Jep Bernadach/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
»Chrystus i Barbes«.

Gdy tylko znalazł chwilę czasu obywatel Ramon, którem u udało się znaleść zajęcie w jednej z kuźni w Ria, przybywał spędzić wieczór z przyjaciółmi w Katlarze. Unikał gościńców, przemykał wąwozami wzdłuż rzeki, a doszedłszy pod ogród Malhiberna, w drapywał się po skałach, przełaził kamienny mur i zjawiał się niespodziewanie pośród grona spiskowców.
Spiskowano bowiem teraz u dragona. Oczekując ceremonii przyjęcia, nowi »bracia« zaznajamiali się z rytuałem stowarzyszenia. Wymieniali znaki rozpoznawcze, np. pozdrowienia, polegające na tem, że kłaniano się czapką w prawo, a potem co prędzej ją chowano pod lewą pachę, uściski dłoni bardzo skomplikowane. Cały ten ceremoniał musiano zapamiętać doskonale, a Ramon za każdym razem pouczał, poprawiał.
— Przypuśćmy naprzykład — mówił do Jepa — że znajdujesz się w kawiarni i ktoś cię zaczepia. Wystarczy, gdy uderzysz się po czole — ot tak... i zawołasz: Chrystusie! a wszyscy bracia, jeśli są w sali, powstaną jak jeden mąż, by ci pospieszyć na pomoc. Prawda jakie to wygodne? Patrz, oto tak!
Ramon wykonał ruch i krzyknął, Jep po nim, potem Jojotte, na końcu Sabardeilh. Dragona, ze względu na wiek podeszły uwolniono od tych ćwiczeń. Ale inni oddawali im się sumiennie. Jepa bawiło to, a dużo trudu kosztowało Sabardeilha, nieco niezdarnego z natury.
— A co, dobrze teraz? — pytał instruktora.
Chodziło właśnie o to, jak się należy zbliżać do »brata« gładząc podbródek dwoma palcami.
— Będzie lepiej obywatelu, gdy wykonasz ten ruch swobodniej. Wytrzeszczasz oczy, opierasz wielki palec na policzku, jakgdybyś chciał się golić. Trzeba być sprytnym i nie zwracać uwagi szpiclów!
Sabardeilh oponował nieco nim zdecydował się wstąpić do stowarzyszenia. To było dobre dla młodzików, dla tych, co lubią narażać się na skręcenie karku, ludzi rzucających się na oślep w każdą awanturę. Ale dla człowieka żonatego, dla funkcyonaryusza szkoły... trzeba się dobrze namyślić. A przytem nie na rękę mu była ta przysięga. Wahał się czy ma zrzec się swej woli, stać się narzędziem w rękach ludzi nieznanych.
Ramon go uspokajał. Ci nieznani, których się obawiał, byli to ludzi zacni. W liczbie ich byli mieszczanie, ludzie bogaci.
— Zdziwiłbyś się obywatelu, gdybym ich wymienił.
— Tylko — nadmienił jeszcze nauczyciel — jeśli przyjdzie do starcia, to nie dam sobie rady. Nigdym się nie uczył władać bronią!
— Dragon pana nauczy — odrzekł Ramon. — A zresztą to nie sztuka: pchnąć bagnetem, rozerwać papier naboju i wsypać go do lufy, każdy się tego nauczy łatwo.
— A ile wynosi wkładka? — informował się dalej nauczyciel.
— Trzy sous tygodniowo, przecież to nie może nikogo zrujnować!
— Wiem ja doskonale co pana wstrzymuje, — dorzucił Jojotte. — Przyznaj pan, że boisz się żony.
Nauczyciel nie przyznał się, ale Jojotte trafił w punkt drażliwy. Sabardeilh bał się żandarmów, ale stokroć bardziej jeszcze bał się żony. Tylko nie lubił, by o tem mówiono. Insynuacye zakrystyana zdecydowały go, przystąpił.
Pozostawało już tylko oznaczyć dzień, a raczej noc na uroczystość. Nie było to rzeczą łatwą. Raz naczelnik legionu pojechał na targ do Perpignan sprzedawać wieprze, drugi znowu raz, księżyc świecił zbyt jasno i sekret mógł ktoś podpatrzyć. Spiskowcy czekali tedy, Jojotte jak zwykle dobroduszny, Sabardeilh poważny i skupiony, a Jep niecierpliwy i rozentuzyazmowany, jak katechumen w przeddzień chrztu. Bepa ze swej strony żaliła się, że ją zaniedbują, na korzyść »Maryanny«. Chciała, by ją przyjęto także. Czemuż nie?
Ramon wykrzyknął oburzony:
— Kobiety w tajnem stowarzyszeniu!... Trzebaby przedewszystkiem poobcinać im języki!
Wreszcie centuryon z Ria zwołał zgromadzenie. Czas i miejsce zboru: godzina ósma wieczór, poza kapliczką św. Piotra na skrzyżowaniu dróg do Motlig i Eus, hasło: »Jezus Chrystus i Barbés«.
O oznaczonej godzinie, Jep, Sabardeilh i Jojotte, ześliznęli się na dno wąwozu rzeki Router. Wszyscy trzej obuli sandały i zamaskowali się, każdy na swój sposób. Jep zadowolnił się chustką włożoną pod czapkę, opadającą mu na twarz, Jojotte uczernił sobie twarz węglem, Sabardeilh zaś tonął we fałdach zimowego płaszcza z peleryną i kapiszonem spuszczonym na oczy.
— Udusisz się pan w tem! — mówił mu Jojotte.
— Deszcz gotów padać; noc będzie chłodna, a zresztą wolę pocić się jak drżeć — odrzekł nauczyciel.
Pocił się i drżał równocześnie ten nieszczęsny człowiek. Strach go dławił.
Wydostali się z wąwozu i ujrzeli o kilka kroków przed sobą kapliczkę, rysującą się wyraźnie na tle nieba. Nikogo dokoła. Milczenie.
— Czyś pan co słyszał? — szepnął Jojotte.
— Co?
— Nic, to tylko kot gdzieś miauczy.
— A panu z pewnością wydało się, że to głos pani Sabardeilh? To nic, można się omylić.
— Schadzka się nie udała, towarzysze się nie stawili na wezwanie, wracajmy! — rzekł Sabardeilh bardzo zadowolony, że na tem koniec.
Ale nagle, trzy cienie, trzech ludzi podniosło się z rowu przydrożnego. Głos jakiś, wydobywający się z pod ogromnego pilśniowego kapelusza, rzekł:
— Godzina wybiła.
— Były to słowa umówione. Razem, jak dzieci recytujące katechizm, aspiranci wykrzyknęli:
— Jezus Chrystus i Barbés.
— Dobrze! — rzekł przywódca eskorty.
I uderzając nauczyciela po plecach, rzekł:
— Daj swą chustkę do nosa obywatelu!
Złożył chustkę i zawiązał neoficie oczy.
— Daj teraz rękę!
Szybkim ruchem obrócił go kilka razy w kółko. Biedak zachwiał się.
— Ależ nie bój się obywatelu! Trzymam cię i poprowadzę.
I zwracając się do towarzyszy, którzy podobnej manipulacyi dokonali z Jepem i Jojotte.
— Naprzód, marsz! — wykrzyknął.
Dokąd szli? Ku Motlig, czy ku Eus? Po kilku minutach uszu ich doleciał turkot wózka jadącego naprzeciw.
— Za mną! — rozkazał przywódca.
Zeszli po uboczy, potknęli się kilka razy na korzeniach drzew.
— Kłaść się!
Położyli się. Wózek zbliżał się. Minął ich. Spiskowcy podnieśli się i poszli dalej. Uderzył ich zapach wina, który wózek zostawił za sobą.
— Założę się — rzekł Jojotte — że to znajomiec Trèzel! Przemyca zapewne wino któremuś oberżyście. Szkoda, że nie fraternizujemy z nim. To dobry republikanin, byłby nam dał pokosztować.
Byłby mówił dalej, ale przywódca przerwał mu energicznem: Cicho!
— A więc to tak, jak podczas procesyi! — rzekł Jojotte — my jesteśmy niby pątnicy, a pan jest proboszczem. Dobrze obywatelu, zamykam gębę na kołek.
— Obywatel ma słuszność — przytakiwał Sabardeilh. — Najmniejsza nieostrożność mogłaby nas zdradzić.
Ręka jego drżała w dłoni przewodnika.
— Czy wnet zajdziemy? — spytał. — Bo mam jutro naukę w szkole, nie chciałbym powrócić zbyt późno.
— Pójdziesz, skoro naczelnik ci pozwoli pójść, przedtem nie! — odrzekł przewodnik. — Naprzód, marsz!
Droga stawała się coraz gorszą, pod nogami czuli skały, niektóre kamienie usuwały się, szum wody płynącej w pobliżu doszedł ich uszu.
Jojotte zaśmiał się:
— Zawiązaliście nam oczy, trzeba było jeszcze zatkać uszy, jeśli wam zależało na tem, byśmy nie wiedzieli nic! Jesteśmy na drodze do Eus, założę się, że wiedziecie nas do groty »Śpiących rycerzy«.
Wstąpili na wzgórek, potem weszli po kilku schodach nierównej wysokości, zstąpili nadół i pochód się zatrzymał. Szmer licznych głosów dochodził, tętnił jak pod sklepieniem piwnicy. Przewodnik puścił rękę nauczyciela.
— Nasi bracia z Katlaru! — oznajmił.
— Dobrze — rzekł głos jakiś — odwiążcie im oczy!
Chustki opadły. Ukazała się grota oświecona dymiącemi smolnemi pochodniami, oprawionemi w lichtarze. Jojotte nie mylił się, zgromadzenie odbywało się w grocie »Śpiących rycerzy«. Była to szczelina skalna, zamykająca wąwóz wcięty w płaskowzgórze Comes, była nie duża i nie było z niej wyjścia dalej. Służyła za schronisko pasterzom w porze paszenia bydła. Legenda głosiła, że... bruxas... odbywają w niej nocną porą swe orgie szatańskie i łatwowierność górali czyniła z tej miejscowości pewną kryjówkę dla spiskowców. Za żadne skarby świata żaden z okolicznych mieszkańców nie byłby się pojawił nocą w jej pobliżu, a nawet hałas i błysk świateł, gdyby ktokolwiek je zauważył, byłyby tylko dodały skrzydeł uciekającemu w najwyższym strachu biedakowi.
To połowiczne bezpieczeństwo nie przeszkodziło jednak spiskowym uzbroić się od stóp do głowy. Połyskiwały szable, sztylety zatknięte za pasy, a dzidy i strzelby stały rzędem oparte o ściany. Tajemniczość umazanych sadzami, osłoniętych chustkami twarzy, podnosiła jeszcze grozę tego miejsca o nocnej porze. Było to przerażające.
Pośrodku groty, w śród grupy osób, nieco przed nimi, stał człowiek wysokiego wzrostu, ubrany w płaszcz hiszpański. Czarna maska jedwabna kryła twarz jego. To był naczelnik.
Na jego znak, dwu ludzi nabiło strzelby, skrzyżowali je na piersiach pana Sabardeilh.
Równocześnie głos jakiś wypowiadał rotę przysięgi:
— Przysięgasz wierność i posłuszeństwo na śmierć i życie, przyrzekasz pójść, gdy ci rozkażą nawet przeciw ojcu własnemu, nawet przeciw synowi?
Naczelnik wyjął z pod płaszcza ukrywany tam dotąd krucyfix i sztylet i złożył je na krzyż przed nauczycielem.
— Podnieś rękę! — rozkazał. — Czy przysięgasz, na Chrystusa i sztylet? Wiedz do czego się zobowiązujesz, jeśli zdradzisz, umrzesz!
Już było za późno namyślać się; Sabardeilh przysiągł. Serce mu biło gwałtownie w piersiach, ledwie miał tyle siły, by wyrzec sakramentalne słowa.
Potem przyszła kolej na Jepa. Z brawurą wyciągnął rękę i wyrzucił słowa przysięgi z pełnej piersi.
Na końcu zaprzysiężono Jojotte. Nie był on wcale wzruszony, owszem miał humor doskonały.
Gdy zbliżano lufy strzelb do jego piersi, odsunął je ręką i rzekł:
— Dajcie spokój, to mnie łaskocze. A przytem i do czegóż to mam się zobowiązywać? Iść przeciw ojcu, iść przeciw synowi? Wolne żarty! Ojciec mój zmarł dawno, a ja jestem kawalerem. Przystaję do was z całego serca, oto wszystko co mogę powiedzieć.
Przysięgnij tedy skoro tak myślisz! — nalegał naczelnik, podsuwając mu pod nos krucyfiks i sztylet.
— Wymagasz tego obywatelu? Czyż nie wystarczy, że wszyscy słyszeli? A więc zgoda, posłuchajcie!
I na całe gardło krzyknął: Przysięgam!! aż zahuczało pod sklepieniem groty.
— Wybornie! — rzekł naczelnik. — Już niema co kryć się wzajemnie przed sobą. Jesteśmy w kółku rodzinnem.
Zdjął maskę z twarzy, a pan Sabardeilh poznał pana Malfré, mieszczanina z Prades, bogacza, którego podpis wart był najmniej dwadzieścia tysięcy dukatów. Ciekawy człek ten p. Malfré z czaszką jak głowa cukru, nosem Don Quichota, spiczastą bródką i włosami ostrzyżonemi krótko, wedle republikańskiej mody. Był to urodzony konspirator.
W gimnazyum konspirował przeciw celującym uczniom, potem przeciwko rządowi; z karbonaryuszami, przeciw linii starszej, z partyą »Praw człowieka« przeciw linii młodszej. Republika zwycięska powołała go do prezydyum klubu i godności municypalnych. Ale nie mógł się przystosować do tych funkcyj jawnych, do tych sytuacyj w pełnem oświetleniu słonecznem. Ku ogromnej swej radości, mógł po dniach lipcowych zejść w podziemia, jąć się pracy tajemniczej szyfrowania listów, przebierań, rzucania haseł. Zacny to był zresztą człowiek, sumienny kupiec i szczery demokrata i p. Sabardeilh był dumny z tego, ze może uścisnąć jego dłoń.
Wzamian za to miał doznać wzruszeń mniej przyjemnych. Towarzystwo było nieco... mieszane. Ledwie kilku chłopów-rolników. W Russilonie, jak zresztą wszędzie, chłop był podejrzany. Przeważali rzemieślnicy: bednarze, kowale z miasteczka i wsi, kilku przemytników, którzy przystąpili do stowarzyszenia w nadziei uregulowania dawnych rachunków z zielonymi kołnierzami, to jest strażnikami celnymi... Dobrze... ale cóż tutaj robił np. stary Carbasse, żebrak i szczodrak, recytujący u wszystkich progów psalmy pokutne, z brzuchem rozepchanym jałmużniczym chlebem, albo to drugie indywiduum, pustelnik z Llugol, klecha, napół jasnowidzący, napół szarlatan, który sprzedawał wino i cuda pątnikom i pątniczkom, przychodzącym na odpust. Pewnie posługiwano się nimi, w celu zwoływania braci i rekrutowania zwolenników po wsiach. Ach! jacyż to straszni misyonarze! I nie najgorsi oni jeszcze z całej bandy. Np. Gatounes! Doprawdy trudno nie oburzać się, że przyjęto tego wyrzuconego z posady strażnika składu soli, schwytanego na gorącym uczynku kradzieży, wspólnika złodziei! Zaprawdę ten »brat« nie czynił rodzinie wielkiego zaszczytu. Nauczyciel poskarżył się na to Ramonowi, który zrzuciwszy maskę, natychmiast złączył się z przyjaciółmi z Katlaru.
Ale on śmiał się ze skrupułów Sabardeilha. Czyż bierze stowarzyszenie za bractwo?
— Gdy idzie o to, by się bić, nikt nie pyta ludzi o czyste ręce. Gatounes bić się będzie, za to ręczę, a jeśli będzie się musiało popełnić w dobrej sprawie coś... brzydkiego, Gatounes się tego podejmie. Gatounes jest właśnie człowiekiem jakiego nam potrzeba.
Tymczasem p. Malfré nakazał milczenie.
— Moi przyjaciele — rzekł, zniżając głos donośny, którego dźwięk powtarzały echa skalne — moi drodzy przyjaciele, mam wam oznajmić rzeczy ważne. Listy, jakie otrzymałem z Paryża, informują nas, że Prezydent, ta gadzina, Bonaparte, korzystając z chwilowego urlopu Izby, przygotowuje zamach stanu. Kupuje za gotówkę sumienia, układa się ze zdrajcami. Maupas naczelnik policyi, Saint Arnaud minister wojny, Magnan szef armii paryskiej, czekają tylko hasła od swego mistrza, by zdławić stolicę. Za kilka dni, jutro może, krew popłynie. Na szczęście prowincya czuwa, Russilon stoi pod bronią. List od braci naszych w Perpignan przyniósł mi ostatnie instrukcye wodzów naczelnych. Zapamiętajcie to, co wam teraz powiem: Hasłem do powstania będzie dla nas ogień zapalony na Roc-Mosquit. Pierwszy, który go spostrzeże zawiadomi swoją sekcyę. Dekurye i centurye pomaszerują na Prades. Punkt zborny, kawiarnia Moularda. Tam się dowiecie co czynić należy. Może to po raz ostatni zbieramy się tu, przed zaświtaniem wielkiego dnia. Jeśli który z was bracia ma do postawienia wniosek w interesie Sprawy, niech wystąpi, udzielam mu głosu.
Pewien bednarz z Vinça, Bonarik, zwany Cienkonogi, wystąpił z szeregu. Miał twarz fanatyka, niskie czoło i zaciśnięte wargi.
— Proponuję — rzekł — byśmy przed wyruszeniem do Prades, pochwycili naszego mera i proboszcza. Zaknebluje im się elegancko pyski i poprowadzi jako zakładników na czele centuryi. Widząc ich, wojsko nie będzie miało odwagi strzelać do nas.
— Wyborny pomysł! — wykrzyknął Mercadié z okolicy Eus — tylko nasz mer.... znam ja go.... na pierwszą wieść o ruchawce skryje się w piwnicy. U nas jedynie proboszcz jest figurą niebezpieczną. Czyby go nie usmarzyć na plebanii? Co?
— Nie zajmuj się teraz bracie proboszczem, znajdziesz go i potem! — rzekł p. Malfré.
— Nie należy niczego przedsiębrać po wsiach, nim nie staniemy się panami Prades. Naprzód podprefektura, mając ją w rękach, zdobędziemy resztę.
— Ja proponuję, by wyłapać strażników pogranicznych — zaproponował Sucha-ręka, przemytnik z Taurynii. — Powybieramy ich wygodnie z łóżek, gdzie śpią ze swemi samicami, i skonfiskujemy im karabiny...
— Jeśli nie nastawią ich nam cieńszym końcem, ze śliwką ołowianą w środku.
— Najprostszą rzeczą byłoby — rzekł jeszcze jeden obywatel — pójść do poborcy podatkowego i podpalić jego książki. Zrobilibyśmy sobie tęgie ognisko, i byli pewni, że przynajmniej tego roku nie zapłacimy ani grosza!
— Ilu ludzi, tyle zdań — zakończył p. Malfré. — Czyście moi bracia zapomnieli o ślubowanem posłuszeństwie? Przyjdziecie wszyscy do kawiarni Moularda; tam wydam rozkazy. Tymczasem, zanim się rozejdziemy, obywatel Escaffre zbierze składki. Przypominam dawnym i nowym członkom, że składka wynosi trzy sous tygodniowo. Dalej, sięgajcie do kieszeni drodzy bracia.
Obywatel Escaffre, z zawodu kupiec w Marquixannes, obchodził szeregi, odbierając sousy i srebrne monety, biorąc i wydając resztę. Rozmawiał i żartował, ale równocześnie pilnie śledził, by któryś z patryotów, nie wsunął mu monety dziurawej, lub bezwartościowej, jak to często zdarza się podczas kwesty w kościele. Mimo to jednak skarbnikowi nie udało się ujść podejrzeń współwyznawców. Mówiono o nim, że myli rachunki, i miesza często kasę wojennę z prywatną, kupiecką.
Po ukończonej kollekcie zabrał głos pustelnik z Llugol:
— Zebraliśmy się tutaj obywatele bracia — rzekł jak pierwsi chrześcianie, kryjący się w ciemni katakumb. Pracujemy jak oni nad założeniem fundamentów państwa Chrystusowego, nie tego Chrystusa, o którym każą z ambon biskupi przeniewiercy i reakcyonistyczni księża, ale Chrystusa prawdziwego, przyjaciela ludu, naszego, republikańskiego Chrystusa. Dość już nas nawyzyskiwali dosyć już napaśli się naszym kosztem ci utytułowani, w czerwonych i fioletowych sutannach, z pastorałami w rękach i w infułach na głowach. Nie chcemy ich! Żądamy księży prawdziwych, dzielnych uczniów św. Franciszka, pustelników, zamieszkujących ostępy górskie. Nie kosztują oni dużo, można im dać cokolwiek, a nawet nic, jeśli taka wola czyja. Precz z proboszczami moi mili bracia, niech żyją pustelnicy!
Mówca zatrzymał się; nie wyschło zapewne źródło jego wymowy, ale natomiast wyschło mu w gardle.
Na szczęście miał przy sobie lekarstwo, ogromny bukłak z koziej skóry, towarzyszący mu nieodstępnie w wycieczkach. Zwisał przez ramię na rzemieniu.
— Za wasze zdrowie obywatele! Podniósł bukłak, pociągnął potężnie dla pokrzepienia sił i podał sąsiadowi.
— To delicye, — objaśniał — rancio, podarek, który w ostatnich dniach otrzymałem od pielgrzym ów hiszpańskich. Bierzcie i pijcie przyjaciele.
Bracia jeden po drugim brali bukłak w objęcia.
— Dość bracie drogi! — krzyknął pustelnik gdy ktoś niedyskretny trochę zadługo pieścił się ze skórzaną baryłką. — Przecież każdemu musi się coś dostać.
Gdy bukłak doszedł do Jepa, zawierał akurat tyle, ile koniecznem było dla zwilżenia warg.
— Pełny oddałeś nam w ręce, płaskim ci go zwracamy! — rzekł, oddając go pustelnikowi. — Trudnoby to samo powiedzieć o wszystkich dziewczętach, co tańczą na odpustach tam u ciebie w puszczy.
— Niechże sprawi Madonna z Llugol, byśmy tak spłaszczyli i zgnietli wrogów Republiki!
— Posiedzenie zamknięte! — wyrzekł p. Malfré. — Do widzenia niedługo mili bracia! Przypominam, nie zaniedbujcie co wieczór spoglądać ku szczytowi Roc-Mosquit.
Żegnano się u wejścia do groty. Ludzie z Eus i Comes poszli na lewo, ku górom, reszta poczęła zstępować w dolinę rzeki Têt. Członkowie katlarscy, z Prades, z Ria szli grupami. Katlarczykom towarzyszył Ramon. Wąski sierp księżyca właśnie zachodzącego, oświecał rzeszę, drogę przed nimi, zaśnione domy i ogrody wzdłuż drogi.
Idąc, rozmawiali. Jep rozgrzany był polityką, dumny ze swego pierwszego występu w roli spiskowca, chciałby był stoczyć natychmiast bitwę walną, rzucić wyzwanie tym wszystkim chłopom, co chrapali teraz w łóżkach, obojętni na losy Republiki. Entuzyazm jego cierpiał z powodu żarcików zakrystyana Jojotte, który przedrzeźniał całe zgromadzenie, karykaturował uroczystą minę p. Malfré i kazanie pustelnika. Sabardeilha porwała na chwilę wymowa wielkiego przywódcy, teraz jednak strach nim na nowo owładnął. Bał się cieniów rzucanych przez przedmioty oświecone skośnymi promieniami księżyca, widział wszędzie szpiegów. Drżał na każde poruszenie się liści i krzaków we wietrze, na widok cienia drzewa leżącego na drodze. Przy najlżejszym łoskocie stawał, nakazywał milczenie Jojotte i słuchał. W miarę zbliżania się do wsi inny jeszcze strach go opanował, realniejszy, bliższy dużo. Myślał o powitaniu, jakie mu zgotuje pani Sabardeilh. Ach, co za sceny! Widział ją już, słyszał i najprzód już kulił się zrezygnowany i uległy jak wędrowiec, którego spotka ulewa w drodze.
Na skrzyżowaniu drogi wiodącej do Motlig pożegnał ich Ramon. Poczęli zstępować w wąwóz Routeru. Gdy wynurzyli się z jego cieniów, człowiek jakiś, zwierzę, czy mara, wyskoczyła z krzaków i rzuciła się gwałtownie na pana Sabardeilh. Była to jego małżonka. W najwyższej pasyi chwyciła go za kark.
— Nareszcie mam cię gałganie! Skądże to wracasz, hę? O tej godzinie, o północy! A to mi się podoba. Zaczynasz łazić gdzieś...
Pan Sabardeilh tłumaczył się. Poszedł poprostu przejść się z przyjaciółmi, ot tak, dla odetchnienia świeżem powietrzem... nie spostrzegł się, że już tak późno.
— Nie łżyj! — zasyczała dama. — Czy to dla świeżego powietrza Jojotte umalował sobie gębę sadzami, jak gdybyśmy teraz mieli karnawał? Bóg jeden wie z jakiej orgii dyabelskiej powracacie. Zgromadzenie polityczne, jestem tego pewną. Ach, daleko cię zawiodą ci twoi przyjaciele...
Jep się roześmiał.
— Poczekajcie łajdaki jakieś! — krzyczała dalej miła osoba. — Przestaniecie wy się niedługo śmiać, ja wam to mówię! Pójdziecie wszyscy do kryminału i dobrze wam tak będzie!
— Ciszej na miły Bóg, pani Sabardeilh! — prosił Jojotte. — Jeśli pani nie przestanie krzyczeć, ludzie się zbiegną i schwytają nas na gorącym uczynku.
— Tem lepiej! Niech w as schwytają, niech was zaaresztują, właśnie tego chcę. Sama doniosę jeśli będzie potrzeba, pójdę zaraz po żandarmów. Nauczę was włóczyć mi męża po nocy!
— Zamknijno gębę stara czarownico! Jeśli nie stulisz pyska, natychmiast cisnę cię do tej studni. To cię ochłodzi!
— »Czarownico!« Nazwał mnie czarownicą, a ty na to nic Sabardeilh? Pozwalasz by znieważano twoją żonę. Co? Czekaj, dam ja ci... Masz... oto prezent dla ciebie!
Wymierzyła mu tęgi policzek, ale nauczyciel sparował go zręcznie ręką. Był przyzwyczajony do tego gestu.
— »Czarownico!« — mruczała —... ho... ho... Jojotte, zapłacisz ty mi za to słowo! Poczekaj!
I popychając męża, zakończyła:
— Dalej, marsz do szkoły nędzniku, marsz do szkoły wyrodny mężu... a wam... — zwróciła się do pozostałych — nie radzę przychodzić tu w odwiedziny... nie radzę!!
— Dajże pokój... — wybąknął struchlały Sabardeilh...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.