— Cygaństwo świata! — myślał — i nic więcej... Naobiecują, naschlebiają, a potem, to nic...
Ale cóż złość poradzi przeciwko niemocy? Poczuł to sam, gdy puścił się za owcą siwą, chcąc ją dogonić i ukarać za to, że na zboże poszła, kiedy on dumał.
— Ja cie tu przecie raz... cygański siwcu...
Biegł, co miał sił, ale owca jeszcze prędzej. Nie mógł jej dogonić — ustał i padł i począł ciężko dyszeć... daremna złość! Nic nie poradzi przeciwko niemocy... Uczuł to sam.
Owce się rozbuchały; ta przodownica siwa pobuntowała insze tak, że poczęły gonić po ugorach, jakby djabeł w każdą wstąpił i opętał ją.
Nie czuł już w sobie siły zganiać je w dolinę. Złość go osłabiła do reszty. Wodził tylko za niemi oczyma, leżąc, by wiedział, jak się ze ziemi zbierze, kany którędy która poszła, by następnie widziały, że on patrzy na nie i nie ważyły się wobec tego na cudzą szkodę iść.
Widział, jak się ustanowiły na chwilę, i podzielone, gromadkami rozchodziły się i traciły między jałowcami.
Światła czerwone koło wierchu zgasły. Cień się posunął do samego szczytu — potem się oparł na niebie i znikł...
— Słonko już pewnie zaszło... Trzaby gnać...
Ale w nim, gdy tak leżał, zastało się wszystko. To, że musiałby się podźwignąć ze ziemi, już mu sprawiało ból.
— Niech ta! — pomyślał — Niech zaszło!... Ja tyle czasy czekał, zanim zajdzie. Musiało przecie zajść... Teraz już daremno! I czekać nima co... Juzyny nikto nie wyniesie... Kto by po nocy niósł?
Ostatnia już nadzieja mroczna się rozwiała — i wszystko naraz w oczach pociemniało.
— Amen i koniec.
Podniósł się na ręku, ale nie powstał, jeno siadł. Przysunął się do jałowca, nogi skurczył, palce poza nie zaplótł i brodę oparł na kolanach.
— Niech sie, co chce, dzieje — nie pudę... Nie ruszę sie i co mi kto zrobi? Na despet nie pożenę do chałupy... Niech sie tróbują. Niech sie ta boją, że mi owce zajęni, abo je wilk pozjadał... Niech sie ta boją.
Zganiał myśli oporne i zacinał się w sercu swojem — a żal go zwolna ogarniał całego, coraz to większy żal... Opór, zalany łzami, gasł — podnosiło się łkanie głośne i krzyczało mu serce oskarżeniem żałośnem na cały boży świat.
— Nie wynieśli juzyny! Nie wynieśli!
I nie wyniesą. Wiedział o tem, że już nie wyniesą.
Poczęło go coś dławić w gardle. Cały potok słonej, gryzącej serce gorzkości pienił się i podnosił do ócz, aż nareszcie przepełnił się i trysnął, jak to źródło narodzone w skale, bijące prosto w górę białą strugą, która się rozpryskuje w świetlane kropelki, w cichy i nieustannie spadający deszcz...
Nie mógł nijakim światem ustanowić łez. Staczały się siwe krople — jedna za drugą — i coraz prędzej, coraz szybciej, aż się poczęły doganiać wzajemnie i cióreckem lecieć — białą nitką — prościutko na ziemię...
I długo, długo w tej pustaci nie słychać było nic — jeno z oddali przychodzące turlikanie owiec i płacz serdeczny ich pasterza, odchodzący w dal...
A mrok już z dołu wyszedł, z potoka, gdzie spał przez cały dzień w smrekowym cieniu — wyciągnął długie łapy, kudłate i czarne i, przyczajony, zaczął się czołgać po uboczy stromej pod rdzawy, szarzejący wierch...
Nastała cisza.
Płacz, zmordowany, ucichnął doznaku.
Owce się potraciły. Dzwonków już nie słychać. Nie słychać nic.
Daleko tylko, kędyś poza lasem, śpiewają echa, coś przedziwnie gra...
Jakieś znajome dolatują głosy...
Skąd one przyszły i skąd on je zna?
Pamięta dobrze...
«Husiaj mi sie, husiaj» —
..........
To samo kiedyś śpiewował mu ktoś... Czyby nie matka?... Któż wie, może ona... Pewnie, że ona... śpiewowała mu... pamięta dobrze...
Ale to już tak dawno, tak strasznie dawno!...
Wtedy jeszcze nie służył i nie pasł... Tak, pasł dwie owce... Ale ino dwie... Strasznie były potulne... Chodziły za nim, jak dwa psy... Dawał im z ręki sól... pamięta dobrze... Co się z nimi stało, to już nie wie... Musiał je pewnie wilk porwać, abo co... Ale to już wilków nima... może wtedy były? Przypominał sobie, ale nie zbaczył, żeby widział jakiego, choć nieraz na odwieczerz wyganiał za górę, kany chałup nie było, ani żywej duszy, ino jeden las i jałowce, ino jeden las... Nie cnęło mu się przecie nigdy, bo miał kto o nim pamiętać na świecie... A teraz... mocny Boże! Nikogo nima... nikogusieńko na całym świecie!... Sam jeden — i Stróż Anioł, co mu owce nawraca...
Poczęło mu się śnić... Pasł owce po ugorach pomiędzy jałowcami bez caluteńki odwieczerz... Obiecali mu juzynę, obiecali na pewno, jak bedzie dobrze pasł... Nie puszczał je na zboże, ani razu nie puścił, pilnował bardzo i czekał i pasł... Śródwieczerz nadszedł — juzyny nie widać... Obiecali napewno, jak bedzie dobrze pasł. Czekał i czekał, rychło mu wyniesą, a tu nie widać i nie i nie!... Słoneczko zaszło — cień poza wierchem się schował — robi się wieczór i wieczór i zmrok... A tu sie owce potraciły między jałowcami, poszły daleko, ani ich nie słychać... Nie słychać nic... A juzyny nie wynieśli... Nikto nie wyniósł...
— Kto wie, kany te owce? — tróbował się we śnie — Czy na zboże nie poszły? Aniele Stróżu mój! — począł się modlić... ale wnet urwał, zbaczył sobie, bo pamiętał o tem i we śnie, że mu juzyny nie wynieśli. — Niechta! Niech idą, kany chcą, niech idą...
Cóż to? Z potoka jakieś dzwonki słychać... Patrzy... Wychodzą jedna za drugą... siwe i czarne i białe jagnięta... Cały ich kerdel... Musiał je kto zająć ze zboża... Ale nie! Prościutko idą uboczą do góry... Prosto ku niemu... Ktoby je tu gnał?... Patrzy i widzi i oczom nie wierzy... Sam Stróż Anioł je żenie... Sam Anioł Stróż!
— O Ty mój aniele słodki! — szepce po cichu — jaki on biały, bielusieńki... Jaki on dobry... jaki on strasznie dobry! Jak mu sie tam chciało iść po nie?... I pozganiał wszyściuteńkie i żenie do góry... Może nawet i juzynę niesie... Kto wie! Może i niesie... Jak po obiedzie wyszedł z nieba, to jeszcze sam nie zjadł... Ino kto wie, czy im w niebie juzynę dają?... Może mu jaki drugi anioł wyniósł na odwieczerz juzynę... pewnie jeszcze sam nie zjadł... ni miałby serca sam jeść, skoro bez cały odwieczerz stał koło mnie i widział, jak mi sie cnęło... A może on skądinąd idzie i po drodze idęcy nawrócił mi owce... Ale juzynę musi przecie mieć... ostało mu i la mnie, bo sam niedużo je... przecie to anioł! Ciekawym, co oni ta w niebie jadają? Ujrzę niezadługo na swoje oczy... może chlebuś bieluteńki, pachnący bardzo... Żenie już, żenie, już jest niedaleko! Jeszcze przez te jałowce... Już wiem, co mi powie... Powie mi tak: «Na-ści juzynę, boś tak długo czekał... Niech ci sie nie cnie... Weź i jedz»...
Nagle sen prysnął — a on uczuł w strachu wielkim, że go coś porwało za włosy... Ktoś mu nad uchem wrzasnął:
— Tuś mi! psiakrew sobacza...
I dostał znów juzynę, o jakiej nie śnił...
☆ ☆
Miałem raz chwilę i już nie wiem, gdzie się ☆
|
Ludzie chodzą tu i tam, jak owce po ugorach, kiedy padnie rok suchy, trawa nie urośnie i nic się nie zieleni po kamienistym tłoku, nawet i osty poschną, pokruszą się od wiatru, nawet i osty... Jedyna macierzanka rośnie i trujący mlecz. Ale tych owce nie jadają.
Tak ludzie chodzą, jak te owce, szukając paszy po tej ziemi...
Spotykają się, gwarzą, potem znów idą dalej z oczyma utkwionemi w ziemię, szukając, czegoby nie znaleść...
— Byliście tam?... i jakże?... — pytają się wzajem.
— To, co i tu...
— Niema nic?
— Wszędy pustka i pustka i pełno ludzi wszędy...
Przechodzą obok siebie cicho, obojętnie. Nawet głów nie podnoszą, rozmawiając z sobą. I mijają się gromadami, przechodzą jedni drugich, a kto mocniejszy — idzie przodem, wyprzedzając innych.
Wielu ma nogi spięte, podobnie, jak te owce, którym się nogi spina, żeby nie biegały. Chodzą drobno i, ocierając piętami kostki, krwawią je... Czasem zapominają, że są spięci i czynią ruchy, jakby mieli iść szerokim krokiem. Wtedy się plączą i padając, uderzają czołem o kamienie ostre po drodze. A czasem, chcąc dogonić idących na przedzie, mimo spętania okrwawionych stóp, rozpoczynają skoki, jak te wrony, z zagonu na zagon. Częstokroć jednak potykają się o nierówność ziemi i muszą, zadyszani, spoczywać na miedzy; tymczasem inni przechodzą ich łacno; nawet ostatni dziad, o jednej nodze, równa się z nimi.
Potem już, nauczeni, godzą się z swym losem, drobią, jak Bóg przykazał, drobią za innymi udeptanym śladem... Przywykli.
Idący na ostatku, schorzali i starzy, dyszą piersiami ciężko, jak miechem kowalskim, stają co chwilę na mały wypoczynek, łapią wargami powietrze, doznaku tak, jak pstrągi, gdy woda na przykopie wyschnie — i wleką się znów za innymi bezustanku, wiecznie, zbierając to po ziemi, co pierwsi odejdą.
A w oczach wszystkich ostających w tyle tli się powoli ogień nienawiści; wiatr wągle rozdmuchuje — poczynają świecić... Złowrogie światło pada na ich twarze i krwawi je podobnie, jak odblask słońca po zachodzie, gdy padnie na rolę i wilgotne, szare skiby oczerwieni rdzą.
Tajona zawiść w sercach żarzy się i płomieni, zawiść, powstała w słabości bezradnej, zawiść gromadna o paszę, o wodę, którą wypiły gromady, przodujące w tej szarej życia smutnego podróży.
Ktoś odkrył źródło życiodajne. Zanim zeń woda trysła białą strugą — już się zgruchnęła wielka mnogość ludu, którzy zepchnęli onego odkrywcę, depcząc po jego ciele, i dokoła źródła uczyniła się ciżba gęsta spragnionych napoju.
Nagle ktoś z nadchodzących, widząc, że się nie dociśnie, zawołał: »Ludzie! To źródło trujące!«
A miał głos ochrypły od wiatru i słychać go było daleko.
Przestrach ogarnął najbliżej stojących, cofnęli się — i zamieszanie wielkie powstało w całym tłumie, podobnie, jak w mrowisku ruchliwem, gdy się gałązkę rzuci między mrówki, a one poczną odchodzić od zmysłów, jakby już nastał dla nich ostateczny dzień.
I jak mrowczyce, które, gdy się upamiętają, znoszą tarnie jałowca, ziemię i cetynę i dorzucają na spadłą gałązkę, aby ją przykryć — tak ludzie, z przerażenia wyszedłszy i lęku, biorą garściami darnie, żwir i piasek i gorączkowo ciskają w to źródło, aż się zakryje doznaku i woda wróci do ziemi.
Mała tylko różnica dwóch podobnych czynów. Oto mrówki obróciły szkodę na pożytek, czyniąc z drobnej gałązki podwalinę budowy górnych piątr — a ludzie tryskające na pustyni źródło, które im duch odkrywczy wydobył z pod skały, wieczny zdrój życia — obrócili w nic.
I to sprawił jeden bezmyślny okrzyk.
Potem, wierząc, że zabili truciznę, radują się wielce pomiędzy sobą, zapominając o głodzie swoim i o pragnieniu.
A odchodząc, żegnają krzyżem świętym zaraźne miejsce i dziękują wdzięcznem sercem swojemu Bogu, że ich wybawił od niechybnej śmierci i od zatracenia wiecznego.
I dalej, dalej po tej ziemi bez wypoczynku idą, w znużeniu sennem, jak te owce, błąkające się po tłoku jesienią.
Dokoła szarość i posucha, zieloność wszelka znikła, jak przed zimą, kiedy się wszystko w utajone życie zamienia.
Ołowiane niebo cięży i przygniata dusznością parną, w chmurach opadających więzi promienie słoneczne, by nie dobiegły ziemi i gorącymi pocałunkami nie wlały ognia, tętna, krwi na nowe odrodzenie.
Posępność biała siada na omszałych kamieniach; za nią włóczy się nuda, owa zwiastunka życia poza śmiercią, bezkrwistego życia umarłych.
Pustka i pustka — pośród niej gromady rozpierzchłe straconych dusz, poszukujące wszędzie paszy dla mizernych ciał swoich. A gdy ją najdą, powstaje walka między niemi i dopóty trwa, dopóki słabsi nie ustąpią, lub się walczący srodze i zajadle nie wytracą wzajemnie.
Każdy jednak rzuca hasła powszechnego pokoju, tem głośniej, im więcej pozabijał ludzi, którzy kiedyś, ongi jeszcze, nazywali się jego braćmi.
Na grobie jednych pożywiają się drudzy i modląc się za umarłych, cieszą się życiem. Spokojni w sercach swoich, póki mają przed oczyma łąki zielone.
A bywa również pomiędzy owcami, że niektóre, zamyślone o zielonej trawie, idąc po ugorach za paszą, zajdą bezwiednie aż nad potok, nad samo urwisko... Stają nagle na czterech nogach — pozierają w dół — a trwoga je ogarnia i lęk taki straszny, że nie mają prawie siły cofnąć się... Patrzą w przepaść szeroko otwartemi oczami — a wełna im się trzęsie, bo skóra cała drży... Ta otchłań czarna u ich stóp — prawie bez dna i granic — dziwną ma moc nad niemi... Rzekłby kto: urok śmierci... Coś ich tam pociąga — coś okropnego — czarny smok... Odchodzą i wracają nazad, a we łbie im się mąci, jakby im z pod nóg uciekała ziemia. Nie poznają ugorów, po których się pasały przez tyle, tyle lat — nie poznają nawet swoich owiec — odmienił im się cały świat...
Tak bywa nieraz pomiędzy owcami; bywa i między ludźmi, ale rzadziej...
Mało jest takich, którzyby śmierci mogli zajrzeć w oczy, a nie ulękli się jej i nie dali porwać. Mało ludzi, którzyby, stanąwszy nagle nad urwiskiem, spojrzeli okiem aż do dna — chociażby otchłań ta bezdenną była — a potem powrócili z dumą ludzi smutnych, którzy widzieli śmierć...
Ci mogą być mistrzami życia.
Daleko więcej bywa ślepych, pośród tych gromad, idących za paszą, którzy, z utkwionym wzrokiem w ziemię, chodzą ponad przepaścią i nie widzą jej...
Aż ziemia pocznie im się usuwać z pod nóg — wtedy czują, że coś się dzieje, ale nie wiedzą jeszcze, co... Dopiero huk lawiny i lecących brył otwiera im przerażeniem oczy, ale już zapóźno! Pod nimi otchłań — nic ich nie zatrzyma — nic ich nie zbawi... Nic...
Oto, jak marnie giną te gromady owcze, które stają nad urwiskiem ślepe... (Ufajmy Bogu!).
Czas wlecze się — a ludzie idą bezustanku, wciąż.
I mijają się wzajem cicho, obojętnie, jakby się nie widzieli i nie znali się. Serdeczność i uczucie i litość i żal i cały słownik anielskiej rozmowy jest im ze słuchu znany dobrze, lecz go nie rozumią. Inne bowiem mają u nich znaczenie wyrazy, którymi kiedyś przemawiały matki, żony, kochanki, bracia, przyjaciele.
Miłość — tę nazywają obowiązkiem i najczęściej miewają go na ustach swoich.
Żenią się często między sobą, albowiem, jak mówią, łatwiej jest we dwoje szukać pożywienia i nie tak się cnie, jak samemu człekowi, chodzić po tej ziemi, po szarym piasku. Jedno pomocnem jest drugiemu, jedno za drugim nosi tobołki podróżne, złorzecząc losom, które ich związały przysięgą na całe życie, aże do śmierci.
W tej szarej wędrówce pustynnej zdarzają się drobne wypadki, które już spowszedniały doznaku i nie pochłaniają niczyjej uwagi.
— Ktoś umarł...
— Ktoś umarł nagłą śmiercią...
— Musiało mu się sprzykrzyć i poderżnął się...
— Za to komuś urodziło się dziecko...
— Urodziło się za to naraz troje dzieci...
Urodziło się i więcej na swoje nieszczęście, na wieczną biedę i na wieczny ból.
Śmiechów nie słychać, jeno gwarę cichą i nieustanną, jak bulkotanie drobnej rzeczki, szemrzącej po piasku.
Jak owce po ugorach, wśród pustki nieskończonej, kiedy rok suchy, nieurodzaj, trawa nie urośnie, tylko jedyna macierzanka i trujący mlecz — chodzą gromady potracone, mijają się, krążą, przechodzą obok siebie cicho, obojętnie i znów dalej, a wkoło, bezustanku, wciąż...
Tak ludzie chodzą, jak te owce, szukając paszy po tej ziemi...
Mijają dni i lata płyną — jednakie, szare, monotonne...
O ziemio nędzy i zamarzłych kęp! ☆
|
Straszna i cicha noc. Czarne, ołowiane chmury zwieszają się nad ziemią, a w każdej drzemie sto piorunów, które we mgłę tajemniczą owinęły śmierć — nie śpią — czekają — przyczaiły się, jak węże, i łagodnie drzemią...
Ubitym szlakiem dąży tłum. Nieprzejrzana mnogość ludu szerokim idzie gościńcem. Na lewo dół — na prawo pola nieznane — a przed oczyma ciemność i drogi nie widać: Kędy się skręca, w którą stronę, do jakich wiedzie horyzontów...
Idący na przedzie czynią wrażenie ludzi, którzy stoją na rozdrożu pomiędzy życiem, a śmiercią. Konieczność wysunęła ich naprzód, jedynie ta konieczność, że przecie zawdy ktoś musi być na przedzie, jeżeli tłum nie dąży rozwiniętym, jednym szeregiem. Los przypadkowy uczynił ich czołem — a na to czoło strach blady wystąpił i osmęcił je... I stali się mimowoli trupią czaszką narodu.
Za nimi nieprzejrzana mnogość ludu, płynąca ciżbą, zdaje się nie myśleć o drodze swej, pozostawiając, w dowód zaufania i wspaniałomyślnej łaski, ten słodki ciężar idącym na przedzie, za który owi składają im dzięki sercem od strachu drżącem i uśmiechem konającym z nadmiaru władzy.
Zwolna, ostrożnie posuwa się ten pochód żywych po straconym szlaku. Szeregi przodujące zimny dreszcz przechodzi, ilekroć czują spadek pod stopami, ilekroć ziemia poczyna się chwiać.
Uparcie wzrokiem przebijają mgłę — źrenice same rosną w tej ciemności — a droga na jeden krok z przed oczu traci się i ginie i roztapia się w nieskończoności czarnej, ołowianej nocy...
Zrozpaczeni, poczynają wątpić, że istnieje dzień. A poczynają wierzyć, że słońce wypaliło się doznaku i zgasło, że księżyc, gwiazdy i wszelka światłość zaginęła — została jeno nieskończona ciemność i wiecznie, wiecznie, wiecznie będzie trwać...
Bogowie jaśni pomarli, zwyciężeni przez bogów ciemności, którzy przez to utwierdzili panowanie swoje, że odebrali ludziom pamięć o wiekuistem świetle... A na początku była Noc... Piekło wygasło — pozostały jeno sadze... Aniołowie służą odtąd bogom ciemności.
A są między idącymi, którzy z rozpaczy uwierzyli w noc, nie zapomnieli jednak dawnej wiary swej — w promienne słońce.
Ci z utęsknieniem wyczekują świtu.
Lecz niema ani jednego człowieka pośród nieprzeliczonych rzesz, któryby wzrokiem przeleciał tę ciemność opętującą świat, zmógł ją i uczynił oknem otwartem na nieznane pola, występujące krajobrazem zdumionemu oku — któryby chociaż światłem meteoru zakreślił jasny łuk — oświetlił drogę — i pod stopami, wypalony, zgasł...
Niema człowieka pośród idących rzesz.
Czarne, ołowiane chmury zwieszają się nad ziemią — a w każdej drzemie sto piorunów, które we mgłę tajemniczą owinęły śmierć — nie śpią — czekają — przyczaiły się, jak węże, i łagodnie drzemią...
Ponury, cichy bór... Odwieczne jedle, smreki porosłe mchem, olbrzymie dęby chmurosiężne nieznane ludziom stare drzewa — w cichości wielkiej kołyszą się wolno. A po wierzchołkach wiatr śpiewa i gra — melodyę wieczną, dziwnie smętną, o zaginionych dawno światach, o gwiazdach promienistych i zaklętych w lód...
Do boru tego, do dziewiczych lasów, przyszli wędrowcy z nieznanej krainy, niosąc na ramionach swych topory ciężkie i jęli ścinać i obalać drzewa — przyszli bowiem na ziemię tę, aby ją posiąść i uczynić karmicielką swą po wieczne czasy.
Walą się z jękiem śmigłe sosny, padają z trzaskiem stare jedle, druzgocząc młode, bladolistne drzewka, które wiatr posiał. Huk piorunowy leci po gałęziach, gdy praodwieczne dęby giną — jęczy ponuro las...
A ludzie tną... dniem i nocą, bez przerwy, bez litości tną. Dziwna upartość w tych małych stworzeniach — zaciętość wielka... na życie i śmierć!
Widząc opór niezwykły skamieniałych drzew, zacinają się coraz bardziej. I serca ich stają się jako stal toporów, które na ostrzu mają śmierć.
A skoro już przecięli spory kawał lasu i stracili z oczu owo miejsce, skąd zaczęli ciąć, wnet gorączka żelazna ich rozgorzałych serc poczęła w nich rozniecać iskry drzemiących pragnień, jakie powstają we śnie.
Zapomnieli o celu, w jakim tu stanęli, gdyż go zabiły inne, daleko potężniejsze, urodzone z rozmyślań w snach płomiennego serca i w snach bojem niezwykłym wrzącego umysłu.
Uwierzyli w to bez trudu, że ziemię tę posiedli i że sama odtąd stanie się im karmicielką z wdzięczności prostej, iż ją uwolnili od ciężaru drzew, jaki przez wieki całe przygniatał jej piersi. Uwierzyli w to i poczęli mówić pomiędzy sobą:
— Szukajmy polany słonecznej, która daje szczęście spoczywającemu... Polana owa jest przed nami w lesie... Idźmy! szukajmy, a znajdziemy ją.
I poczęli sobie świadczyć wzajemnie, że wiedzą o niej od swych ojców, którzy byli ludźmi sprawiedliwymi, a Bóg sam rozpowiedział o niej szeroko praojcom i pradziadom ich, gdy ich posyłał na tę ziemię.
— Idźmy! a odnajdziemy.
Niektórzy jednak mieli serca nieufnością przepełnione doznaku. Ci poczęli radzić w ten sposób:
— Tnijmy ten las nieszczęsny, skorośmy zaczęli, a polana, jeśli jest, sama wyłoni się z niego... Ustaną nasze siły i pomrzemy — to dzieci nasze podejmą topory... Nie one zaś — to wnuki, albo i prawnuki...
Ale większość była tych, którzy zapragnęli widzieć szczęście swojemi oczyma i rada ich przemogła. Porzucili topory i poszli. Ostała jeno mała garstka.
Idących bojaźń owładnęła na samym progu do wieczności. Bo las ten wiecznością im się zdawał. Lecz nie ulękli się i poszli.
A idąc, pomagali sobie śpiewaniem i donośnymi okrzykami dawali znać o sobie towarzyszom. Uszli już niemałą przestrzeń, gdy noc zapadła. Ognisk nie rozpalali, bojąc się pożaru. A że gorączka ich trawiła, coraz to większa — więc nie chcieli spoczywać, póki nie zajdą. Wtedy spoczynek sam wyda im się szczęściem, gdyby się w wierze swojej oszukali. Dlatego szli i nocą, potykając się o gałęzie ścięte przez burzę. Kierowali się gwiazdami i na domysł szli. W dzień spotykali rzeczy różne, prawie im nieznane. Nie zwracali jednak uwagi na nie, obawiając się straty czasu. Im dalej szli w ten ciemny, nieprzebyty bór — tem więcej w sercach budziło się pragnień, a wszystkie ku jednemu skierowane światu, ku tej polanie jasnej, a nieznanej, która im da wypoczynek i odetchnienie...
Lecz w tym żmudnym pochodzie malała ich wiara. Owa polana, do której wybiegały im serca z takiem bezmiernem utęsknieniem, zdawała się cofać przed nimi. Im dłużej szli — tem dalej w myślach ją widzieli, a czasem znikającą prawie z przed ich myśli.
Nieznana trwoga szeptała im bez przerwy słowa przejęte niepokojem, które chwiały i podcinały wiarę w życie i w moc niepokonaną tego życia. Poczęli wątpić. Z wątpliwości i trwogi urodził się strach. Poczęły im majaczyć przeróżne widma, przesuwające się gęstwią ciemną poprzez ich drogę. Potworne kształty drzew stawały im przed oczyma, jako straszydła, tamując pochód. Zwątpienie coraz większe osłabiało ich znużone siły. Czuli, że słabną.
Niektórzy już poczęli szemrać, mówiąc, że dalej nie pójdą — i miotali przekleństwa na tych, którzy ich wywiedli. Powróciliby z chęcią do pierwotnego życia i cichej beztroski, lecz zgubili drogę powrotu, bo nie czynili żadnych znaków na korze mijanych drzew.
Nie wiedzieli, jak długo idą — lecz, że do śmierci muszą iść — o tem już nie wątpili w sercach swoich, nękanych smutkiem i rozpaczą.
A oto czarne zbierają się chmury — słońce już zasłoniły — i stoją nad nimi, kłębiąc się zwolna. Żaden promień nie prześwieci przez konary i liście, nie padnie na ich twarze, obielone strachem. Coraz, to ciemniej... Las cały drży — dygocą drzewa zalęknione — z oddali ciągnie burza — zagłada idzie piorunowa... Pierwsza błyskawica... daleka... podziemny huk...
Śmiertelna groza owładnęła nimi — stają w milczeniu, jako widma ludzkie — oto ujrzeli w świetle błyskawicy tuż pod stopami swojemi — urwisko... czarne, jak otchłań... bez dna! ...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kraju pierwotnych siedzib, towarzysze ich opuszczeni pobudowali chaty z drzewa pięknie obrobionego, aby mieli dach nad głową swoją i miejsce ciche nocnego spoczynku.
W dzień słoneczny wychodzą z toporami do lasu i wspominając braci swych, obcinają hrube konary powalonych jodeł i rąbią twarde smreki w miętkości swoich serc.
W głębi stojące szumią dęby stare, jako to bywało drzewiej — drzewiej, za ludzkiej niepamięci — a po wierzchołkach wiatr śpiewa i gra melodyę wieczną, dziwnie smętną, o zaginionych dawno światach, o gwiazdach złotych, promienistych i zaklętych w lód...
Po ugorach i po szarych łanach zbóż ☆
|
OSOBY: | |
Gazda, płanetnik. | |
Hanka, płanetnica. | |
Macocha. | |
Pasierb. | |
Marysia, Zosia, |
dwie siostry. |
Zosia (przyciszonym głosem). Maryś!
Marysia. Co?
— Zimno mi...
— To pociągnij chustki...
— A tobie nie ostanie...
— Nie tróbuj sie o mnie. (Odziewa ją) Tak... Oprzyj głowę na mojem ramieniu...
— Maryś!
— Co?
— Daleko do rana?
— Daleko jeszcze Zosiu...
— Jak daleko?
— Nie wiem...
— Maryś!
— Co?
— Ale na drugą noc, to już nie będę pilnować...
— Ino kto?
— Może dziki nie przydą... (Po chwili) Abo wyżeniemy tatusia i bedzie.
— Dość we dnie sie narobią...
— A ja sie to nie narobię?
— Cicho-no!...
— Co ci sie zdawało?
— Nic... — (Milczenie).
— Jantek spi...
— Łazęga taki wieczny... Poco on tu przylazł?
— Oboje tacy płanetniki... — (Znów milczenie).
— Maryś!
— Co?
— Ja sie boję...
— Czego?
— Sama nie wiem...
— Kto hań to pilnuje za potokiem?
— Jantoszka... przecie wiesz dobrze...
— A oni tu?... macocha z pasierbem...
— Cicho mów, bo ich zbudzisz...
— Płanetniki wieczne.... — (Szelesty).
— Skąd oni sie tu wzięni?... Jantoszka hań sama...
— Musiało jej sie usnąć... sam ogień sie pali...
— Cyt!
— Maryś!
— Co?
— Spać mi sie chce...
— To spij. Kto ci broni?
— A jak dziki przydą?... (Opiera głowę na ramieniu siostry i zamyka oczy. Za chwilę drzemie i starsza. — Milczenie długie, monotonne. Z uboczy jeno wiatr zawiewa ginący w echach)
ŚPIEW.
«Hej! Polana, polana
Bogatego pana —
Polanę skosili,
Pana obwiesili»...
Macocha (porusza ręką pasierba). Jantek, spisz?
— Jak i ty...
— Bo już czas... (Jantek patrzy na gwiazdy). Do rana niedaleko...
— Jeszcze nie jedna noc...
— Słuchaj! (Żywo) Dziś — abo nigdy!... (przysuwa się i szepce). Ona hań pilnuje — może spi — sam ogień sie pali... Nikogo nima — nie bój sie... Każdy wie, że śmierzć po ludziach chodzi... (Szepce coraz ciszej i niezrozumialej. Słychać słowa: „Jantoszka“ — „krzywda nasza“ i „pomsta“ i znów ten sam uparty, ledwo słyszalny szept).
— Nie, nie daruję! (Zrywa się pasierb. — Do macochy) Nie chodź, dopokąd sowa nie zahuczy...
— Daleko?
— Za potokiem... (Znika wśród jałowców. — Macocha siada, dokłada drew do ognia, żegna się parę razy i szepce pacierze. — Za chwilę, ciężko dysząc, wychyla się z jałowców zgarbiona postać starego gazdy. Staje za plecyma sióstr i kaszle głucho. Siostry się zrywają).
Zosia. Maryś! Wszyscy święci!...
Gazda. Czego sie boicie?
Marysia. Dyabli was noszą po nocy, czy co?
Zosia. Myślałach, że dzik.
Gazda (posępnie). Nie trza spać, jak sie pilnuje, nie trza spać... (Siada przy ognisku po lewej stronie i wita się z macochą. Siostry posiadały również. On patrzy na nie, kiwa głową i mówi:) Tak, tak Maryś... Wyżeń i ty ojca swojego z chałupy, jak sie wydasz... Niech idzie... Niech stracha ludzi po nocy... Co w chałupie po starym dziadzie, skoro już robić nie zdole? Wychował cię — to poczkaj, niech jeszcze grunt zapisze, a potem...
Zosia. Maryś!
— Co? (poczyna płakać).
Gazda (patrzy na nią). Ja wiem, żeś ty nie taka... Ale i moja była nie taka, pokiela sie nie wydała... Oj, nie taka była, nie... (Po chwili) Ha, no, darmo... Takie widać przeznaczenie było i bedzie... (Patrzy w ogień. Marysia się uspokaja. Odgłosy dolatują z daleka. — Po chwili)
Zosia. Maryś!
— Co?
— Jantka już nima...
Gazda (do macochy). I was tak bieda pędzi?
Macocha. Gorsze, niźli bieda...
Zosia (do Marysi). Płanetniki wieczne...
Gazda (do macochy). Co sie macie trapić?... Telo nas tu, co i tam... (wskazuje na niebo) Człek żyje, pokiela zdole żyć, a potem, to sie ta i świat bez nas pieknie ładnie obejdzie. (Po chwili) Nima co drugim miejsca zastępować. Oni se ta sami dadzą radę... Młodzi są, pokiela są, niech robią, niech gazdują...
Macocha (z dławioną złością). Niech gazdują!...
Gazda. A i wnetki nie bedą mieć na czem... (Po chwili) Nima sie co dziwić, moiściewy, że ludzie gorsi... Jeden drugiego wypycha, bo im ciasno, coraz to ciaśniej... Tak, moiściewy. I drzewiej, za moje pamięci, bywały roki złe... Ale też i gazdów było mniej. Jeden drugiego rad skrzepił i dospómógł, bo miał z czego, moiściewy... Gruntu było niemało — lasów nie brakowało...
ŚPIEW.
«Hej!... Było życie, było!
Stary ociec gwarzył:
Słonko jaśniej świeciło,
Chleb sie ludziom darzył»...
Gazda. Pamiętam... Ociec mój wypasał sześć par wołów... Owiec miał ze trzysta...
ŚPIEW.
«Hej!... Były czasy, były!
My ich nie zaznali —
Rok po roku przechodzi,
Czas ucieka dalej»...
Gazda (patrzy zamyślony w ogień, potem ociera łzy rękawem i szepce:) Mieły mocny Boże!... Mieły mocny Boże!... Na co to przyszło, na co... Na jaki mizerny koniec człekowi...
Macocha. Tak przychodzi... (ogląda się z niepokojem).
Gazda (kiwa głową szepce:) Biedny, oj biedny! Skapany świat... (Słychać wołanie sowy). Słyszycie ją?... (Macocha zrywa się i ogląda z przerażeniem). Śmierzć woła, nawołuje... (Słychać powtórne wołanie). Słyszycie ją?
Macocha. Trza iść... (Zaodziewa chustkę i opuszcza ognisko).
Gazda (woła za nią). Nie uciekniecie! Darmo! Wszędy was dogoni...
Zosia. Maryś!
— Co?
— Ja sie boję... (przysuwa się do siostry).
Marysia. Gwiazda spadła...
Gazda. Ludzie mrą po nocy...
Zosia. Maryś!
— Co?
— Cosi przeszło tamtędy...
— Zdaje ci sie...
— Maryś!
— Co?
— Cosi za jałowcem sie skryło...
— Bajano!
Zosia. Maryś!
— Cicho-no! Ktosi śpiewa...
Gazda. E dyć!...
ŚPIEW (daleki).
«Wietrzycek liściami
Po konarach suści —
Żałoś, moja żałoś
Już mnie nie opuści...
Hej!... Już mnie nie opuści...
Marysia. Hanka!
Gazda. Dyć ona...
— Hań, po ugorach...
— Idzie se płaczęcy...
ŚPIEW.
«Bukowe listecki
Zwiesiły sie w dole —
Pozierają smutnie
Na moją niedolę»...
Zosia. Oj, na twoją niedolę...
Marysia. Pódź, zagrzej sie... daleko idziesz ugorami...
Hanka (idąc). Daleko... (Przychodzi i siada).
Zosia. Był tu Jantek...
Hanka. Z Macochą?! (Spokojniej) Kanyż poszli?...
Zosia. Nie wiem...
Hanka. Uh, zimna ta noc...
Gazda. Oj, zimna! Nie ino ta... Kanyż ty idziesz?
Hanka (tłumi płacz). Ka mnie oczy niesą...
Gazda. Biedactwo!
Hanka (wstaje, żywo). Nie litujcie sie nademną! Nie proszę!
Gazda (bierze jej rękę). Siądź-że siądź. Nie ino ty jedna po nocy błądzisz. Nie ino ty... — (Słychać dalekie wołania). — Świat la jednych pierzyną, a dla inszych śniegiem... Darmo! Tak widać stoi napisane.
Hanka (kołysze dziecko). Ziu-ziu!...
ŚPIEW.
«Nie było, nie było
Szczęścia na tej ziemi — — —
Obeszło stronami...
Zosia. Maryś!
Hanka (zrywa się). Cicho-no!... Jakie to dziwne... (siada).
Marysia. Co ci to?
Hanka (z drżeniem). Nic — nic...
Zosia. Maryś!
— Co?
— Nie słyszysz?
— Nie...
— Nie widzisz?... Tam...
Hanka (nagle poziera). Jantoszka!!!... (tuli się do sióstr i patrzy z najwyższem przerażeniem w stronę wskazaną. Zosia dygoce, zalękniona. Gazda na czole zrobił krzyż. Ogień dogasa. Mrok).
Marysia. Wszystkim sie ino zdaje...
- ↑ Podłaźnicka — choinka leśna, na której wieszają opłatki (miejskie »drzewko«).
- ↑ Chazuka — czarna sukmana (z owczej wełny).
- ↑ Izdebka — świetlica (jasna izba) w przeciwieństwie do dymnej — piekarni.
- ↑ Gadzina — drób domowy.
- ↑ Osiedle — parę domów w kupie, związanych wspólnością pastwisk i ugorów. Nazwa »osiedla«, używana na całem Podkarpaciu, pochodzi jeszcze z czasów, kiedy osiedlali się pierwotni przybysze, karczując nietknięte lasy. Około jednego domostwa, do którego należał dzisiejszy grunt całego osiedla, powstawały z czasem przez podział i związki rodzinne domostwa insze — tak, że dziś osiedle to liczy od 10 do 20 domów. Z kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu takich osiedli składa się cała podkarpacka wieś.
- ↑ Turbacz — najwyższy szczyt Gorców.
- ↑ Okrawki = ziemniaki, z których powykrawano do sadzenia dołki z pędami.
- ↑ Gwarą fonetyczną.
- ↑ Sto sążni (przysłowie).
- ↑ Kielo telo (zdrobniale), na chwilkę
- ↑ Juzyna — (niem. Jause) podwieczorek.