<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Jednooki
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 17.08.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W pułapce

— Wydaje mi się — rzekł w pewnej chwili Texas Jack, — że Sjuksowie nie dadzą na siebie długo czekać. Przypuszczam, że zobaczymy tego psa Jednookiego, zanim dojedziemy do jego wsi.
— Więc przypuszczasz, że nas zaatakują?
— Jestem tego pewny. Nie będą chcieli wcale z nami rozmawiać. Myślą przecież tylko o walce i o skalpach, a reszta ich nie obchodzi. Jestem pewny, że ich wywiadowcy śledzą nas już od dawna...
— Oczywiście, ale i my mamy w tej sprawie coś do powiedzenia! — uśmiechnął się Buffalo Bill.
Noc minęła spokojnie i mały oddział posuwał się teraz po prerii, zalanej pierwszymi promieniami porannego słońca. Buffalo Bil posuwał się przodem i badał uważnie teren. Nic jednak nie wskazywało na bliskie niebezpieczeństwo. Dokoła panowała zupełna cisza, a bystre oczy naszych przyjaciół nie dostrzegały na trawie żadnego podejrzanego śladu.
Jeśli Indianie śledzili białych, czynili to niezwykle ostrożnie. Dzień minął spokojnie. Wywiadowcy zatrzymali się kilkakrotnie, aby dać koniom wytchnienie, a potem ruszali dalej. Żołnierze zamykali pochód, zdając się na tym stepowym terenie na oczy i uszy wywiadowców.
Było już późne popołudnie, gdy oddział znalazł się w okolicy dzikiej i skalistej, gdzie na każdym kroku mogło czyhać niebezpieczeństwo. W pewnej chwili nasi przyjaciele dotarli do wejścia do ciemnego wąwozu, w którego wnętrzu już panował mrok.
— Jeśli Sjuksowie znajdują się na ścieżce wojennej, to wybrali na pewno to miejsce, aby nas zaatakować — rzekł Dziki Bill tonem znawcy.
Cody uśmiechnął się ze zrozumieniem, zatrzymał oddział i ostrożnie wjechał do kanionu. Zaledwie zagłębił się na kilka metrów w wąwóz, gdy nagle rozległ się huk strzału, kula świsnęła obok jego głowy, a z głębi wąwozu dobiegły dzikie wrzaski.
Byto to ostrzeżenie dla białych, że nie powinni posuwać się dalej.
Ale Buffalo Bill lekceważył tego rodzaju ostrzeżenia. W ciągu ułamka sekundy porwał za karabin, ale nie mógł dać ognia, gdyż nigdzie nie widział celu. Indian nie było widać. Słychać było ich straszliwe wrzaski z głębi kanionu.
Cody odwrócił się do swych towarzyszy i rzekł z uśmiechem:
— Uwaga, chłopcy! Posuwamy się powoli naprzód. Jeśli damy się przez nich zastraszyć, stracą do nas cały szacunek i będą opowiadali, że Buffalo Bill i jego towarzysze ulękli się Sjuksów. Bądźcie wszyscy gotowi w każdej chwili zeskoczyć z koni i przyczaić się za skałami... Naprzód, chłopcy!
Gdy oddział zagłębił się śmiało w wąską gardziel wąwozu, posypały się kule, jak grad. Buffalo Bill zatrzymał znów oddział i rzekł:
— To tylko sygnały. Straż przednia Sjuksów spostrzegła nas i daje strzałami znaki sile głównej. Przypuszczam, że natrafiliśmy na wielki oddział Czerwonoskórych. Musimy mieć się na baczności.
Zapadał mrok i po chwili zapanowała zupełna ciemność. Wywiadowcy weszli głębiej w Kanion, a żołnierze posuwali się za nimi. Cody zatrzymał się jeszcze raz i nakazał wszystkim zsiąść z koni.
— Sierżancie! — zwrócił się do dowódcy żołnierzy. — Niech pan wyznaczy dwóch ludzi do pilnowania koni. Reszta będzie posuwała się za nami na czworakach.
Dwóch żołnierzy zostało przy koniach, które związano razem jedną linką, a reszta poczęła posuwać się za Buffalo Billem i jego towarzyszami. Buffalo Bill wydał dyspozycje. Wszyscy mieli posuwać się naprzód, a w razie strzałów ukryć się pod skałami, wznoszącymi się na prawo.
Strzelać należało tylko w wypadku, gdy ognie, wydobywające się z luf nieprzyjacielskich karabinów, wskażą dokładnie położenie wroga. Na rozkaz Codyego wszyscy winni rzucić się naprzód do ataku.
Wreszcie oddział ruszył naprzód, pełznąc ostrożnie wśród skał. Wywiadowcy i żołnierze przebyli bez przeszkód około sześciuset metrów, aż dotarli do małego strumyka, który płynął na zakręcie kanionu.
— Wydaje mi się, że oddalili się... — szepnął sierżant do ucha Buffalo Billa. — Nie widać ani słychać żywej duszy...
— Pst!... — odszepnął Cody. — Niech pan patrzy... Tam!...
Sierżant spojrzał we wskazanym kierunku i dostrzegł w falach strumienia odblask ogniska, które płonęło za zakrętem wąwozu. Wyćwiczone oko Buffalo Billa dostrzegło odbite w wodzie niewyraźne zarysy postaci kilku wojowników. Sjuksowie stali obok ogniska jakby czekając na coś, czy też na kogoś.
Cody domyślił się, że były to straże, pilnujące zakrętu. Było rzeczą jasną, że Indianie nie zamierzają się oddalić, gdyż rozpalili ognisko. Zamierzali widocznie zatrzymać się na dłuższy czas w kanionie.
Buffalo Bill zatrzymał się i zaczekał, aż cały oddział zebrał się u jego boku. Wywiadowca nakazał szeptem zatrzymać się, a sam począł ostrożnie pełznąć ku zakrętowi. Nagle jakiś kamyk obsunął się spod jego stopy i z szelestem stoczył się w dół. W tej samej chwili Indianie zerwali się na równe nogi i grad kul spadł na miejsce, w którym znajdował się przed chwilą wywiadowca.
Cody wycofał się cicho i szybko.
— Zajęli doskonałe stanowisko — oświadczył swym towarzyszom. — Przed brzaskiem nie dokonamy niczego. Może nad ranem uda się nam przypuścić na nich atak. Teraz jesteśmy tak samo bezpieczni, jak oni, gdyż od Indian oddziela nas zakręt skalny. Znajdujemy się nawet w lepszej sytuacji od nich, gdyż mamy zapasy żywności i wodę ze strumienia. W wodzie możemy obserwować ich poruszenia, a oni nas nie widzą. Pozostaniemy tu do rana.
Nagle zza zakrętu rozległ się przeraźliwy okrzyk wściekłości. Jeden z Indian, który zbliżył się do zakrętu, usłyszał szept Buffalo Billa i natychmiast zaalarmował swych współplemieńców.
Wywiadowcy i żołnierze przyczaili się za skałami. Buffalo Bill nakazał, aby nikt nie spał. Wszyscy musieli być w ciągłym pogotowiu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.