Jep Bernadach/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Niech żyje czerwona Republika!

Proklamacye i dekrety Prezydentury zostały ogłoszone w Katlarze. Żandarmi przechodząc tędy sami je rozlepili na budynku merostwa. Po drogach i ulicach wioski przechadzały się żółte lederwerki i stosowane kapelusze dla dodania odwagi obywatelom dobrym a dla przestrachu i przestrogi obywateli złych. Była to wystawa aparatu przemocy państwowej. Mimo to kraj nie czuł się bezpiecznym. Wojsko skonsygnowane po kasarniach, oczekiwało z bronią w ręku wybuchu natychmiastowego rozruchów. A czemże byłyby wobec nich szabelki strażników polnych w Prades, dobre ledwo do wyrębywania kapusty, lub nawet pałasze żandarmskie? Biada sutannom i surdutom mieszczańskim, gdyby czerwoni byli wzięli górę choćby na jeden dzień. Reakcya wykonała pierwszy zamach... cios straszny zadano Republice, ale odwet był bliski, powstanie groziło. Wszyscy konserwatyści trzymali się na posterunkach... czekali. W całym kraju, po wsiach zarówno jak po miastach panowała cisza tętniąca trwogą.
Bogacze, zarówno chłopi jak mieszczanie nie śmieli wytknąć z domu nosa. Jacyś nieznani ludzie włóczyli się nocami i znaczyli kredą krzyżyki na drzwiach domów, które temsamem, jak sądzono, skazane były na mord i pożogę. W dzień ci sami nieznajomi witali wychylających się z dom ów giestami pogróżki. Mierzyli do nich z kijów, niby z karabinów, uderzali kantem ręki, niby toporem po karku, spoglądając w ich stronę, a nieszczęśnicy aż nadto dobrze rozumieli te giesty.
»Bracia« i przyjaciele katlarscy osamotnieni we wsi, otoczeni chytrymi i zaciekłymi wrogami widywali się co wieczór u dragona. Rozmawiano przy drzwiach zamkniętych. Ale nie o rozmowy szło już teraz. Czyszczono starą i sporządzano nową broń. Najniewinniejszy sprzęt żelazny, widły, kosa, po wyostrzeniu, wyproszczeniu, osadzeniu odpowiedniem, przemieniały się w oręż wojenny, w broń zdatną do masakrowania wrogów Republiki. Podczas gdy sklepikarze i rolnicy spali, przezornie zabarykadowani w pomieszkaniach, podczas gdy stary Bernadach wydelegowany do tych spraw wskutek tchórzostwa mera i jego zastępcy, bojących się odpowiedzialności, odbywał narady ze strażnikami polowymi i układał raporty do podprefektury, konspiratorowie nie tracili czasu.
Kuźnia rozbłyskiwała w późną noc ogniem, a młoty rozpoczynały, na nowo taniec. Uderzenia o kowadło silne i wesołe jakieś, padające z ręki Jepa wstrząsały nerwami proboszcza Colomera, chrapiącego nad rozdziałem »Historyi kościelnej«, epizodem z czasów prześladowań Dyoklecyana, którego przeczytanie mężnie podjął, by zaprawić się do niebezpieczeństw wojny domowej.
— Znowu ten nieznośny kowalczuk! — mruczał proboszcz i zabierał się ponownie do przerwanej snem lektury.
Cóżby był na to powiedział, jakież zmory byłyby go we śnie dusiły, gdyby mógł był zobaczyć co się w kuźni dzieje... jak jego własny współpracownik Jojotte szoruje ze rdzy mężobójczą stal.
Pracowali wszyscy. Sabardeilh, na którego twarz padały z ogniska czerwone połyski, dął w miech, Bepa skubała starą bieliznę na szarpie. Nie przerywając roboty opowiadali sobie nowiny i pogłoski niewiadomo skąd się biorące, nieprawdopodobne i sprzeczne.
Wieści te głosiły raz, że Republika tryumfuje, Ledru-Roilin jest w pałacu Elizejskim, nazajutrz znów, że powstanie zgniecione a Bonaparte zwycięzcą na całej linii. Czemu wierzyć? Ramon, centuryon z Ria był mężem zaufania; według niego wszystko szło dobrze. Stefan Arago miał przybyć do Prades pocztą, p. Malfré go oczekiwał. Bezpośrednio po przybyciu miał stanąć na czele powstania... konno, w mundurze pułkownika gwardyi narodowej. Pito tedy za zdrowie Araga. Jojotte tańczył menueta, Jep całował Bepę, a Sabardeilh intonował »Paryżankę«. Najbardziej rozentuzyazmowanym ze wszystkich był jednak stary dragon. Porywał świeżo okutą lancę i potrząsał nią groźnie.
— Raz, dwa! Ja wam pokażę jak władać należy tym drążkiem. Znamy się z nim! Gdym jako wolontaryusz wyruszał w r. 93 pod wodzą generała Dagoberta, byłem piechurem. Było nas dużo w kompanii, a nie mieliśmy innej broni. Tyle warta broń, ile człowiek, co nią włada.
— Pozwól mi żywić nadzieję, że nie będzie potrzeby, uciekać się aż do takiego gwałtownego środka. Wylewać krew bratnią, byłoby dla mnie rzeczą straszną... — rzekł nauczyciel.
— Lecz gdy zajdzie konieczność?...
— Spełnię swój obowiązek — oświadczył.
— Przedewszystkiem nie zapominajcie spoglądać jutro wieczór w stronę Roc-Mosquit! — przypominał Ramon. — Gdy tylko ogień błyśnie, dalej w drogę! Dogonię was wraz z centuryą z Ria u wylotu kanału przed mostem.
Nazajutrz ogień pierwsza spostrzegła Bepa. W cieniach nocy ogień wił się i buchał i podobny był do olbrzymiej pochodni, zatkniętej na prostopadłym murze Canigou. Wydawało się, jakby góra sama wołała do apelu, do pochwycenia za broń.
— Pali się ostro! Widać przyjaciele nasi, rzeźnicy, nie żałowali drzewa! — zauważył Jojotte.
— Gdyby to było lato, las Balatg zająłby się jak zapałka — rzekł dragon.
— Wiatr nam sprzyja! — wykrzyknął Jep. — Podsyca płomienie. Tem lepiej. Regestry poborcy podatkowego zajmą się łatwiej; stąd będziecie mogli majstrze widzieć stos zapalony na uciechę — rzekł, zwracając się do Malhiberna.
— Pójdę go obejrzeć z bliska. Gorąco będzie nie złem lekarstwem na mój reumatyzm! Nie sądźcie, żebym was miał oczekiwać w łóżku.
— Będzie tam dość ludzi bez was. Nie idźcie majstrze. Gdy rzecz się powiedzie, przyjdę po was. Będziemy razem bankietowali. Wypijemy na cześć czerwonej Republiki winem podprefekta.
— Najprzód będę się bił. Nie bój się! Jestem jeszcze żwawy.
— A więc — upomniała się Bepa — zostawicie mię samą? Za kogóż to mnie macie. Jeśli ojciec chrzestny pójdzie, pójdę i ja. Oto mój kij podróżny! zakończyła, chwytając lancę.
Jep porwał ją w objęcia.
— Wybornie! — krzyknął. — Jesteś prawdziwą Katalanką!
Gdy chowali klucz od kuźni pod próg, doszedł ich hałas jakiś. Płynął z płaskowzgórza Saint Jaume.
— Słuchajcie! — rzekł Jojotte.
Głosy dochodziły coraz wyraźniej, słychać było równocześnie stuk sabotów po kamieniach ścieżki skalnej.
Nadchodził dziesiętnik z Comes ze swymi rzeźnikami i pasterzami z... cortalów... Galiny i wąwozu l’Orri. U wyjścia z wioski oba oddziały się spotkały. Górale szli w dwu kolumnach po pięciu, z dowódcą na czele. Ponad nimi powiewała, jako sztandar, płachta czerwona, zatknięta na lancę.
Po wojskowemu wymieniono hasła. Dziesiętnik, ogromne chłopisko zarośnięte aż do oczu, zawołał na dragona:
— Skąd idziesz?
— Z lasu.
— Dokąd idziesz?
— Ku sprawiedliwości.
Ruszyli razem. Przerwaną pieśń poczęto śpiewać dalej. Była to trzecia zwrotka »Paryżanki«. Dziesiętnik zaczął:

»La mitraille en vain nous dćévore,
Elle enfante des combattants«....

Wszyscy wtórowali. Tępe głowy góralskie nie mogły jednak zapamiętać więcej jak dwa wiersze. Gęby, jedna po drugiej zamykały się.
— Powtórzyć jeszcze raz! — rozkazał szef. — Dalej, ostro! Niech tam reakcyoniści poginą ze strachu pośród swoich pierzyn.
Pieśń brzmiała, śpiewana fałszywie, ale z pełnych piersi, odbijała się echem od skał i płynęła ku domom, stojącym wzdłuż gościńca. Czasem uchyliła się okiennica, ukazała się twarz. Witano ją wrzaskami i złorzeczeniami:
— Śmierć białym pludrom!
— Niech żyje czerwona Republika! Krzyki trwały tak długo, aż trzask znamienny odwodzonego kurka strzelby, nabitej na ich intencyę, skłonił powstańców do dalszego marszu.
Przed mostem na rzece Têt oddział zatrzymał się. Tutaj miano się połączyć z centuryą z Ria. Bracia i przyjaciele poustawiali strzelby i lance w kozły. Starali się schronić przed nocnem zimnem pod łukami mostu, u stóp skał. Dookoła małej garstki powstańców, blisko i daleko, wszędzie cisza panowała. Wysoko na cyplu Roc-Mosquitu błyszczał ciągle jeszcze sygnałowy ogień, ale przygasał zwolna, głownie się dopalały. W dole, poprzez bezlistne wierzby nadrzeczne, czerniły się domy Prades, leżały jak plamy ciemne i tylko błyskająca tu i ówdzie latarnia uliczna rzucała smugę światła drgającego. Nic się nie poruszało. Fale hałasu i pogłos ludzkich namiętności i tęsknot, rzucone w tę pustkę czarną przez powstańców, rozpływały się zobojętnione bezruchem i martwotą rzeczy, nikły w cichym ostępie, gdzie życie wiodły drzewa, i ziemia pracę ludzką chłonęła łakomie. Powstańcy odczuli ten wpływ. Zapał chłódł z każdą chwilą, głosy cichły, ruchy rąk stawały się spokojniejsze. Zdenerwowani oczekiwaniem i czując, że już późno, niektórzy pokładli się na ziemię i zasnęli natychmiast, inni nakładali fajki, kręcili papierosy, tylko dziesiętnik stał oparty na strzelbie, nieruchomy, jak stoją zwykle pasterze pasący trzody na uboczach górskich.
Jep począł się niecierpliwić. Cóż to sobie myślą ci bracia z Ria? Jeśli spóźnią się jeszcze trochę, cała rzecz może chybić. Jojotte ziewał, był zły. Czekali już tak długo, pochodnia na Roc-Mosquit zgasła, na ulicach Prades nikło jedno światło po drugiem.
— Ej, tutaj się człek jeszcze nabawi kataru — rzekł — mnie się zdaje, że lepiej by nam było w kawiarni Moularda. Wazka gorącego ponczyku dobrzeby zrobiła. Łatwiej przy tem czekać.
Wniosek został przyjęty. Oddział ruszył, ale nie spieszono się już, nie krzyczano. Ludzie szli raczej oględnie, ostrożnie... niż po wojskowemu. Niektórzy przemykali się popod garbarnie usadowione wzdłuż kanału, zagłębiali w sieć wąskich uliczek otaczających... Reravall... plac targowy.
Nikogo na ulicach, nikogo na placu. Kawiarnia Moularda z zamkniętemi okiennicami, spała słodko jak zresztą i całe miasto. Cóż to znaczy? Niema powstańców w kawiarni? Więc niema właściwie powstania! A jednak sygnałowy ogień zapalono na umówionem miejscu. Z Ria i z Marquixannes powinni go byli nasi równie widzieć jak my z Comes i Katlaru! Czemuż tedy nie stawili się?
Niepewni przyjęcia, bojąc się zasadzki, spiskowcy nie śmieli pukać do drzwi. Otwarły się jednak niebawem same i ukazała się głowa cukiernika. Obywatel Moulard spał czujnie. Wyskoczył z łóżka przy pierwszym szeleście. Tłumaczył. Zdrajca zapalił ogień sygnałowy... przyszedł rozkaz przeciwny od przywódców. Rewolucya w Paryżu zgnieciona, towarzystwo tajne rozpuściło swe wojska na urlop. P. Malfré został aresztowany wczoraj rano. Na razie najodpowiedniejszą rzeczą było iść spać.
— Wracajcie jak najprędzej do domów! I na miłość boską cicho! — zakończył cukiernik. — Inaczej więzienie pewne.
Powiedziawszy to, obywatel Moulard znikł i drzwi zamknął za sobą na klucz.
— A więc nic ze zabawy? — zażartował Jojotte.
Ale spiskowcy nie mieli wcale ochoty do żartów. Objaśnienie cukiernika napędziło im nielada strachu. Zmykaj kto w Boga wierzy! Pakt braterstwa zerwany. Jeden tylko dragon zaprotestował, usiłując powstrzymać uciekających: Nie wszystko jeszcze przepadło, ten Moulard to stary kapłon. Któż wie, czy nie skłamał, czy nie jest przekupiony przez policyę. Bracia mogą jeszcze nadejść. Zresztą w Prades większość stanowią republikanie. Należy ich zbudzić i skrzyknąć pod broń. Stokroć lepiej bić się teraz, gdy się jest razem, z bronią w ręku, ramię przy ramieniu, niźli dać się rozbroić i po jednemu wybrać z jam, jak króliki!
Ale mógł sobie mówić bez końca, nie słuchał go nikt. Jeden po drugim nikli powstańcy, sam dziesiętnik ulotnił się gdzieś.
— Podli! Podli! — oburzał się dragon.
I zaproponował podpalić miasto. Sabardeilh i Jojotte z trudem odwiedli go od tego przedsięwzięcia i skłonili do powrotu.
— Więc dobrze! jeśli już mamy się cofnąć, cofajmy się w porządku. Idźmy gościńcem, śpiewając »Marsyliankę«. Pokażmy tym śpiochom z Prades, że Republika nie zginęła!
Śmiało, z »Marsylianką« na ustach wyruszyli. Hymn rewolucyjny rozbrzmiewał po ulicach, policzkując mieszczańskie domy, fasady publicznych budynków, pałacu sprawiedliwości, podprefektury, na których widniała iluzoryczna już dziś formuła:
»Wolność, Równość, Braterstwo«.
Psy szczekały, raz czy dwa razy uchyliło się okno. Oto był cały skutek manifestacyi.
Przy końcu ulicy, na skrzyżowaniu dróg do Codalet i Taurynyi, manifestanci zatrzymali się, Jojotte żegnał przyjaciół.
— Wracajcie do Katlaru jeśli wam się tak podoba — mówił — ja wolę nie leźć wilkowi w gardło. Nie ulega kwestyi, żeby mnie zamknięto. Jestem kawaler, nieobecność moja nikomu nie zaszkodzi: uciekam tedy! Mój kmotr, Gineste, węglarz z Claria ukryje mnie w swym szałasie. Tam poczekam, a gdy będzie źle z naszą sprawą, to wybiorę się do Hiszpanii. I ty mój poczciwy Sabardeilh uczyniłbyś lepiej udając się ze mną i ty także Jep, Bepa zostanie i będzie opiekować się dziadkiem. Dragon już za stary, by go taszczyć gdzieś na kraj świata.
— A jakżeby się obeszło bezemnie w kuźni? — zarzucił Jep. — Jeśliby żandarmi przyszli mnie brać, to znajdę jeszcze chwilkę, by zemknąć. Wątpię, by mnie dostali w ręce.
— I ja wracam — oświadczył Sabardeilh. — Spełniłem mój obowiązek, jako republikanin, spełnię też do końca obowiązek nauczycielski. Jutro uczę w szkole jak zazwyczaj.
— Więc bądźcie zdrowi przyjaciele!
Zakrystyan uszedł parę kroków, ale nagle zwrócił się.
— Hej Jep! Bardzobym ci był wdzięczny, gdybyś zadzwonił jutro rano na Anioł Pański. Klucz od dzwonnicy leży pod progiem na prawo, obok dziury, którą włażą koty. Słysząc dzwon, będą wszyscy myśleli, że jestem na miejscu, a nim się spostrzegą, będę już daleko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.