Jednooki/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tygodnik Przygód i Opowiadań Awanturniczych Buffalo BillNr 80. Bohater Dalekiego Zachodu.
Niezwykłe przygody pułkownika amerykańskiego W. F. Cody’ego |
Podtytuł | „Jednooki” |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 17.8.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
TYGODNIK PRZYGÓD I OPOWIADAŃ AWANTURNICZYCH.
NR. 80. 17 sierpnia 1939 roku. CENA 10 GR
NIEZWYKŁE PRZYGODY PUŁKOWNIKA AMERYKAŃSKIEGO W. F. CODY’EGO
„JEDNOOKI”
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.
SPIS TREŚCI
4. 10. 11. 12.
|
— Powiadam panu, pułkowniku, że w najbliższym czasie należy się spodziewać niepokojów na Granicy. Przybyłem specjalnie po to, aby powiadomić pana, że oddział Czerwonoskórych myszkuje po prerii. Przekroczyli oni La Platę... Jest rzeczą zupełnie pewną, że przybyli w te strony, aby zaatakować osiedla białych.
Człowiek, który mówił do pułkownika Browna, komendanta fortu McPherson, był osadnikiem o twarzy brązowej od słońca i wiatru. Miał na sobie strój „człowieka Granicy“, a rewolwery, tkwiące za pasem, świadczyły, że jest przygotowany zawsze na wszelką ewentualność.
— Miał pan słuszność, przyjacielu, że przybył pan do fortu z tą wiadomością — rzekł pułkownik — Mam jednak wrażenie, że przesadza pan nieco. Niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie. Tak przynajmniej wynika z meldunków moich białych i czerwonoskórych wywiadowców.
— Z Indianami nigdy nic nie wiadomo... — mruknął osadnik.
— To prawda. Zajmiemy się tą sprawą. Buffalo Bill uda się natychmiast na wywiad i sprawdzi, jakie zamiary mają Indianie.
— Buffalo Bill da sobie z nimi doskonale radę! — uśmiechnął się osadnik. — Nikt mu nie dorówna na całym Zachodzie. Mamy szczęście, pułkowniku, że znajduje się właśnie w forcie.
Zaledwie osadnik opuścił fort, udając się z powrotem do swej farmy, w gabinecie pułkownika zjawił się Buffalo Bill. Pełnił on w owych czasach obowiązki dowódcy wywiadowców w departamencie La Plata, stojąc na czele nielicznego, ale doborowego oddziału wywiadowców, do którego należeli między innymi: Dziki Bill Hickock, stary Nick Wharton i Texas Jack.
Gdy pułkownik opowiedział wywiadowcy o meldunku osadnika, Buffalo Bill zamyślił się głęboko i rzekł:
— Nie przypuszczam, żeby sytuacja była aż tak groźna, pułkowniku, ale pojadę natychmiast w teren, aby przekonać się, czy Indianie nie mają jakichś wrogich zamiarów względem bladych twarzy. Wydaje mi się, że nie odważą się na żaden napad, gdyż mają zbyt wiele do stracenia.
Choć ich wódz Jednooki jest najzaciętszym nieprzyjacielem bladych twarzy nie będzie chciał zaryzykować. Muszę sprawdzić, czy na prerii znajdują się jakieś ślady i czy Indianie rzeczywiście przekroczyli rzekę. Możliwe, że ten osadnik, który przybył do fortu z wiadomością, zobaczył ślady naszych przyjaciół Pawneesów, którzy przekroczyli rzekę, aby zapolować na naszym brzegu.
Buffalo Bill pożegnał się z pułkownikiem, dosiadł konia i natychmiast udał się w prerię. Posuwał się po rozległym stepie kilka godzin, ale nie zauważył żadnego śladu. Był już pewny, że alarm okazał się fałszywy, gdy nagle usłyszał w oddali rżenie konia.
Ponieważ ciągle zdarzało się, że konie, należące do załogi fortu, wymykały się na prerię, Cody pomyślał, że natrafił na jednego z takich koni i postanowił schwytać uciekiniera. Zawrócił więc konia i pogalopował w kierunku kępy drzew, z której dochodziło rżenie. Wreszcie dotarł do drzew i zagłębił się w gąszcz.
Nagle otoczyło go kilkanaście ciemnych postaci i zanim zaskoczony wywiadowca zdołał chwycić za broń, leżał twarzą do ziemi, ze związanymi rękoma i nogami. Poczuł, że dwóch Indian usiadło mu na plecach, a jeden z nich szybko przewiązał mu oczy chustką. Gdy podniesiono go z ziemi, nie widział nic.
Tak więc Buffalo Bill nie wiedział, kim są napastnicy. Zdołał tylko zauważyć, że byli Indianami, ale nie miał pojęcia, do jakiego plemienia należą i czy nie są przebranymi za Indian białymi łotrami.
Cody nie rozumiał pozatem planu napastników. Dlaczego starali się przed nim ukryć? Dlaczego zawiązali mu oczy? Buffalo Bill postanowił zbadać to w miarę możliwości.
— Co to wszystko oznacza? — zapytał.
— Mój biały brat dowie się o wszystkim wkrótce! — odparł jakiś głos. — Niech blada twarz zachowuje się spokojnie, a nie wyrządzimy jej krzywdy.
— Gdybym miał wolne ręce, pokazałbym wam, jak walczy wywiadowca, przeklęci bandyci! — zawołał Cody z udanym oburzeniem.
— Nie jesteśmy bandytami — odpowiedział znów ten sam głos. — Jesteśmy wojownikami.
Buffalo Bill wiedział więc, że znajduje się w rękach Czerwonoskórych.
— Ach, więc nie jesteście Czejennami? — zapytał.
— Nie.
— Do jakiego plemienia należycie?
— Mój biały brat dowie się wkrótce.
— Czy jesteście Siuksami?
— Blada twarz za dużo mówi.
Wywiadowca został posadzony na konia i niebawem cały oddział ruszył w drogę. Cody przesunął ręką po grzbiecie wierzchowca i poznał natychmiast, że Indianie zabrali mu jego rumaka, noszącego imię Płomień. Ale koń, na którym siedział, również wydał mu się znajomy. Przed kilku dniami nieznani sprawcy skradli z zagrody jednego z wierzchowców Buffalo Billa i oto wywiadowca znajdował się na jego grzbiecie.
— Niech mnie powieszą, jeśli to nie jest mój koń Żelazny Łeb! — zawołał wywiadowca. — Gdzie go ukradliście, łajdaki?
— Blada twarz zadaje zbyt wiele pytań — odezwał się Indianin.
Buffalo Bill umilkł. Postanowił zbadać sytuację za wszelką cenę. Ponieważ nie widział nic, wytężył wszystkie zmysły prócz wzroku, aby zorientować się w sytuacji. Przekonał się po chwili, że oddział, który go wziął do niewoli, składał się z kilkunastu zaledwie wojowników. Wskazywały na to odgłosy kopyt końskich. Wojownicy byli bardzo zdyscyplinowani, gdyż nie rozmawiali zupełnie podczas drogi, porozumiewając się widocznie znakami i gestami.
Po pewnym czasie oddział dotarł do rzeki, którą przebył wpław. Buffalo Bill zauważył, że przez rzekę przeprawiano się dwa razy. Istniały dwie możliwości: albo Indianie dotarli najpierw do jakiejś wysepki, z której następnie kontynuowali przeprawę, albo wrócili z powrotem na ten sam brzeg, aby zatrzeć ślady.
W każdym razie wywiadowca był niemało zaambarasowany. Ponieważ nie mógł nic widzieć, stracił szybko poczucie kierunku i nie wiedział w jaką stronę prowadzą go prześladowcy.
Ody oddział po raz drugi wydostał się na brzeg, ruszono naprzód galopem. Po godzinnej jeździe przez prerię, po której hulał zimny wiatr, Buffalo Bill poczuł chłód. Zażądał podniesionym głosem, aby go okryto opończą i, ku jego wielkiemu zdumieniu, żądaniu jego stało się zadość. W swej karierze wywiadowcy Cody nigdy jeszcze nie spotkał się z tak łagodnym traktowaniem jeńców.
Buffalo Bill milczał w dalszym ciągu. Wsłuchiwał się uważnie we wszystkie odgłosy, pragnąc z nich wywnioskować, w jakim kierunku oddział się posuwa, do jakiego plemienia należą jego prześladowcy i ilu ich dokładnie jest.
Po dwóch godzinach Indianie znów wjechali do wody. Buffalo Bill nie wiedział, jaką rzekę przebywa, ale wydawało mu się, że musi to być jedna z odnóg La Platy. Wywiadowca dziwił się jednak, że kopyta końskie nie uderzają o szyny kolei Kansas - Pacific, którą w takim razie należało przekroczyć. Pozostawała jednak możliwość, że Indianie zatoczyli wielki łuk i w ten sposób uniknęli przejścia przez tor.
— Nie rozumiem tego wszystkiego... — mruknął pod nosem wywiadowca.
— Zrozumiesz niebawem — odezwał się jeden z Indian. — Nie wiem tylko, czy ci to przypadnie do gustu.
— Jeżeli pragniecie mnie upiec, nie macie na co czekać — rzekł spokojnie Buffalo Bill. — Drzewa macie dość, gdyż słyszę wyraźnie świst wiatru między gałęziami. Wolę być upieczonym niż zmarznąć.
— Najpierw zmarzniesz, a potem dopiero będziemy cię piec — rzekł Indianin.
— To mnie pociesza. Jesteś wspaniałym typem! — zawołał Buffalo Bill. — Podobasz mi się, choć cię nie widzę i nie wiem, kim jesteś. Musisz być wielkim wojownikiem. Masz chyba wiele koni. Co najmniej cztery...
— Mam sześć! — rzekł Indianin. — Piękne konie.
Buffalo Bill dowiedział się więc, że na czele oddziału stoi znaczny wódz, gdyż posiadacz sześciu koni musiał być człowiekiem majętnym. Cody chciał się teraz dowiedzieć, do jakiego plemienia należą wojownicy, w których mocy się znajdował. Począł więc mruczeć pod nosem, że liny wpijają mu się w ciało i że należy je nieco rozluźnić.
Indianie nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.
Buffalo Bill począł więc powtarzać te same skargi w narzeczach plemienia Szoszonów, Pawnee i innych, ale i to nie odniosło skutku.
Więzy istotnie były tak mocno zaciśnięte, że wpijały się w ciało wywiadowcy. Buffalo Bill zwrócił się więc do swych prześladowców po angielsku:
— Więzy są zbyt zaciśnięte. Musicie je rozluźnić.
— Jeśli je rozluźnimy, zerwiesz je zupełnie! — brzmiała odpowiedź. — Nie chcemy, żebyś uciekł.
— Daję wam słowo, że nie będę starał się rozluźnić sznurów.
Indianin pochylił się nad dłońmi Buffalo Billa i rozluźnił więzy. Teraz Cody był już zupełnie pewny, że ma do czynienia z Indianami, gdyż poczuł tuż obok siebie zapach nagiej skóry, tak charakterystyczny dla Czerwonoskórych.
Posuwano się w milczeniu. Nagle jeden z wojowników wydał okrzyk w języku Sjuksów. Buffalo Bill znał doskonale to narzecze — i zrozumiał, że straż przednia zauważyła w pobliżu jakiś obcy oddział.
Indianin, który stał na czele wojowników, wysunął się nieco naprzód, aby zbadać sytuację. Buffalo Bill został otoczony przez innych wojowników.
Cody począł gorączkowo zastanawiać się nad sytuacją. Koń, którego dosiadał, był wielkim, kościstym siwkiem. Cody dobrze znał wady i zalety Żelaznego Łba i postanowił postawić wszystko na jedną kartę.
Żelazny Łeb odznaczał się, wielką wytrzymałością i szybkością. Mógł z łatwością prześcignąć indiańskie koniki, które nie dorównywały mu pod żadnym względem.
Buffalo Bill przedsięwziął następujący plan. Należało zawrócić w miejscu, zmusić konia do szybkiego galopu i popędzić naprzód, korzystając z chwilowej nieuwagi Indian. Żelazny Łeb znał okrzyk Buffalo Billa i reagował na niego zawsze. Cody miał związane ręce, ale potrafił powodować koniem przy pomocy naciskania boków kolanami.
W ciągu ułamka sekundy Buffalo Bill wprowadził w czyn swój zamiar. Pochylił się na siodle, ścisnął konia kolanami i wydał przenikliwy okrzyk. Koń zawrócił w miejscu i natychmiast ruszył naprzód wściekłym galopem.
Wiatr, który uderzył wywiadowcę w twarz i wściekłe okrzyki Indian, świadczyły, że Buffalo Bill wysunął się odrazu do przodu. Cody dziwił się tylko niezmiernie, że nie słyszy huku strzałów. Dlaczego Indianie nie usiłowali nawet zastrzelić uciekiniera?...
Buffalo Bill miał nadzieję, że koń sam znajdzie drogę do fortu i wciąż zachęcał go okrzykami do szybszego biegu. Żelazny Łeb pędził jak strzała.
Indianie wydawali wciąż okrzyki wściekłości, ale nie strzelali.
Wywiadowca usiłował teraz oswobodzić ręce, ale nadaremnie. Im więcej szarpał sznury, tym głębiej wpijały się one w ciało. Niemożliwością było również zerwanie chustki z twarzy. Buffalo Bill napróżno ocierał twarz o grzbiet koński.
Wierzchowiec galopował wciąż naprzód. Wicher świstał w uszach Buffalo Billa, a w uszach brzmiał mu ciągle jednostajny tętent kopyt końskich.
Wreszcie koń zmęczył się i zwolnił nieco tempo. Buffalo Bill nie reagował na to. Chciał dać wierzchowcowi trochę wytchnienia, a zresztą — sam pragnął nieco wypocząć. Powietrze stawało się co raz chłodniejsze, co oznaczało, że zbliża się już wieczór.
— Gdybym natrafił na rzekę i zmusił konia do wejścia do wody... — pomyślał Buffalo Bill — Mógłbym w ten sposób zatrzeć ślady i te diabły nie doścignęłyby mnie. Nie wiem co się stanie, jeśli koń nie odnajdzie drogi do fortu. Czeka mnie niechybnie śmierć z głodu i wyczerpania...
Nagle Cody usłyszał jakiś dźwięk, który wydawał mu się szemraniem wody. Chciał znów zmusić swego konia do galopu, ale wierzchowiec stawiał opór. Koń również usłyszał dalekie odgłosy, ale instynkt podszepnął mu, że to nie plusk wody. Zwierzę stanęło nieruchomo w miejscu i drżało na całym ciele.
Cody wytężył słuch. Oddalone początkowe odgłosy poczęły się przybliżać. Buffalo Bill słyszał teraz jakby daleki grzmot i wreszcie zrozumiał, że dźwięk, który wydawał mu się początkowo szumem wody, pochodził od uderzeń kopyt wielkiego stada bawołów, które galopowało po stepie.
Tętent bawolich kopyt rozlegał się teraz na prerii jak odgłos grzmotów.
Cody zrozumiał, że znajduje się w rozpaczliwej sytuacji. Gdyby stado bawołów wpadło na jego konia, los człowieka i zwierzęcia byłby przesądzony. Ale Cody nie stracił przytomności umysłu. Ścisnął mocno konia kolanami i wydał przenikliwy okrzyk.
Rumak, choć zmęczony, ruszył naprzód galopem. Był już najwyższy czas, gdyż głuchy tętent rozlegał się zupełnie blisko. Wywiadowca słyszał wyraźnie ponure porykiwanie starych byków oraz beczenie cieląt.
Koń, ogarnięty straszliwym przerażeniem, pędził przed siebie ze wszystkich sił. Była to straszliwa ucieczka. Wywiadowca był wyczerpany do ostatnich granic i słaniał się na siodle.
Wydawało mu się, że słyszy szum fal rzecznych i okrzyki Indian. Starał się w miarę możności popędzać konia, aż wreszcie poczuł, że wylatuje z siodła. Uderzył głową o coś twardego i stracił przytomność.
Gdy Buffalo Bill otworzył oczy, poczuł, że ktoś zwilża mu głowę mokrą chustką. Z wysiłkiem uniósł nieco głowę i ujrzał nad sobą zatroskaną twarz starego Nicka Whartona.
Gdy rozejrzał się dokoła, spostrzegł obok siebie Dzikiego Billa Hickocka, Texas Jacka i mały oddział żołnierzy. Widocznie przyjaciele dążyli jego śladem, mimo że Indianie starali się zamaskować trop.
— W jaki sposób dostałem się tu? — zapytał Buffalo Bill słabym głosem.
— Na koniu — odpowiedział z uśmiechem Hickock. — Biedne zwierzę zabiło się, spadając ze skały, a ty uratowałeś się cudem.
Buffalo Bill usiadł i przekonał się, że leży na dnie głębokiej rozpadliny. Jego koń spoczywał martwy w odległości kilku kroków. Wywiadowca był niezmiernie zdumiony, że wyszedł cało z tak straszliwej opresji.
— Więc powiadacie, że ja spadłem wraz z koniem z tego zbocza? — zapytał z niedowierzaniem.
— Tak! I masz szczęście, że nie rozbiłeś głowy!... — zaśmiał się Nick.
— Nie wiem, w jaki sposób zdołam teraz wrócić do fortu... — mruknął Buffalo Bill. — Jestem zupełnie rozbity...
— Powolutku wrócisz do formy — rzekł Texas Jack. — Nie złamałeś żadnej kości. Jesteś tylko potłuczony.
— Tylko potłuczony... — uśmiechnął się Cody. — Czuję się, jak befsztyk.
— Jak to się wszystko stało? — zapytał Dziki Bill.
Buffalo Bill opowiedział od początku o swych niezwykłych przygodach, a przyjaciele słuchali go z najwyższym zdumieniem. Nie mogli w żaden sposób zrozumieć dziwacznego zachowania się Indian.
Szczególnie dziwny wydał im się fakt, że gdy Buffalo Bill rzucił się do ucieczki, Indianie nie próbowali nawet strzelać za nim. Rzeczą jasną było tylko to, że chcieli go zawieźć gdzieś żywego.
— Przypuszczam, że są na twoim tropie, Bill — rzekł Texas Jack. — Lada chwila powinni się tu zjawić.
— Niech przyjdą! — zawołał Buffalo Bill. — Mam nadzieję, że przyjmiemy ich w odpowiedni sposób! Nie rozumiem zupełnie, dlaczego mnie zaatakowali, mimo że zawsze traktowali mnie jak przyjaciela.
W tej samej chwili jeden z żołnierzy, który stał na straży u wejścia do wąwozu, wydał ostrzegawczy okrzyk.
— Indianie! — wołał, biegnąc ku wywiadowcom i żołnierzom.
— Dajcie mi broń! — zażądał Buffalo Bill. — Mam nadzieję, że przydam się wam, mimo że jestem nieco rozbity.
Nick i Hickock wręczyli przyjacielowi po jednym rewolwerze. W kilka minut później na zakręcie kanionu pojawił się oddział Sjuksów.
Na widok gotowych do walki wywiadowców i żołnierzy Indianie zatrzymali się w odległości strzału karabinowego i zebrali się w małą gromadkę, aby się naradzić.
Po chwili dowódca ich począł zbliżać się ku białym z podniesionymi do góry rękoma na znak przyjaźni. Buffalo Bill poznał natychmiast Żółtego Psa, młodego, ale już słynnego wodza, z którym żył w przyjaźni i polował często na prerii.
Żółty Pies odnosił się przyjaźnie do Buffalo Balia, choć niejednokrotnie walczył z nim w czasach, gdy Sjuksowie wstępowali na ścieżkę wojenną przeciwko bladym twarzom.
— Żółty Pies może zbliżyć się sam, ale gdy jego wojownicy ośmielą się pójść w jego ślady, przyjmiemy ich ogniem! — zawołał Buffalo Bill.
— Żółty Pies nie żąda niczego więcej! — odparł Indianin.
Wódz zeskoczył z konia, złożył na ziemi broń i podszedł do wywiadowców z poważną i dumną miną.
— Czy to Żółty Pies schwytał mnie i związał jak dzikie zwierzę? — zapytał gniewnie Buffalo Bill.
— Tak!
— W jakim celu? Czyż Buffalo Bill przestał być przyjacielem Czerwonoskórych? Pamiętaj, że wojownicy, którzy ośmielą się w ten sposób zdradziecko napadać na mnie, mogą łatwo utracić skalpy.
— Sjuksowie nie pragną walki z Buffalo Billem — rzekł Indianin. — Żółty Pies mówi jednym językiem i chce wyjaśnić wszystko uczciwie. Sjuksowie i Pawneesi walczą już od wielu lat między sobą. Ustawiczne kłótnie i nieporozumienia między plemionami nie mają końca. Niebawem wykopiemy topór wojenny. Pawneesi zostaną srodze ukarani za ich złą wolę. Mają wiele terenów łowieckich i nie chcą nam oddać ani kawałka ziemi.
— Co to ma wspólnego z moją osobą? — zapytał zdumiony Buffalo Bill.
— Bardzo wiele. Sjuksowie wiedzą, że Buffalo Bill jest wielkim przyjacielem plemienia Pawnee i wodza Pawneesów Plamistego Jaguara. Plamisty Jaguar i biały wódz walczyli zawsze w jednym szeregu. A więc Sjuksowie obawiają się że i w tej walce Buffalo Bill stanie po stronie plemienia Pawnee i będzie szkodził Sjuksom. Sjuksowie chcieli temu zapobiec, gdyż wiedzą oni, że na całym Zachodzie nie ma on równego sobie w boju i radzie. Wielu wojowników, zebranych na radzie przy ognisku plemienia Sjuksów, mówiło: „Odnajdźmy Buffalo Billa w okolicach fortu i zabijmy go“. Ale Żółty Pies i inni wojownicy, którzy nie zapomnieli o przyjaźni z Buffalo Billem, powiedzieli: „Nie możemy zabić Buffalo Billa, gdyż paliliśmy z nim fajkę pokoju i gdybyśmy go zdradzili, Wielki Manitu odwróciłby się od nas w boju“. Nasze słowa zyskały posłuch u większości plemienia. Zadecydowano, że Buffalo Bill zostanie schwytany i uwięziony w obozie Sjuksów aż do zupełnego rozgromienia Pawneesów. Żółty Pies stanął na czele wyprawy, gdyż chciał przypilnować, aby Buffalo Billowi nie stała się żadna krzywda. Nie chciał wiele rozmawiać z Buffalo Billem, gdyż bał się, że ten pozna jego głos.
— I przypuszczaliście, że uda się wam zatrzymać mnie w waszym obozie? Przypuszczaliście, że będę przez ten cały czas trwał w nieświadomości, że nie domyślę się, kto mnie więzi?
— Tak.
— To byłoby niemożliwe. Wiedziałem odrazu, że dostałem się w ręce Sjuksów.
— Mój brat jest przebieglejszy od lisa — rzekł z uznaniem Indianin. — Teraz, gdy blade twarze są liczniejsze od nas, jesteśmy w waszej mocy. Co zamierzacie z nami uczynić?
— Nic. Nie chcemy z wami walki. Jesteście wszyscy wolni i możecie pojechać, dokąd się wara podoba. Nie powiem nic pułkownikowi w forcie o mojej przygodzie i nie będziemy z tego wyciągali konsekwencji. Ale pamiętajcie, że będę pomagał Pawneesom ze wszystkich sił. Plamisty Jaguar jest moim przyjacielem i przyjacielem wszystkich białych. Nie rozumiem, jakie pretensje mają Sjuksowie do Pawneesów. Gdyby nie myśleli wciąż o wojnie i skalpach i zajęli się pracą, tak jak to czyni plemię Pawnee, nie zazdrościliby Pawneesom ich bogactw i nie pałaliby nienawiścią do nich. Plemię Sjuksów nie ma słuszności. Walka wasza nie jest walką sprawiedliwości. Szukacie zawsze zwady z innymi plemionami i zawsze wychodzicie na tym źle.
— Żółty Pies nie jest temu winien — rzekł Indianin. — Wszystko zależy od wodza, a ten nie znosi sprzeciwu. Muszę go słuchać, tak jak inni wojownicy. Żegnaj, Buffalo Bill! Zobaczymy się chyba na placu boju!...
— Żegnaj Żółty Psie! — zawołał wywiadowca. — Nie jestem twoim wrogiem. Nie chciałbym spotkać się z tobą na placu boju. Nie chce z tobą walczyć...
Indianie oddalili się, ale przedtem zwrócili Buffalo Billowi jego konia, którego mu przedtem zabrali.
Wywiadowcy odbyli krótką naradę i uchwalili, że wszyscy udadzą się wraz z Buffalo Billem do wioski Plamistego Jaguara. Oddział udał się natychmiast do fortu i Buffalo Bill zameldował pułkownikowi o wszystkim, co zaszło. Pułkownik zasępił się. Pragnął za wszelką cenę utrzymać spokój na granicy, a tu zanosiło się na poważne zamieszki.
— Niech pan jedzie do wioski Pawneesów, Cody! — zarządził pułkownik. — Zabierze pan z sobą trzydziestu ludzi. Jeśli uda się pana zapobiec walce, to będzie cud... Jeśli jednak Sjuksowie zaatakują — wypełni pan swój obowiązek. Będzie pan pomagał Plamistemu Jaguarowi według możności. Wspólnymi siłami pokonacie na pewno napastników.
Następnego dnia mały oddział żołnierzy i wywiadowców pod wodzą Buffalo Billa opuścił fort, kierując się w stronę wioski Plamistego Jaguara.
— Oczy Plamistego Jaguara są zadowolone, że oglądają wielkiego pogromcę bawołów i starego łowcę, który jest postrachem pum i szarych niedźwiedzi!
Tymi słowy powitał Plamisty Jaguar swych białych sprzymierzeńców, którzy pojawili się w jego obozie. Wyszedł on na spotkanie swych gości w otoczeniu najznakomitszych wojowników plemienia. Powitanie było uroczyste, ale serdeczne. Wywiadowcy bardzo lubili wodza Pawneesów, który byt wzorem wojownika.
Wśród wszystkich plemion znane było i cenione imię wodza Pawneesów. Był on wodzem nietylko swego plemienia, ale również wodzem wszystkich okolicznych szczepów, mówiących narzeczem Pawnee. Mniejsi wodzowie często odbywali podróże do jego wsi, aby prosić o pomoc i radę.
Mimo podeszłego wieku stary wódz trzymał się jeszcze krzepko. Żaden z jego wojowników nie dorównywał mu w sztuce władania bronią i arkanach konnej jazdy. Nikt nie potrafił tak jak on odnaleźć zagubiony trop zwierzęcia czy też człowieka. A wśród starych i doświadczonych wojowników nikt nie potrafił tak mądrze przemówić podczas rady i tak trzeźwo i jasno sądzić wypadki.
Jednym słowem Plamisty Jaguar był godny stanowiska, jakie piastował.
Na jego poważnym i męskim obliczu malowały się rozsądek, spokój i rozwaga, a jego potężna postać, mierząca przeszło sześć stóp, wzbudzała szacunek w przyjaciołach, a trwogę w sercach wrogów
— Czy Siuksowie już zaatakowali twoje plemię.? — zapytał Buffalo Bill, gdy oddział zbliżał się do wioski.
— Nie — odparł wódz. — Jesteśmy jednak gotowi na ich przyjęcie. Wiem, że Sjuksowie wykopali topór wojenny. Nie przerażą jednak plemienia Pawnee!
— Ale Plamisty Jaguar przypomina sobie zapewne słowa wielkiego wodza bladych twarzy na zebraniu, podczas którego uchwalono zakończenie wojen... — rzekł Buffalo Bill. — Wielki wódz powiedział, że Manitu gniewa się na swe dzieci, skoro te wszczynają wojny.
— Plamisty Jaguar przyrzekł białemu wodzowi, że nie wywoła wojny — rzekł wódz. — Dotrzymałem słowa. To nie moja wina, że Sjuksowie wykopali topór wojenny. Nie uderzymy pierwsi, ale skoro nas zaatakują — będziemy się bronili do ostatka!
— Każdy ma prawo do obrony — potwierdził Buffalo Bili. — Taka Jest wola Wielkiego Białego Ojca z Waszyngtonu. Pragnie on, aby plemię Pawnee broniło się przed każdym atakiem, ale żeby nie atakowało sąsiadów.
— Wódz Sjuksów, zwany Jednookim, jest wielkim wodzem i wielkim wojownikiem... — rzekł w zamyśleniu Plamisty Jaguar. — Jeśli wstąpi on na ścieżkę wojenną, wybuchnie wielka wojna. Wielu wojowników straci skalpy i wielu przeniesie się do krainy wiecznych łowów... Ale nie boimy się niczego, zwłaszcza, że nasi biali bracia przyszli nam z pomocą.
— Będę się starał wpłynąć na Sjuksów — rzekł Buffalo Bill. — Może uda się nam uniknać wojny.
Plamisty Jaguar pochylił poważnie głowę.
— Dobrze — rzekł. — Jeśli uda się utrzymać pokój, będziemy wszyscy szczęśliwi. Ale wydaje mi się, że to niemożliwe. Sjuksowie chcą wojny za wszelka cenę. Pomówimy o tym zresztą na radzie, na którą zjawią się wszyscy znaczniejsi wodzowie i wojownicy całego szczepu. Moi biali bracia przybywają z daleka i są zmęczeni. Muszą odpocząć po długiej podróży i posilić się w gronie przyjaciół.
— Z ochotą — rzekł Buffalo Bill. — Jechaliśmy szybko i jesteśmy zmęczeni, a nasze konie również wymagają wypoczynku. Chcieliśmy przybyć do was jak najszybciej, zanim Jeszcze Sjuksowie rozpoczną atak.
— Moja córka, Kwiat Prerii, ugości was — oświadczył poważnie wódz. — Będzie szczęśliwa, że może zobaczyć naszych białych braci.
Buffalo Bill uśmiechnął się. Znał córkę starego wodza i miał dla niej wiele przyjaźni. Kwiat Prerii była dziewczyną znaną na całym Zachodzie z piękności i rozumu. Wielu znakomitych wodzów ubiegało się o jej rękę, ale Kwiat Prerii wolała pozostawać w wigwamie swego ojca, który radził się jej w trudnych sprawach z zupełnym zaufaniem.
— Czy córka wodza nie wyszła jeszcze zamąż od czasu, gdy widziałem ją po raz ostatni? — zapytał Cody.
— Nie — odparł wódz. — Kwiat Prerii jest bardzo wybredna i chce oddać swą rękę tylko wielkiemu wojownikowi.
Gdy goście przybyli do wioski, wszyscy wylegli na ich spotkanie. Również córka wodza wybiegła z namiotu, aby powitać przybyszów.
Po krótkim wypoczynku i posiłku Plamisty Jaguar urządził coś w rodzaju rewii wojskowej. Wszyscy wojownicy w pełnym uzbrojeniu przedefilowali przed białymi. Buffalo Bili ocenił okiem znawcy postawę wojowników i wyraził swe zadowolenie. Plemię Pawnee było liczne, wojownicy byli silni, odważni i dobrze uzbrojeni.
Następnie Buffalo Bill zasiadł przy ognisku z wodzem i starszymi plemienia, aby naradzić się poważnie nad sytuacją. Cody oświadczył na wstępie, że zamierza udać się natychmiast do obozu wodza Sjuksów Jednookiego, aby przekonać go o bezsensowności wszczynania wojny.
Wódz i mądrzy wojownicy kiwali głowami. Każdy z nich usiłował wyperswadować wywiadowcy, że wyprawa tego rodzaju jest bezcelowa, a nawet bardzo niebezpieczna, gdyż Jednooki wie o przymierzu wywiadowcy z Pawneesami i nie omieszka go wziąć do niewoli, a może nawet zabić.
Ale Buffalo Bill nie chciał ustąpić. Chodziło mu przede wszystkim o zapobieżenie wojnie i nie chciał ruszać przeciwko Sjuksom, zanim nie wyczerpie wszystkich środków pokojowych. Na napomnienia wodza, że wyprawa jest bardzo niebezpieczna Gody uśmiechnął się tylko. Nie bał się nikogo i niczego.
Wieczorem odbyła się wielka uczta, w której uczestniczyło całe plemię, wszyscy wywiadowcy oraz żołnierze. Buffalo Bili rozdał wszystkim piękne podarki, przysłane dla „czerwonoskórych dzieci“ przez Wielkiego Białego Ojca z Waszyngtonu.
W godzinę po zachodzie słońca Buffalo Bill dosiadł konia i ruszył w drogę. Znał doskonale okolicę i nie obawiał się jechać w nocy. Spieszył się zaś bardzo i nie chciał stracić ani chwili czasu, gdyż rozumiał że Sjuksowie niebawem rzucą się do ataku.
Wraz z Buffalo Billem wyruszyli na wyprawę i inni wywiadowcy oraz oddział żołnierzy. Posuwano się w milczeniu i bardzo ostrożnie, gdyż lada chwila można było natknąć się na Sjuksów.
— Wydaje mi się — rzekł w pewnej chwili Texas Jack, — że Sjuksowie nie dadzą na siebie długo czekać. Przypuszczam, że zobaczymy tego psa Jednookiego, zanim dojedziemy do jego wsi.
— Więc przypuszczasz, że nas zaatakują?
— Jestem tego pewny. Nie będą chcieli wcale z nami rozmawiać. Myślą przecież tylko o walce i o skalpach, a reszta ich nie obchodzi. Jestem pewny, że ich wywiadowcy śledzą nas już od dawna...
— Oczywiście, ale i my mamy w tej sprawie coś do powiedzenia! — uśmiechnął się Buffalo Bill.
Noc minęła spokojnie i mały oddział posuwał się teraz po prerii, zalanej pierwszymi promieniami porannego słońca. Buffalo Bil posuwał się przodem i badał uważnie teren. Nic jednak nie wskazywało na bliskie niebezpieczeństwo. Dokoła panowała zupełna cisza, a bystre oczy naszych przyjaciół nie dostrzegały na trawie żadnego podejrzanego śladu.
Jeśli Indianie śledzili białych, czynili to niezwykle ostrożnie. Dzień minął spokojnie. Wywiadowcy zatrzymali się kilkakrotnie, aby dać koniom wytchnienie, a potem ruszali dalej. Żołnierze zamykali pochód, zdając się na tym stepowym terenie na oczy i uszy wywiadowców.
Było już późne popołudnie, gdy oddział znalazł się w okolicy dzikiej i skalistej, gdzie na każdym kroku mogło czyhać niebezpieczeństwo. W pewnej chwili nasi przyjaciele dotarli do wejścia do ciemnego wąwozu, w którego wnętrzu już panował mrok.
— Jeśli Sjuksowie znajdują się na ścieżce wojennej, to wybrali na pewno to miejsce, aby nas zaatakować — rzekł Dziki Bill tonem znawcy.
Cody uśmiechnął się ze zrozumieniem, zatrzymał oddział i ostrożnie wjechał do kanionu. Zaledwie zagłębił się na kilka metrów w wąwóz, gdy nagle rozległ się huk strzału, kula świsnęła obok jego głowy, a z głębi wąwozu dobiegły dzikie wrzaski.
Byto to ostrzeżenie dla białych, że nie powinni posuwać się dalej.
Ale Buffalo Bill lekceważył tego rodzaju ostrzeżenia. W ciągu ułamka sekundy porwał za karabin, ale nie mógł dać ognia, gdyż nigdzie nie widział celu. Indian nie było widać. Słychać było ich straszliwe wrzaski z głębi kanionu.
Cody odwrócił się do swych towarzyszy i rzekł z uśmiechem:
— Uwaga, chłopcy! Posuwamy się powoli naprzód. Jeśli damy się przez nich zastraszyć, stracą do nas cały szacunek i będą opowiadali, że Buffalo Bill i jego towarzysze ulękli się Sjuksów. Bądźcie wszyscy gotowi w każdej chwili zeskoczyć z koni i przyczaić się za skałami... Naprzód, chłopcy!
Gdy oddział zagłębił się śmiało w wąską gardziel wąwozu, posypały się kule, jak grad. Buffalo Bill zatrzymał znów oddział i rzekł:
— To tylko sygnały. Straż przednia Sjuksów spostrzegła nas i daje strzałami znaki sile głównej. Przypuszczam, że natrafiliśmy na wielki oddział Czerwonoskórych. Musimy mieć się na baczności.
Zapadał mrok i po chwili zapanowała zupełna ciemność. Wywiadowcy weszli głębiej w Kanion, a żołnierze posuwali się za nimi. Cody zatrzymał się jeszcze raz i nakazał wszystkim zsiąść z koni.
— Sierżancie! — zwrócił się do dowódcy żołnierzy. — Niech pan wyznaczy dwóch ludzi do pilnowania koni. Reszta będzie posuwała się za nami na czworakach.
Dwóch żołnierzy zostało przy koniach, które związano razem jedną linką, a reszta poczęła posuwać się za Buffalo Billem i jego towarzyszami. Buffalo Bill wydał dyspozycje. Wszyscy mieli posuwać się naprzód, a w razie strzałów ukryć się pod skałami, wznoszącymi się na prawo.
Strzelać należało tylko w wypadku, gdy ognie, wydobywające się z luf nieprzyjacielskich karabinów, wskażą dokładnie położenie wroga. Na rozkaz Codyego wszyscy winni rzucić się naprzód do ataku.
Wreszcie oddział ruszył naprzód, pełznąc ostrożnie wśród skał. Wywiadowcy i żołnierze przebyli bez przeszkód około sześciuset metrów, aż dotarli do małego strumyka, który płynął na zakręcie kanionu.
— Wydaje mi się, że oddalili się... — szepnął sierżant do ucha Buffalo Billa. — Nie widać ani słychać żywej duszy...
— Pst!... — odszepnął Cody. — Niech pan patrzy... Tam!...
Sierżant spojrzał we wskazanym kierunku i dostrzegł w falach strumienia odblask ogniska, które płonęło za zakrętem wąwozu. Wyćwiczone oko Buffalo Billa dostrzegło odbite w wodzie niewyraźne zarysy postaci kilku wojowników. Sjuksowie stali obok ogniska jakby czekając na coś, czy też na kogoś.
Cody domyślił się, że były to straże, pilnujące zakrętu. Było rzeczą jasną, że Indianie nie zamierzają się oddalić, gdyż rozpalili ognisko. Zamierzali widocznie zatrzymać się na dłuższy czas w kanionie.
Buffalo Bill zatrzymał się i zaczekał, aż cały oddział zebrał się u jego boku. Wywiadowca nakazał szeptem zatrzymać się, a sam począł ostrożnie pełznąć ku zakrętowi. Nagle jakiś kamyk obsunął się spod jego stopy i z szelestem stoczył się w dół. W tej samej chwili Indianie zerwali się na równe nogi i grad kul spadł na miejsce, w którym znajdował się przed chwilą wywiadowca.
Cody wycofał się cicho i szybko.
— Zajęli doskonałe stanowisko — oświadczył swym towarzyszom. — Przed brzaskiem nie dokonamy niczego. Może nad ranem uda się nam przypuścić na nich atak. Teraz jesteśmy tak samo bezpieczni, jak oni, gdyż od Indian oddziela nas zakręt skalny. Znajdujemy się nawet w lepszej sytuacji od nich, gdyż mamy zapasy żywności i wodę ze strumienia. W wodzie możemy obserwować ich poruszenia, a oni nas nie widzą. Pozostaniemy tu do rana.
Nagle zza zakrętu rozległ się przeraźliwy okrzyk wściekłości. Jeden z Indian, który zbliżył się do zakrętu, usłyszał szept Buffalo Billa i natychmiast zaalarmował swych współplemieńców.
Wywiadowcy i żołnierze przyczaili się za skałami. Buffalo Bill nakazał, aby nikt nie spał. Wszyscy musieli być w ciągłym pogotowiu.
Indianinem, który usłyszał głos Buffalo Billa i zaalarmował wojowników, był Jednooki, straszliwy i okrutny wódz Sjuksów. Jego przeraźliwy okrzyk miał być wyzwaniem, rzuconym białym. Przypuszczał on, że biali rzucą się natychmiast do ataku i był wściekły, że jego rachuby zawiodły na całej linii.
Gdy przekonał się, że biali mają zamiar cierpliwie czekać do rana, powziął inny plan. Udał się na tyły swego oddziału i odprowadził na bok jednego ze swych wojowników.
— Stary Łosiu — rzekł. — Czy jesteś gotów okrążyć z garścią wojowników kanion i zajść białych od tyłu? Czy zdołasz tego dokonać?
Stary Łoś skinął potakująco głową, a oczy zabłysły mu z radości.
— Mogę tam być w ciągu dwóch godzin — rzekł dumnie. — Znam tu wszystkie drogi.
— Rozpuścisz ich konie...
— Tak i pozabijam wszystkich, a skalpy bladych twarzy zawisną u pasów czerwonoskórych wojowników. Czy Jednooki wie, jak wąskie jest wejście do kanionu?
— Tak.
— A więc każę zatarasować wejście kamieniami, a za murem z kamieni ustawię wojowników, którzy zasypią kulami blade twarze, gdy będą chciały wyniknąć się z kanionu.
— Słowa Starego Łosia są rozumne — rzekł Jednooki. — Weź dwudziestu wojowników i wyrusz natychmiast w drogę.
Gdy Stary Łoś oddalił się ze swym oddziałem, Jednooki nakazał na zakręcie wąwozu zbudować również mur z kamieni, za którym wojownicy mogliby się chronić przed pociskami białych.
— To mi się — bardzo podoba — rzekł Buffalo Bill do swych towarzyszy, gdy usłyszał odgłosy pracy Indian. — Oznacza to, że zamierzają pozostać tu długo, a to sprzyja naszym planom... Ody nadejdzie poranek, pokażemy im, że nic nie powstrzyma nas na naszej drodze.
— Chciałbym, żeby już był dzień.... — mruknął Texas Jack. — Nie lubię czekać...
— Zachowaj zimną krew... — uśmiechnął się Cody.
— Wszystko tu jest i tak zimne... — mruknął Dziki Bill. — Jeżeli wyjdziemy żywi z tej przygody, wszyscy zachorujemy na reumatyzm. Te skały są wilgotne i zimne.
Nagle jeden z żołnierzy podszedł do Buffalo Billa i zameldował, że wartownik, pilnujący koni chce z nim rozmawiać.
— Nie lubię opuszczać stanowiska — rzekł Buffalo Bill, — ale to może być ważna sprawa. Stań na moim miejscu, Hickock! Wrócę niebawem...
Buffalo Bill prześlizgnął się do miejsca, gdzie znajdowały się konie.
— Nie mogę dać sobie rady z pańskim koniem, Cody — rzekł wartownik do Buffalo Billa. — Rzuca się ciągle i staje dęba. Wydaje mi się, że coś niezwykłego dzieje się u wejścia do wąwozu, skoro zwierzę jest takie niespokojne. Zresztą, i ja słyszałem jakiś podejrzany hałas z tamtej strony...
Buffalo Bill poklepał lekko konia po karku.
— Jeśli z tamtej strony zbliża się niebezpieczeństwo, mój koń czuje to na pewno — rzekł. — Możliwe, że Indianie wysłali tam jakiś oddział, aby nam odciąć odwrót. Jeśli tak, uważam to za stratę czasu, gdyż nie zamierzam wcale uciekać. Pójdziemy naprzód, gdy tylko słońce ukaże się na horyzoncie.
— Niebo już szarzeje na wschodzie — rzekł żołnierz.
Buffalo Bill podkradł się ostrożnie do gardzili wąwozu i ujrzał oddział Sjuksów, zajętych układaniem wielkich głazów w wejściu do kanionu.
Cody uśmiechnął się pogardliwie i wrócił do żołnierza, pilnującego koni.
— Chcą nas zamknąć — rzekł spokojnie. — Nie potrzebnie marnują czas i pracę. Pilnuj teraz koni, przyjacielu i czekaj na mój rozkaz.
To rzekłszy Buffalo Bill skinął ręką żołnierzowi i wrócił szybko do reszty wywiadowców.
Buffalo Bill był cierpliwy jak Indianin. Ody sytuacja tego wymagała, potrafił całymi godzinami trwać bez ruchu na swym stanowisku, nie tracąc ani na chwilę zimnej krwi, ani gotowości bojowej.
I teraz, gdy wszyscy z niecierpliwością oczekiwali dnia, Cody zachowywał zupełny spokój. Żołnierze znajdowali się na samym dnie kanionu i nie mogli zauważyć, że niebo się rozjaśnia, ale Buffalo Bill pierwszy spostrzegł, że dzień jest już bliski.
Podpełznął ostrożnie do zakrętu, zbliżył się do strumyka i począł pilnie obserwować jego powierzchnię, chcąc dostrzec odbicia postaci Indian. Chciał zbadać zamiary i poruszenia Sjuksów.
Gdy znajdował się na zakręcie, spostrzegł z radością, że ze swego stanowiska może obserwować dokładnie prawe skrzydło nieprzyjaciela, bez patrzenia w wodę. Wkrótce zauważył, ze sprytny wódz Sjuksów wpadł na zupełnie nowy pomysł.
Na skale, otaczającej jakby galerią zakręt kanionu, rosło po stronie Indian drzewo, którego gałęzie zwieszały się nad kotlinką, gdzie kryli się biali. Buffalo Bill ujrzał po chwili młodego wojownika, który wspinał się na drzewo i zamierzał przedostać się niespostrzeżenie nad białych, aby ich znienacka zaatakować z góry.
Cody dał znak swym towarzyszom, aby zachowali spokój i począł obserwować poruszenia wojownika. Było jeszcze dość ciemno i Cody nie mógł dobrze wymierzyć z karabinu, czekał więc spokojnie na rozwój wypadków.
Gdy Indianin znajdował się nad galeryjką skalną po stronie białych, Buffalo Bill strzelił naoślep. Wojownik wrzasnął przeraźliwie ze strachu, skoczył na drzewo i począł szybko się cofać. Buffafo Bill znów dał ognia i tym razem kula zraniła lekko Indianina, który zeskoczył z drzewa, wyjąc z bólu.
Sjuksowie byli zaskoczeni, gdyż nie przypuszczali ani na chwilę, że Buffalo Bill może ze swego stanowiska widzieć drzewo. Jednooki szalał z wściekłości i kazał zasypać strzałami skały, za którymi krył się wywiadowca. Oczywiście, że kule Indian nie mogły wyrządzić Codyemu żadnej szkody.
Jednooki wydał wtedy rozkaz przypuszczenia natychmiastowego ataku na pozycję bladych twarzy. Buffalo Bill usłyszał jego rozkaz, wydany w narzeczu Sjuksów, i roześmiał się głośno i pogardliwie.
— Nie ośmielicie się nas zaatakować! — zawołał.
Wywiadowcy i żołnierze zgromadzili się z bronią gotową do strzału, aby odeprzeć atak Indian, gdy nagle od strony wejścia do wąwozu rozległy się przeraźliwe okrzyki wojenne.
— To nasi przyjaciele! — zawołał Buffalo Bill. — To wojownicy z plemienia Plamistego Jaguara!... Dziesięciu żołnierzy uda się natychmiast im na spotkanie i pomoże im! Gdy skończycie z tamtym oddziałem Sjuksów, wrócicie do nas!..
Jednooki, który zrozumiał, że wszystkie jego plany zostały pokrzyżowane, wydał okrzyk wściekłości.
— Zwyciężymy blade twarze! — zawołał. — Naprzód, wojownicy!
Kilkunastu Sjuksów rzuciło się do ataku, ale biali przyjęli ich tak gorąco, że Indianie wycofali się w. popłochu.
— Może spróbujesz jeszcze raz?... — zawołał drwiąco Buffalo Bill
— Jednooki sam poprowadzi swych wojowników! — zawołał wódz.
— Czekamy na was! — zaśmiał się Buffalo Bill.
Tymczasem z gardzieli kanionu dobiegały odgłosy walki. Okrzyki wojenne Pawneesów brzmiały coraz donośniej i Cody zrozumiał, że Sjuksowie zostali rozbici. Przewidywania wywiadowcy okazały się słuszne. Po chwili zjawił się w kanionie młody wódz Pawneesów Czerwona Strzała, a za nim galopowali jego wojownicy. Obok wodza jechała Kwiat Prerii.
Cody był niemało zdumiony, że Sjuksowie nie otwierali ognia nawet wtedy, gdy wojownicy z plemienia Pawnee znajdowali się na otwartej przestrzeni. Świadczyło to o tym, że wojownicy Jednookiego wycofali się ze swego stanowiska.
Buffalo Bill wyszedł na spotkanie swych czerwonoskórych przyjaciół i powitał ich serdecznie.
— Dlaczego Kwiat Prerii nie została w namiocie swego ojca? — zapytał tonem wyrzutu.
— Przybyłam, aby uratować Buffalo Billa i jego przyjaciół — rzekła poważnie dziewczyna.
— Skąd Kwiat Prerii wiedziała, że znajdujemy się w niebezpieczeństwie?
— Miałam przeczucie...
— Czy Plamisty Jaguar pozwolił swej córce wyruszyć na wyprawę?
— Chciał sam wyruszyć, ale przekonałam go, że Czerwona Strzała i ja wystarczymy w zupełności. Przybyłam z dwudziestoma wojownikami. Czerwona Strzała jest wielkim wojownikiem i rozumnym wodzem.
— Dziękujemy wam — rzekł Buffalo Bill. — Te raz, gdy mamy przewagę nad Sjuksami, możemy ich ścigać i zupełnie rozbić.
— Ruszajmy szybko! — zawołał niecierpliwie Dziki Bill Hickock. — Zmarzłem tej nocy na kość i przydałoby mi się nieco ruchu.
— Jedziemy natychmiast! — zawoła! Cody. — Naprzód!
— Niech Buffalo Bill posłucha rady czerwonoskórego wojownika — rzekł nagle Czerwona Strzała
— Czerwona Strzała jest mężny w boju i rozumny w radzie — odparł Buffalo Bill. — Chętnie słucham jego słów.
— Czerwona Strzała zna dobrze okolicę — rzekł Indianin. — Przejeżdżał on tędy wiele razy. Wojownik z plemienia Pawnee wie, że znajduje się tu jeszcze jedno przejście między skałami. Jeśli biały wódz chce, maże dostać się na tyły Sjuksów i zaskoczyć ich.
— To dobra myśl — rzekł Buffalo Bill.
— Czerwona Strzała pójdzie — rzekła Kwiat Prerii, — ale córka wodza zostanie tu z Buffalo Billem
— W jaki sposób dowiem się, że znajdziecie się po tamtej stronie? — zapytał Cody.
— Damy sygnał wystrzałem z karabinu — odparł Czerwona Strzała.
— Doskonale. Będziemy tu czekali spokojnie na sygnał.
Wojownicy pod wodzą Czerwonej Strzały szybko opuścili kanion. W niespełna godzinę później z przeciwnej strony rozległ się strzał karabinowy.
— To sygnał! — zawołał Buffalo Bill. — Naprzód, chłopcy!
— Jesteśmy gotowi! — zawołał Nick Wharton. Niech moja czerwonoskóra siostra pozostanie w tylnej straży... — rzekł Cody.
— Nie! Miejsce córki wodza jest zawsze — w pierwszym szeregu!
Mały oddział ruszył naprzód z bronią gotowy do strzału. Buffalo Bill dzierżył w jednej ręce rewolwer, a w drugiej długi nóż myśliwski na wypadek gdyby doszło do walki wręcz.
Buffalo Bill znalazł się pierwszy przed kamienną barykadą, ustawioną w nocy przez Sjuksów. Wywiadowca nie wahał się ani chwili. Jednym skokiem znalazł się na szczycie kamiennego muru i przesadził go.
Liczył na to, że powita go grad kul, ale nie odezwał się ani jeden okrzyk, ani jedna kula nie świsnęła mu koło uszu. Nieprzyjaciel zniknął bez śladu.
— Uciekli! — zawołał Cody do swych towarzyszy. — Nie mieli odwagi, aby przyjąć walkę. Zobaczymy, jak sprawił się Czerwona Strzała...
— Patrz, Bill! — zawołał nagle Hickock. — Tu leży jakaś kartka papieru... Co to może znaczyć?...
Buffalo Bill podniósł kartkę i obejrzał ją ze wszystkich stron. Był to strzępek papieru, wydarty prawdopodobnie z notesu. Na kartce widniały jakieś słowa, nakreślone niewyraźnie ołówkiem, najwidoczniej w pośpiechu.
Buffalo Bill szybko odczytał na głos treść dziwnego listu:
„Dzielni przyjaciele, nie opuszczajcie nas! Dwie białe dziewczyny, które wpadły w ręce Sjuksów, błagają was o pomoc. Nasi prześladowcy gotują się teraz do ucieczki, więc zdążę skreślić tych kilka słów.
Ich wódz Jednooki powiedział że nie zatrzyma się, zanim nie dotrze do Czarnych Gór. Czeka tam na niego w wielkiej jaskini obok wodospadu liczny oddział wojowników. Znam narzecze Sjuksów, więc zrozumiałam wszystko, co powiedział. Pomóżcie nam!“
„Kate Merritt“.
Wszyscy skupili się wokół Buffalo Billa, aby lepiej słyszeć słowa listu. Gdy wywiadowca skończył, dokoła rozległy się okrzyki oburzenia i gniewu. Wywiadowcy i żołnierze przysięgali, że nie spoczną, dopóki nie wydrą dwóch białych dziewcząt ze szponów Sjuksów.
Po pewnym czasie zjawił się Czerwona Strzała, za którym biegli jego wojownicy.
— Te psy uciekły — rzekł pogardliwie młody wódz. — Gdy znaleźliśmy się po tej stronią kanionu, byli już daleko w górach.
— Schwytamy ich, jednak prędzej, czy później! — rzekł twardo Buffalo Bill. — Trzeba wysłać jednego z wojowników do Plamistego Jaguara, aby powiedział wodzowi co się stało. Plamisty Jaguar powinien ruszyć naszym tropem z wielkim i silnym oddziałem wojowników. Jednooki udał się po posiłki, a więc trzeba go powstrzymać w drodze...
— Skąd mój biały brat zna zamiary Jednookiego? — zapytał zdumiony Czerwona Strzała.
Buffalo Bill pokazał Indianinowi list.
— W ręku Sjuksów znajdują się dwie białe dziewczyny. Jedna z nich pozostawiła tu ten mówiący papier, który mi wszystko opowiedział.
— Więc mówiące papiery mówią prawdę? — zapytał Czerwona Strzała.
Cody uśmiechnął się.
— Niektóre z nich mówią prawdę — rzekł. — Ten napewno nie kłamie i dowiedziałem się z niego ciekawych rzeczy. Czy Czerwona Strzała zna grotę obok wodospadu w Czarnych Górach?
— Tak.
— Tam zastaniemy naszych wrogów. Ślady ich poprowadzą nas tam z całą pewnością.
— To bardzo daleka droga.
— Tak, ale musimy ją odbyć! — rzekł twardo wywiadowca. — Przysięgliśmy, że wydrzemy dwie dziewczyny o bladych twarzach z rąk wodza Sjuksów.
— Czerwona Strzała i jego wojownicy udadzą się wraz z Buffalo Billem — oświadczył uroczyście Indianin. — Prosimy jednak o pozwolenie córki wodza, która nam rozkazuje.
— Kwiat Prerii pragnie, abyście udali się z naszymi białymi przyjaciółmi — rzekła dziewczyna.
Jeden z wojowników został natychmiast wysłany do wioski plemienia Pawnee, aby oświadczył Plamistemu Jaguarowi, że wojownicy udali się śladem Sjuksów i czekają na posiłki. Następnie oddział, złożony z wywiadowców, żołnierzy i wojowników, ruszył świeżym tropem nieprzyjaciela.
Jednooki był jednak mądrym wodzem. Słysząc z jednej strony wyzwania białych, a z drugiej okrzyki wojenne Pawneesów, zrozumiał, że nie będzie w stanie stawić czoła wrogom i wycofał się szybko wraz z wojownikami. Sjuksowie wycofali się sprawnie i bez hałasu.
Konie Pawneesów były zmęczone długą jazdą, tak że niemożliwością było natychmiastowe dopędzenie Sjuksów. Wprawdzie wywiadowcy i żołnierze rozporządzali świeżymi końmi, ale Cody nie chciał zostawiać swych czerwonoskórych sprzymierzeńców z tyłu. Nie chciał ranić ich dumy.
Przez cały dzień Czerwona Strzała i Buffalo Bill śledzili trop Sjuksów. Wreszcie oddział zatrzymał się nad brzegiem małej rzeki.
— Tu trop jest znacznie świeższy — zauważył Czerwona Strzała.
— Tak... — mruknął Buffalo Bill. — Zatrzymali się tu, a nawet rozpalili ognisko. Ich konie były już zmęczone i puszczono je tu wolno na trawę.
— Powinniśmy dopędzić ich w ciągu trzech godzin — wtrącił się sierżant.
— Dziś nie pojedziemy dalej — rzekł poważnie Buffalo Bill — Nasze konie są zbyt zmęczone. Muszą wypocząć. W tej okolicy jest dużo trawy, tak, że będą mogły się najeść. Rozpalimy ognisko.
— Szkoda, że nie wyruszymy dziś jeszcze — rzekł sierżant, młody i dzielny wojak, pochodzący z Kentucky. — Ogarnia mnie gniew, gdy pomyślę, że dwie białe kobiety znajdują się w rękach Sjuksów.
— A jednak musimy zaczekać — rzekł Cody. — W chwili walki musimy być wypoczęci i przygotowani na największy wysiłek.
Nagle Dziki Bill wyciągnął rękę i wskazał swym towarzyszom ciemną chmurę, zbliżającą się z zachodu.
— Oho! — mruknął stary Nick. — Zbliża się huragan...
— Co będzie z dziewczętami, gdy huragan zaskoczy je na prerii? — zapytał sierżant.
— Mam nadzieję, że Sjuksowie znajdą jakieś schronienie — odparł Buffalo Bill.
Następnie dowódca wywiadowców wydał kilka krótkich rozkazów, które natychmiast wypełniono. Po chwili wywiadowcy rozpalili ognisko, rozbili obóz i poczęli czynić przygotowania do wieczerzy. Tymczasem niebo zostało rozdarte pierwszą błyskawicą i rozległ się daleki pomruk grzmotu.
— Będziemy mieli kąpiel — rzekł Nick Wharton, uśmiechając się krzywo. — W każdym razie mamy jeszcze pół godziny czasu na spożycie wieczerzy.
Gdy grzmoty stawały się coraz głośniejsze i częstsze, a z nieba poczęły padać pierwsze krople dżdżu, wojownicy okryli córkę wodza opończą, a sami, jako prawdziwi mężczyźni, stawili czoło nawałnicy. Również wywiadowcy i żołnierze nie kryli się przed burzą, gdyż nie chcieli stracić prestiżu u Indian.
Jednooki i jego wojownicy pozostawili daleko za sobą rzeczkę i lasek, gdy rozpoczęła się burza. Gdy wódz zauważył pierwsze czarne obłoki na niebie, począł czynić sobie w duchu wyrzuty, że nie został w wygodnym schronieniu w lesie.
Położenie Sjuksów było nie do pozazdroszczenia, ponieważ znajdowali się na otwartej prerii, gdzie wiatr hulał swobodnie i nic nie osłaniało przed ulewnym deszczem. Jednooki rozkazał swym wojownikom popędzać energicznie wierzchowce, mając nadzieję, że dotrze do jakiegoś osłoniętego miejsca, zanim burza rozpęta się na dobre.
Ale konie były już zmęczone i nie reagowały na uderzenia jeźdźców. Noc już zapadła a Sjuksowie wciąż jeszcze znajdowali się na otwartej przestrzeni. Niebo było zupełnie pokryte chmurami i po chwili począł padać ulewny deszcz.
Jednooki kazał zeskoczyć z siodeł i zmusić konie do położenia się na ziemi.
— Huragan nie uczyni nam żadnej krzywdy — rzekł wódz Sjuksów do swych wojowników. — Deszcz i wiatr zatrą nasze ślady. Ani blade twarze, ani psy z plemienia Pawnee nie odnajdą nas nigdy.
— Ugh! — rzekł jeden z wojowników. — Buffalo Bill znajduje się wśród bladych twarzy, które nas ścigają. Odnajdzie on każdy ślad. Również Czerwona Strzała i Plamisty Jaguar są doskonałymi tropicielami.
Dwie białe branki jechały przez cały dzień wśród zupełnego milczenia. Były pogrążone w rozpaczy i tak wyczerpane, że nie były w stanie nawet porozumiewać się ze sobą. Kate i Maud Merritt były siostrami. Ojciec ich był osadnikiem w okolicy, położonej na samej granicy terenów łowieckich Sjuksów. Podczas nieobecności osadnika w rancho, Jednooki ze swoją bandą zaatakował znienacka domostwo, zniszczył cały dobytek, a dwie dziewczyny uprowadził w niewolę.
Mimo rozpaczliwej sytuacji, dziewczęta nie traciły początkowo otuchy. Gdy doszły ich słowa wojownika o tym, że deszcz i wiatr zniszczą ślady Sjuksów, nie zmartwiły się bynajmniej. Wiedziały, że Buffalo Bill i jego towarzysze i tak dowiedzieli się, dokąd kierują się Sjuksowie i były spokojne.
Jednooki zainteresował się wreszcie dziewczętami w chwili, gdy zaczął padać deszcz. Rozkazał swym wojownikom wbić w ziemię cztery włócznie, a następnie rozpiąć na nich kilka opończy. W ten sposób powstał rodzaj namiotu, pod którym dziewczęta mogły skryć się przed deszczem i wichrem.
Po chwili zerwał się tak silny wicher, że konie, ani ludzie nie mogli się utrzymać na nogach. Deszcz lał strumieniami, pioruny biły jeden po drugim, a błyskawice przecinały niebo.
Wreszcie wichura przycichła, deszcz przestał padać, a na niebie ukazały się gwiazdy. Jednooki dał sygnał do odjazdu. Wojowały skoczyli na koń, dziewczęta znów umieszczono na siodłach i oddział Sjuksów ruszył w dalszą drogę.
Po kilku godzinach oddział dotarł do małej dolinki, gdzie znaleziono wodę do picia oraz kilka drzew. Tu Sjuksowie rozbili obóz i rozpalili ognisko. Rankiem na niebie ukazało się słońce, ale Jednooki nie dawał sygnału do wymarszu. Pragnął on, aby jego wojownicy wypoczęli dobrze i przygotowali się do dalekiej i uciążliwej drogi, jaką mieli przed sobą.
Siostry Kate i Maud Merritt owinęły się w swe płaszcze i zasnęły głęboko. Podczas ich snu Sjuksom udało się schwytać jeńca, z czego Jednooki był bardzo zadowolony.
W pewnej chwili wartownik oświadczył, że jakiś biały zbliża się do dolinki, w której kryli się Sjuksowie. Kilkunastu Indian zaczaiło się u wejścia do doliny aby w odpowiedniej chwili rzucić się na niego i wziąć go do niewoli. Gdy biały wjechał do kotliny, Indianie skoczyli nań ze wszystkich stron i po krótkiej walce zdołali go obezwładnić.
Wtedy dopiero Sjuksowie spostrzegli, że zdobycz ich była bardzo cenna. Jeńcem ich okazał się młodzieniec, którego zwano ogólnie na prerii Dzielnym Charlie. Zajmował się on chwytaniem dzikich mustangów na lasso i ujeżdżaniem ich. Zdobycz swą spieniężał następnie w okolicznych osadach i fortach i w ten sposób doszedł nawet do małej fortunki.
Sjuksowie, którzy usiłowali go czasami napadać, doznawali zawsze porażki, więc bali się go i nienawidzili serdecznie. Zwłaszcza Jednooki darzył młodzieńca straszliwą nienawiścią, gdyż Charlie nazwał go kiedyś „tchórzliwym psem“.
Jeniec został teraz skrępowany, zakneblowano mu usta i rzucono na ziemię obok śpiących dziewcząt, które nic nie słyszały. Po pewnym czasie Jednooki wysłał swych wojowników naprzód, a sam został w obozie wraz z wojownikiem, którego imię brzmiało Łosi Róg.
Jednooki pragnął zatrzymać się, aby przeprowadzić obserwację okolicy. Zostawiwszy jeńca i uśpione dziewczęta oddalił się na kilkanaście minut wraz z Łosim Rogiem na szczyt pagórka, skąd można było doskonale obserwować okolicę.
Zaledwie jednak Indianie odeszli, — w obozie ich pojawiło się dwóch białych. Charlie poznał ich od razu i serdecznie żałował, że nie jest w tej chwili wolny i dobrze uzbrojony.
Byli to dwaj bandyci ostatniego gatunku, których imiona brzmiały: Dave Brimstone i Skinny Jack. Nie było chyba takiej zbrodni, którejby nie mieli na sumieniu. Na ich okrutnych twarzach wypisane były najohydniejsze uczucia.
Było rzeczą jasną, że obaj bandyci obserwowali z ukrycia obóz Indian i postanowili porwać obie dziewczyny. Teraz skorzystali z tego, że Indianie oddalili się i wykonali swój plan. W ciągu kilku minut porwali dziewczyny, obezwładnili je i oddalili się szybko, pozostawiając Charliego, który kipiał z wściekłości, ale nie mógł nawet krzyknąć, gdyż miał zakneblowane usta.
Gdy Jednooki i jego adjutant wrócili, byli niezmiernie zdziwieni, że dziewczęta zniknęły bez śladu. Wódz spojrzał pytająco na Charliego, a młodzieniec począł energicznie potrząsać głową, jakby dając znaki, że może wyjaśnić tajemnicę.
Jednooki natychmiast wyjął Charliemu knebel z ust. Młodzieniec rzekł:
— Mam wiele do powiedzenia wodzowi Sjuksów...
— Posiadam wprawdzie jedno tylko oko, ale mam dwoje uszu — odparł Sjuks. — Niech blada twarz mówi.
— Jednooki jest wielkim wodzem — zaczął Charlie, chcąc wbić Indianina w dumę. — Wrogowie drżą przed nim ze strachu, a przyjaźń jego napełnia wszystkich radością i dumą.
— Ugh!... Charlie mówi jak przyjaciel...
— Widziałem przed chwilą scenę, która zmroziła mi krew w żyłach. Dwaj biali bandyci porwali branki wodza i oddalili się z niemi. Pragnę ocalić je za wszelką cenę.
— Ugh! Blada twarz jest w mocy wodza Sjuksów i nie może się oddalić.
— Tak, ale Wielki Manitu zmiękczy serce wielkiego wodza Sjuksów, otworzy jego uszy na moje słowa i rozjaśni jego umysł.
— Słucham cię! — rzekł spokojnie wódz.
— Będę mówił. W jednej z osad jest bank, w którym spoczywają moje pieniądze. Jest ich tyle, że można za nie kupić trzysta koni. Dam ci, o wodzu, mówiący papier, za który dostaniesz te pieniądze. Gdy kupisz trzysta koni, będziesz bogatym człowiekiem.
— Dość jest koni na prerii. Mogę schwytać tyle, ile mi się podoba — rzekł pogardliwie Indianin,
— Tak, ale za pieniądze dostaniesz konie już ujeżdżone i piękniejsze od mustangów. Czy moje życie nie jest warte trzystu koni?
— Nie. Charlie jest wielkim i strasznym wojownikiem — rzekł wódz. — Gdy dzieci w obozach indiańskich nie chcą spać, squaw straszą je imieniem Charliego. Musisz zginąć.
— A jeśli dam ci słowo, że opuszczę na zawsze kraj Sjuksów i nigdy już nie wrócę na Zachód? Nigdy już nie podniosę broni przeciwko wojownikom z plemienia Sjuksów.
Jednooki spojrzał ze zdumieniem na młodzieńca.
— A więc, wodzu, przyrzekam, że opuszczą kraj i dam ci pieniądze... — kusił Charlie.
— Jednooki namyśli się — rzekł poważnie wódz.
Charlie zamilkł, gdyż wiedział, że nie należy przeszkadzać Indianinowi w rozmyślaniach. Tymczasem wódz zapalił fajkę, wolno puszczał kłęby dymu i rozmyślał głęboko. Gdy wreszcie wysypał popiół na ziemię, rzekł:
— Jednooki przyrzeka Charliemu, że daruje mu życie i wolność. Ale w jaki sposób wódz Sjuksów otrzyma pieniądze?
— Pozostanę w twoim obozie, który sam wyznaczysz, tak długo, dopóki nie nadejdą z osady pieniądze. Zażądam ich za pomocą mówiącego papieru, który jeden z twoich wojowników zawiezie do osady. Przedtem jednak musimy wspólnymi siłami uwolnić te dwie dziewczyny. Będą potem mogły swobodnie się oddalić.
Indianin ponownie zapalił fajkę, pociągnął z niej kilka razy, a potem wręczył ją młodzieńcowi, który wypuścił dym na cztery strony świata. Fajka pokoju była wypalona. Wódz przeciął więzy białego i rzekł:
— Charlie jest związany teraz tylko słowem. Udam się natychmiast w pościg za bandytami i uwolnię białe dziewczyny. Będziesz na mnie czekał w tej małej grocie wśród skał. Potem wyślę jednego z wojowników po pieniądze, a gdy wojownik wróci, Charlie i dziewczyny będą wolni.
Jednooki i jego wierny wojownik ruszyli natychmiast śladem bandytów. Niebawem dotarli do miejsca, gdzie złoczyńcy rozbili obóz. Znajdowały się tu również obie dziewczyny. Indianie zaczaili się wśród skał i krzewów, przyglądając się łotrom, którzy posilali się i rozmawiali z ożywieniem.
— Dostaniemy za nie niezły okup! — zawołał Skinny Jack do swego towarzysza. — Ich ojciec nie pożałuje grosza. Jak się nazywacie, dzierlatki? Gadać prędzej!
Przerażone dziewczyny tuliły się do siebie. Drżącymi głosami wymieniły swoje imiona.
— Kate i Maud!... — zaśmiał się ochryple bandyta. — Doskonale... Nie wiecie wcale, że będziecie grubo kosztowały ojczulka...
Nagle z za skał wyskoczyły dwie ciemne postacie i zanim bandyci zdołali się zorientować, leżeli obaj na ziemi, ogłuszeni silnymi ciosami tomahawków. Obaj Sjuksowie związali nieprzytomnych łotrów i Jednooki zwrócił się do dziewcząt:
— Chodźcie stąd szybko. Gdy ockną się, nie powinni wiedzieć, w którym kierunku oddaliliśmy się. Nie chcemy ich zabijać, gdyż byli niegdyś naszymi przyjaciółmi i wypalili z nami fajkę pokoju. Zostawimy ich tu, aby umarli z głodu.
— Dokąd nas prowadzisz? — zapytała zaniepokojona Kate.
— Białym squaw nie grozi niebezpieczeństwo — rzekł spokojnie Sjuks. — Wojownik zaprowadzi was w bezpieczne miejsce, ja zaś muszę udać się w ślad za moimi dzielnymi wojownikami, którzy czekają na mnie w górach.
Dziewczęta nie rozumiały nagłej zmiany w postępowaniu wodza Sjuksów, ale nie pytały o nic. Musiały słuchać poleceń, gdyż wiedziały, że opór nie zda się na nic. Podążyły więc za wojownikiem, który powędrował w stronę jaskini, gdzie czekał Charlie.
Jednooki uśmiechnął się z zadowoleniem. Chciał zdobyć pieniądze, a jednocześnie zatrzymać dziewczęta i uzyskać za nie okup.
Charlie bez trudu znalazł grotę, w której Jednooki polecił mu czekać. Widniały tu zupełnie jeszcze świeże ślady ludzi i koni, a popiół i kilka osmalonych gałązek, świadczyły o tym, że znajdowało się tu niedawno obozowisko Indian.
Po pewnym czasie zjawił się wojownik oraz obie dziewczyny, które w dalszym ciągu nic nie rozumiały. Charlie skłonił się głęboko rzekł:
— Piękne nieznajome! Nie wiem kim jesteście, ani jak się nazywacie, ale pragnę wam pomóc z całego serca. Zawarłem z wodzem układ, na mocy którego będziemy mogli oddalić się stąd, gdy tylko przyślą mi okup. Niestety, musimy jeszcze czekać, ale proszę nie tracić nadziei.
Indianin nie zwracał uwagi na białych, lecz nazbierał nieco gałązek i rozpalił ognisko, a następnie oddalili się, aby zapolować. Nieobecność jego trwała tak długo, że zdziwiło to aż Charliego i obie dziewczyny.
— Wydaje mi się, że słyszałam strzał... — rzekła w pewnej chwili Maud. — Może ten wojownik coś upolował...
— Co to?... — rzekł Kate. — Tętent koni... Jacyś jeźdźcy!
W chwilę później oddział Indian na koniach zjawił się obok naszych przyjaciół. Sjuks znajdował się wśród nich jako jeniec.
— Kto jesteście? — zapytał Charlie.
— Oczy Charliego straciły na bystrości, skoro nie poznaje Pawneesów — — rzekł poważnie Czerwona Strzała, który stał na czele oddziału.
— Skąd mnie znasz? Nie przypominam sobie... — zdziwił się Charlie.
— Nie spotkaliśmy się dotychczas nigdy, ale Buffalo Bill pokazał mi portret Charliego i oświadczył, że Charlie jest naszym przyjacielem. Twarze przyjaciół trzeba zawsze pamiętać.
— Buffalo Bill? — zawołał młodzieniec. — Gdzie on jest?
— Podąża za nami. Reszta wojowników posuwa się wraz nim po tropie Sjuksów, którzy porwali białe squaw.
— Białe dziewczyny są tu, ale Sjuksowie odjechali.
— Znajdziemy ich — rzekł złowrogo Czerwona Strzała. — Pojedziecie teraz z nami do Buffalo Billa.
Charlie potrząsnął głową z zakłopotaniem.
— To niemożliwe — rzekł. — Jestem związany słowem, które dałem Jednookiemu. Przyrzekłem mu, że zaczekam na niego w tym schronieniu. Muszę zapłacić mu za to, że darował mi życie i uratował te dziewczyny z rąk bandytów.
Czerwona Strzała był zaskoczony, ale szybko wpadł na dobry pomysł.
— Charlie pojedzie z nami nawet wbrew swej woli — rzekł. — Wojownicy z plemienia Pawnee wzięli go do niewoli. Czy związać cię, biały bracie?
— O, nie trzeba! — roześmiał się Charlie. — Nie ucieknę wam przecież... Zresztą i tak znajdę okazję, aby wypłacić Jednookiemu okup.
— Nie wiem, czy Jednooki dożyje tej chwili — rzekł Czerwona Strzała. — Dni jego są policzone.
W pół godziny później oddział Czerwonej Strzały wraz z Charliem i dwiema dziewczynami, dotarł do oddziału Buffalo Billa. Okrzykom radości nie było końca. Oba oddziały zatrzymały się i rozbiły wspólny obóz nad małym strumykiem. Postanowiono powstrzymać się teraz od dalszego pościgu do przybycia Plamistego Jaguara z resztą wojowników.
Charlie miał wyrzuty sumienia i chciał wrócić do groty, aby czekać na wodza Sjuksów, ale Cody wyperswadował mu, że Jednooki napewno nie ma dobrych zamiarów. Buffalo Bill znał dobrze starego wodza Sjuksów i wiedział, że może on dopuścić się najgorszego łotrostwa.
— Zresztą — rzekł na zakończenie Cody — jest pan moim jeńcem i nie wypuszczę pana z obozu...
Charlie roześmiał się i przyrzekł, że nie opuści obozu.
— Czekamy teraz na silny oddział Pawneesów pod wodzą samego Plamistego Jaguara — rzekł Buffalo Bill. — Gdy ruszymy wszyscy na Sjuksów, zadamy im kompletną klęskę. Nie będą się teraz kwapili z wykopaniem topora wojennego.
— Bardzo mi przykro, ale nie będę mógł wziąć udziału w tej wyprawie — rzekł Charlie.
— Dlaczego? — zdziwił się Buffalo Bill.
— Dałem Jednookiemu słowo, że nigdy już nie wystąpię do walki przeciwko Sjuksom.
— Dlaczego dał pan takie przyrzeczenie?
Charlie wyjaśnił wszystko i Cody przyznał, że krok młodzieńca podyktowany był rozsądkiem.
— Co pan zamierza uczynić na przyszłość? zagadnął po chwili młodzieńca Cody. — Jeśli nie będzie się pan zapuszczał w te strony, nie schwyta pan ani jednego mustanga, a nie można chwytać mustangów, żeby nie zadrzeć ze Sjuksami.
— Mam spory kapitalik w banku — odparł młodzieniec. — Mam zamiar kupić sobie rancho i zamieszkać w spokojniejszych okolicach... Zresztą... muszę panu przyznać, że miss Kate wywarła na mnie głębokie wrażenie. Może zgodzi się na małżeństwo ze mną.
Buffalo Bill wysłał kilku Indian na poszukiwanie bandytów, których Sjuksowie pozostawili związanych na pastwę losu. Odnaleziono ich z łatwością i Cody odesłał ich pod eskortą dwóch żołnierzy do najbliższej osady.
Plamisty Jaguar przybył do obozu Buffalo Billa przed wieczorem. Noc minęła spokojnie, a nazajutrz, wczesnym rankiem Buffalo Bill i stary wódz wysłali licznych wojowników, celem odkrycia tropu Sjuksów w górach.
Było to zadanie bardzo trudne, gdyż wojownicy Jednookiego zatarli za sobą starannie ślady. Wreszcie Plamisty Jaguar postanowił sam udać się na wywiad. Buffalo Bill pozostał na czele wojowników, zaś stary wódz udał się na rekonesans z Nickiem Whartonem.
Obaj mężczyźni zagłębili się w góry i niebawem natrafili na niewyraźny ślad Sjuksów.
— Ugh!... — rzekł z dumą Plamisty Jaguar. — Oczy wodza i jego białego brata nie są tak ślepe, jak oczy młodych wojowników. Zobaczymy, ilu jest wrogów i sprowadzimy na ich trop naszych wojowników.
— To dobry program — rzekł z humorem Nick. — Nie wiem jednak, czy uda się go nam wypełnić. Co uczynimy, gdy napadnie na nas niespodzianie wielki oddział Sjuksów?
— Będziemy walczyli! — zawołał z zapałem Indianin.
— Tak, ale nie wiadomo, czy zwyciężymy.
— Plamisty Jaguar jest zawsze gotów udać się do przodków.
— Ja też, ale nie spieszy mi się tak bardzo... — mruknął Nick.
Obydwaj zagłębili się w wąską gardziel skalną. Nagle obok starego wodza pojawił się jakiś Sjuks, który rzucił się na niego z wzniesionym do ciosu tomahawkiem, wydając straszliwy okrzyk wojenny.
Zanim jednak zdołał zadać cios, przemówił karabin Nicka Whartona. Stary wywiadowca nie chybiał nigdy...
Zaledwie przebrzmiał huk strzału, gdy spoza skał wyskoczyło kilkunastu Sjuksów. Całe przejście było zablokowane przez nacierających wojowników. Gdy Sjuksowie ujrzeli, że przeciwników jest tylko dwóch, wydali okrzyk radości i rzucili się na naszych przyjaciół jak szarańcza
Rozpoczęła się najstraszliwsza walka, jaką kiedykolwiek przeżył stary Nick. Plamisty Jaguar wyrwał zza pasa tomahawk i zawołał grzmiącym głosem:
— Jam jest Plamisty Jaguar, wielki wódz Pawneesów! Kto ośmieli się stawić mi czoła? Kto pierwszy pragnie oddać mi swój skalp? Czy znajdzie się między wami człowiek godny miana wojownika?
Na to wyznanie Sjuksowie cofnęli się nieco, a potem wystąpił spośród nich wojownik potężnego wzrostu i zawołał:
— Jam jest Wilcze Serce, wielki zdobywca skalpów! Nie lękam się psa z plemienia Pawnee, który zginie niebawem z mojej ręki!...
Sjuksowie zachowali pewien dystans, a Plamisty Jaguar i Wilcze Serce zwarli się w straszliwych zapasach. Wódz Pawneesów oparł się plecami o ścianę skalną i czekał na atak Sjuksa. Ten rzucił się na niego z impetem. Nad głowa jego błysnął topór wojenny.
Stal uderzyła o stal z taką mocą, że posypały się iskry. Przeciwnicy zręcznie unikali ciosów, doskakiwali do siebie i odskakiwał, wydając krew w żyłach mrożące okrzyki.
Wreszcie Wilcze Serce rzucił się z furią na przeciwnika i zamierzył się straszliwie tomahawkiem. Ale Plamisty Jaguar odparował cios, a w sekundę potem topór wojenny powalił wroga na ziemię.
Sjuksowie wydali okrzyk wściekłości wszyscy razem rzucili się na dwóch nieprzyjaciół. Nick jednym skokiem stanął obok wodza i porwał za lufę karabinu, którym posługiwał się jak maczugą.
Nasi przyjaciele mieli pozycję dość korzystną, gdyż plecy mieli zasłonięte skałą. Mimo to walka była nad wyraz ciężka. Sjuksowie atakowali ze wszystkich stron, wyjąc jak szatany. Wydawało się, że lada chwila obaj śmiałkowie zostaną przygnieceni przez przeważające siły wroga.
Ale Plamisty Jaguar i Nick Wharton byli dobrymi szermierzami. Ciosy krzyżowały się w powietrzu, tomahawk wodza i kolba karabinu Nicka siały spustoszenie w szeregach nieprzyjacielskich.
Siły naszych przyjaciół poczęły się jednak wyczerpywać. Stary Nick myślał już, że będzie musiał — według słów wodza — udać się do przodków, gdy nagle w pobliżu rozległ się straszliwy okrzyk wojenny Pawneesów i po chwili oddział pod dowództwem Buffalo Billa pojawił się na polu walki.
Zanim Sjuksowie zdołali zorientować się w nowej sytuacji, wojownicy Plamistego Jaguara z Czerwoną Strzałą na czele, spadli na nich jak burza. Po chwili Sjuksowie uciekali na wszystkie strony, kryjąc się wśród skał, a Buffalo Bill i jego oddział rzucili się w ich ślady.
Na placu boju pozostali tylko Nick Wharton i stary wódz.
— Wah! — westchnął Plamisty Jaguar. — To była wielka walka!
— Największa w moim życiu — przyznał Nick. — Ci ze Sjuksów, którzy nie stracą dziś skalpów, będą ją pamiętali bardzo długo.
Zarówno Nick i stary wódz byli pokryci ranami. Gdy Buffalo Bill wrócił z pościgu, opatrzył ich natychmiast i zawyrokował:
— Żadna z waszych ran nie jest poważna, ale jesteście bardzo wyczerpani. Musicie wypocząć po tak ciężkiej walce.
Część Sjuksów zdołała umknąć w góry, gdzie ukryła się starannie przed Pawneesami. Na czele Sjuksów stał Jednooki, który wyszedł cało z walki. Buffalo Bill i Plamisty Jaguar postanowili za wszelką cenę odnaleźć wodza Sjuksów. Wiedzieli, że gdy zostanie on unieszkodliwiony, Sjuksowie nie odważą się już nigdy wstąpić na ścieżkę wojenną.
Pościg trwał kilka dni. Wreszcie oddział Buffalo Billa odnalazł Sjuksów, którzy ukryli się w małej kotlince wśród skał. Sjuksowie powitali swych prześladowców gradem kół i niebawem wywiązała się walka.
— Poddajcie się! — zawołał Buffalo Bill. — Wrócicie do swych siedzib, ale będziecie musieli przysiąc, że nigdy już nie wykopiecie topora wojennego!
— Jednooki nie podda się nigdy! — zawołał wódz Sjuksów, ukryty wśród skał. — Jego wojownicy będą walczyli do ostatka!
Walka trwała kilka godzin i była niezwykle zażarta. Wreszcie Pawneesom udało się wtargnąć do kryjówki Sjuksów, którzy w dalszym ciągu bronili się zaciekle. Na rozkaz Buffalo Billa nie zabijano ich, lecz brano do niewoli.
Jednooki nie chciał, jednak dostać się w ręce swych wrogów. Jednym skokiem znalazł się na skale, wznoszącej się nad przepaścią i zawołał:
— Jednooki zginie jak na wodza Sjuksów przystało!
Zanim Buffalo Bill zdołał przeszkodzić, wódz Sjuksów rzucił się w przepaść.
Na widok śmierci wodza Sjuksowie stracili nadzieję i odwagę i sami oddali się w ręce nieprzyjaciół. Buffalo Bill kazał ich rozbroić i zawieźć do fortu. Po kilku tygodniach zostali wszyscy zwolnieni i powrócili do swych wiosek.
Jakie były dalsze dzieje naszych bohaterów?
Kate i Maud wróciły do domu, gdzie czekał na nie pełen rozpaczy i niepokoju ojciec. Nieszczęśliwy ranchero nie spodziewał się, że ujrzy kiedykolwiek swe ukochane dzieci.
W kilka tygodni później Buffalo Bill otrzymał wiadomość od swego czerwonoskórego przyjaciela Plamistego Jaguara, że córka wodza Kwiat Prerii, zdecydowała się wyjść za mąż za Czerwoną Strzałę, najdzielniejszego wojownika w plemieniu.
Charlie dotrzymał przyrzeczenia. Nie mógł dać obiecanego okupu Jednookiemu, który już nie żył, ale udał się do wioski Sjuksów i wręczył pieniądze wdowie i dzieciom wodza.
Następnie dzielny młodzieniec kupił piękne rancho i udał się w odwiedziny do rancho Merrittów. Kate niezmiernie ucieszyła się z jego przybycia, a w kilka dni później na rancho odbyły się zaślubiny, na którym zebrali się wszyscy nasi znajomi.
Wśród nich znajdował się młody sierżant, który towarzyszył Buffalo Billowi w wyprawie. Nie spuszczał on ani na chwilę oczu z Maud, której również podobał się bardzo sierżant Travers.
Nie trzeba wyjaśniać, że niebawem odbyły się w rancho Merrittów nowe zaślubmy.
Buffalo Bill i jego towarzysze pozostali przez pewien czas w forcie Mc. Pherson, aby następnie udać się w głąb kraju, gdzie wzywał ich obowiązek.