Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W małej drewnianej skrzyneczce na wozie były kawałki świec woskowych, któremi mechanik oświecał miejsce swych przedstawień. Zapalił jedną z nich, postawił ją na ziemi w chacie i rzekł do Tristana:
— Uważaj na niego; on należy do nas, baczność!
Wyżeł zawył dziko, gryzł z całą siłą sznur, do którego był przywiązany i zachowywał się jak tygrys, który widzi się od swego łupu oddalonym. Vaubaron wyprzągł konia Rodillego, silniejszego i młodszego od jego i odjechał szybko.
Zaledwie tylko bandyta został sam, a już pierzchła od niego wszelka obawa, pod której wpływem utracił siłę rozważania, rzekł zimno, do siebie, że człowiek, który drży, sam przykłada rękę do swej zguby, i że jego położenie nie jest jeszcze teraz bez nadziei.
— Chodzi tylko o to — mówił on do siebie — abym się uwolnił z mych więzów, bo ten głupiec Vaubaron powierzył straż nademną psu, mocno uwiązanemu, co mi się wydoje więcej śmiesznem, jak niebezpiecznem. Rozerwać moje więzy, to główna sprawa, lecz jakże dojść do tego?
Rodille usiłował wydobyć ręce z więzów, lecz na próżno, z przekleństwem uznał niemożebność uwolnienia się w ten sposób i był już bliskim rozpaczy, gdy mu nagłe nowa myśl przyszła. Więzy były wprawdzie nierozwiązalne, dozwalały jednakowoż na pewien stopień poruszania się. Przytoczył się do świecy, którą Vaubaron na ziemi zostawił i odważnie trzymał swe ręce nad płomieniem tak długo, dopóki więzów rozerwać nie zdołał. Chciał zarazem rozciąć więzy na nogach, lecz napróżno szukał po kieszeniach noża, który zawsze miał przy sobie; musiał go niezawodnie zgubić wtedy, gdy go mechanik niósł tutaj.
Nie mogąc ich rozciąć, musiał je rozwiązywać, do czego potrzebował czasu kilku minut. Wreszcie uwolnił się z więzów i jednym skokiem stanął we drzwiach, lecz cofnął się natychmiast, bo sznur, którym był Tristan przywiązany był dosyć długi, aby wyżeł mógł dojść do drzwi i stanął tutaj milcząc, lecz zarazem pieniąc się ze wściekłości, patrząc błyszczącemi oczyma na człowieka, który myślał że jest już od strasznych ukąszeń psa szarpanym.
Gdy Rodille w najodleglejszy kąt się cofnął, przemyśliwając nad innym środkiem ucieczki, ułożył się pies w drzwiach w postaci sfinksa. Chwilę myślał bandyta nad tem, aby przepalić dach i uciec tym sposobem, lecz narażał tem życie i wolność, postanowił więc wyłamać glinianą ścianę. Ściana z gliny i chrustu nie długoby się była opierała ściśniętym na pół opalonym rękom Rodilla, gdy nagle straszny szelest odwrócił go od pracy a on popatrzył na Tristana; wyżeł stał się jednej minuty zupełnie nie do poznania, straszliwe nieszczęście zdawało się psem owładnąć, jego oddech był gwiżdżącym, kurczowo uderzał długim ogonem, chwiał się i charczał, jakby mu coś gardło dusiło; jego oczy błyszczały i zdawały się wychodzić z głowy, gęsta piana toczyła się z paszczy. Rodille drżał na całem ciele i zawołał:
— Jestem zgubiony, pies się wściekł.
Miał słuszność, wilczyca, którą pies zagryzł przed kilku dniami, była wściekłą, a jej ukąszenia zgotowały dziarskiemu Tristanowi straszne nieszczęście, które się teraz na nim okazało. Po krótkim czasie uspokoił się więzień, bo pomyślał sobie, że sznur jest za krótki, aby psa dopuścił do niego i zabrał się z tem większą pilnością do pracy.
W ten sposób upłynęło znów kilka minut a gdy na szelest innego rodzaju odwrócił się więzień, spostrzegł, że Tristan usiłował przegryźć sznur, którym był przywiązany.
— O Boże, mój Boże! — wyjęknął ledwie na pół umarły.
Pies gryzł i gryzł, i słychać było, jak nitki pod jego silnemi zębami pękały, tak długo, dopóki się sznur nie przerwał. Rodillemu wydawały się te kilka sekund latami.
Dręczony strasznemi bolami tarzał się Tristan więcej, niż szedł naprzód i zdawało się, że w ten sposób skończy. Na ten widok pomyślał Rodille:
— Nie zobaczy mię, mogę wyjść.
Lecz zaledwie skoczył ku drzwiom, pies się podniósł, bandyta się cofnął, Tristan był przygotowany do skoku.
Opuściliśmy Vaubarona w tym czasie, gdy on dosiadłszy konia, co siły pędził do miasta, by wezwać władzę do pośrednictwa w uwięzieniu mordercy, przez którego cierpiał tyle przez lat dwanaście.
Ujechał już dość daleko, gdy nagle został otoczonym przez kilku jeźdźców; było to pięciu żandarmów.
— Moi panowie — rzekł Vaubaron, dzięki Bogu, żem panów spotkał, bom właśnie jechał za wami.
— A to po co?
— Aby wydać wam ciężkiego zbrodniarza.
— Mówisz pan o zbrodni, która przed trzema nocami o trzy mile od Guimper popełnioną, została?
— O tem nie wiem, lecz zaręczam, że człowiek, którego panom wydam, jest zdolny każdej zbrodni i mogę mu udowodnić dwa morderstwa.
— Gdzież on jest?
— Zaprowadzę panów do niego.
Żandarmi otoczyli Vaubarona, który pędził z nimi kłusem tam, skąd przybył. W czasie jazdy oglądał przywódca nie bez niedowierzania ubogie ubranie człowieka, który mu mało szacunku dla siebie okazywał, i postanowił oddać go pod śledztwo, skoro się tylko do tego nadarzy sposobność. Nie jechali godziny, gdy się zbliżyli do chaty.
— Cóż to za wozy?
— Jeden jest moim, a drugi człowieka, którego macie panowie teraz pojmać.
— Zawiodłeś go pan do tej chaty?
— Tak jest.
— Ależ tam drzwi otwarte.
— Nic to nie szkodzi, on jest dobrze strzeżony.
Przywódca, dwóch żandarmów i Vaubaron zleźli z koni, przeskoczyli rów i poszli do chaty. Pierwszy zaglądnął do niej, obrócił się i zawołał do mechanika:
— Cóżeś nam opowiadał towarzyszu? Tu nie ma przecież nikogo?
— Nikogo! Co pan mówi, nie ma nikogo? — zawołał Vaubaron przerażony.
— Uduszony pies i nic więcej. Patrz pan sam.
— A, łotr, znów umknął.
— To nic trudnego — rzekł drugi szyderczo — trzeba go więc ścigać. Ale pokaż pan swoje papiery, mój kochany.
— Papiery! Nie mam ich — odpowiedział Vaubaron szorstko — lecz nic to nie szkodzi, pełnij pan swój obowiązek i aresztuj, nie stawiam żadnego oporu, lecz tylko prędko i błagam pana na kolanach, nie trać pan ani minuty, zawieź mię pan przed sędziego śledczego, lub kogo innego, chodzi tu o honor niewinnego a ukaranie skrytobójcy!
— Do czarta, panu się bardzo prędko dzieje — rzekł żandarm — przezemnie, nie mam tu nic do czynienia, a więc na koń i marsz!
Jeden jeździec został w chacie dla strzeżenia wozów a inni pojechali szybko z Vaubaronem.