Jep Bernadach/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
W imię prawa.

Jep miał ledwo czas skoczyć do wąwozu, a dragon zająć się pozornie jakąś robotą, gdy żandarmi pojawili się przed kuźnią.
— Jep Bernadach mieszka tutaj, nieprawdaż? — spytał brygadyer.
— Tutaj mieszka, gdy jest w domu! — odpowiedział kowal, nie przestając kuć jakiegoś kawałka żelaza, który schwycił na prędce. — Jepa niema w domu.
— A gdzieżto poszedł?
— Nie wiem... Zapomniał powiedzieć odchodząc. Młodzi często zapominają.
— A starzy często kłamią — odparł brygadyer. — Jep jest tutaj, jesteśmy dokładnie poinformowani.
— A więc go panowie szukajcie, jeśli mi nie chcecie wierzyć! Ale ostrzegam, szkoda waszej fatygi.
Brygadyer zsiadł z konia i oddał cugle swemu towarzyszowi.
— Chodźcie za mną! — rozkazał kowalowi.
— Klucze tkwią w zamkach, możesz pan sam szukać wszędzie.
— Uspokójcie się, jeśli łaska i nie róbcie dowcipów, Malhibern. Znają was, moje oko śledzi oddawna. Strzeżcie się, bym po was nie przyszedł jednego pięknego ranka. No, otwórzcież mi tę szafkę w murze, prędko; a te drzwi dokądże wiodą?
— Na schody na poddasze. Jeśli kurzu szukacie panowie, to znajdziecie go tam moc!
Brygadyer wyszedł na górę i niebawem powrócił z umundurowaniem żołnierskiem dragona. Potrząsał szablą.
— Ha, a to co? Broń i do tego wyostrzona? Tak, ślicznie, udajecie niewinniątko mój stary, a tu... czekajcie, napiszę ja o tem w protokole.
— To jest mundur, który miałem na sobie pod Llansade i Peyretortes i moja szabla dragońska.
— A więc paneś służył wojskowo?
— Jesteś pan od sześciu miesięcy w Prades, a nie wiesz? Każdy byłby ci powiedział. Jestem stary weteran z 93 roku. Czy mam panu pokazać moje papiery? »Roku V. Republiki, jednej, niepodzielnej...«. Tak tam stoi napisane, a pod spodem wyszczególnione są bitwy, w których brałem udział, rany otrzymane... Chcesz pan, papiery są w szafie.
Oblicze brygadyera wypogodziło się:
— O nie, dziękuję panu, to wystarczy... a więc ptaszek uleciał, nie mam tu już nic do roboty. Żegnam pana... i radzę nie robić wybryków... radzę z życzliwości szczerej; dla pańskiego dobra... A teraz do drugiego — rzekł, rozwijając nakaz aresztowania: — »Sabardeilh, nauczyciel szkoły publicznej w Katlarze«.
Nauka już się rozpoczęła, gdy brygadyer wszedł do budynku szkolnego. Uczniowie pisali ćwiczenie ortograficzne. Wedle zwyczaju, p. Sabardeilh wziął tekst ze swego ulubionego autora p. Lammenais’go. Zdania owego mali wieśniacy zrozumieć nie mogli, p. Sabardeilh wiedział o tem, ale lubował się wkuwaniem, jeśli jeszcze nie idei wolności, to przynajmniej słów tchnących tą ideą, w ciasne pałki swych uczniów. Idee przyjdą potem same, pocieszał się. Po skończonym dyktacie, podczas gdy uczniowie przepisywali bruliony na czysto, nauczyciel odczytywał dla własnej przyjemności dwa wersety wyjęte ze »Słów wierzącego«:
»Gdy widzicie człowieka wiedzionego do więzienia, nie sądźcie zbyt pospiesznie: Człowiek ten dopuścił się przewinienia przeciw bliźnim swoim. Gdyż zaprawdę, może to być człowiek dobrej woli, który chciał wolne usługi oddać ludziom i może tylko złość wrogów i gnębicieli go ściga!«.
Oparty o katedrę, z oczyma wpół przymknionemi, długo rozważał myśl mistrza. Była mu ona lekarstwem po przejściach zadanych złym humorem pani Sabardeilh, doprowadzonej do wściekłości tą spędzoną poza domem nocą, była mu ona zarazem balsamem na wiszące nad głową prześladowanie. Nieszczęście może teraz przyjść. Zastanie go silnym, gotowym! Unosił go heroizm, rozpalała się łuna męczeństwa w duszy biednego nauczyciela wiejskiego. A, że mimo wszystko, nie opuszczała go skłonność zawodowa do retoryki, układał w myśli najprzód odpowiedź swą na dekret, usuwający go z posady, odpowiedzi, jakie miał dawać sędziemu śledczemu. Układał frazesy, zaokrąglał zdania...
Tymczasem żandarmi parlamentowali z panią Sabardeilh. Przybycie ich, zrazu nie przestraszyło zacnej damy. Pewnie, myślała, jakaś sprawa administracyjna, pewnie jakąś rzecz służbową mieli załatwić z nauczycielem, który równocześnie piastował godność sekretarza mera. Zresztą znała brygadyera, gdyż gwarzyli z sobą raz czy dwa razy w progu szkoły, gdy skończywszy swe czynności urzędowe i wsunąwszy papiery do torby, wojak wciągał białe rękawiczki, gotując się w siąść na konia. Ale dziś, żandarm nie miał ochoty do pogwarki. Wielkie wąsiska były nastroszone, a dobroduszna fizyognomia usiłowała przybrać wyraz zimnej godności i kamiennej powagi. Zażenowany, ale bardzo sztywny, chciał widzieć się z panem Sabardeilh.
— Jest w tamtej klasie, właśnie teraz nauka. Proszę, zechciej pan wejść.
Sabardeilh ujrzawszy go, zbladł. Bohater ten nie miał jeszcze wprawy. Medytacye lammenais’owskie, oburzenie na tryumf przemocy i zdrady, zbladły na widok stosowanego kapelusza. I w pierwszej chwili stał tylko biedny człeczyna, skromny funkcyonaryusz wiejski w obliczu reprezentanta potężnych tej ziemi. Ale była to ostatnia słabość, ostatni impuls serwilizmu nabytego w trzydziestoletniej niewoli hierarchicznej. Słodki i cichy filozof zbudził się w nim i stawił czoło przeciwności.
— Czego pan żąda, panie Chabre? — rzekł zstępując z katedry.
— Oto, niech pan sam przeczyta.
Żandarm wręczył nauczycielowi rozkaz aresztowania. Pani Sabardeilh pociągnęła papier ku sobie i przeczytała go razem z mężem.
— To niemożliwe — rzekła — to omyłka. Aresztować jego? Ależ, znasz go pan przecie panie Chabre. On nie jest zdolny skrzywdzić muchy. Puść go pan wolno, on już tego więcej nie uczyni...
Nie wiedziała co mówi, płakała. Brygadyer milcząc, z rękami założonemi na piersiach oczekiwał końca kryzysu. Milczenie to jednak, zamiast uspokoić, rozgniewało panią Sabardeilh. Mąż popychał ją z lekka ku kuchni. Odsunęła go na bok i zacisnąwszy pięści, stanęła przed żandarmem.
— Ja, panu mówię, rozumiesz pan, ja! Nie weźmiesz go pan! On jest mój, to mój mąż! Dwadzieścia już lat żyjemy razem, nie rozdzielisz nas pan. Zabraniam ci tknąć go palcem!
P. Chabre wzruszył ramionami.
— Cicho bądź kobieto! rozkazał Sabardeilh. — To nie jest winą pana Chabre, wykonuje on jedynie rozkaz. Winni są panie Chabre, przełożeni pańscy. Aresztowanie to jest nielegalne. Ci, co zgwałcili konstytucyę, ci co złamali przysięgę nie mają prawa, w imię prawa więzić współobywateli. Protestuję! Proszę o zapisanie mego protestu do protokołu.
— Wyjaśnisz to pan wszystko za chwilę sędziemu pokoju, który będzie prowadził śledztwo. Ja się nie zajmuję polityką. Nie opieraj się pan, jeśli nie chcesz pogorszyć swego położenia jeszcze bardziej. Spokojnie, cicho zaprowadzimy pana do Prades. Zaraz pana przesłuchają, a jeśli pan jesteś niewinny, wypuszczą pana niezwłocznie na wolność. Jutro, dziś jeszcze wieczór może, wróci pan do Katlaru.
— O gdybym miała tę nadzieję! — łkała pani Sabardeilh.
— Ufaj w dobrą sprawę! — rzekł Sabardeilh, obawiając się by nie wpadła znowu w pasyę.
— A więc w drogę! — rozkazał brygadyer.
— Darujesz mi pan pewnie małą chwilę, bym mógł pożegnać się z uczniami.
— Dobrze, ale spiesz się pan.
Sabardeilh, wstąpił napowrót na katedrę.
— Opuszczam was moje dzieci — rzekł — nowy nauczyciel mnie zastąpi w tej szkole, gdzie uczyłem przeszło dwadzieścia lat...
Bijatyka w ostatnich ławkach klasy o gałkę z bibuły przerwała przemowę nauczyciela. Rozległy się szepty, tłumione śmiechy... za chwilę nastało znowu milczenie.
— Nie poniżę się do żalenia się przed wami — począł na nowo. — Żal mi tylko, że byliście świadkami tej sceny. Smutną jest lekcyą dla młodzieży widok aresztowania uczciwego człowieka za to, że zaprotestować chciał przeciwko pogwałceniu prawa. Jeśli rodzice wasi spytają co się tutaj stało dziś rano i dlaczego odszedłem, przeczytajcie im słowa, które wam podyktowałem i które widzicie tu wypisane na tablicy. Za młodzi jesteście, by mnie zrozumieć, ale rodzice wasi to pojmą i przyznają mi słuszność... Bądźcie zdrowi moi mali przyjaciele! Wybaczcie mi, jeśli czasem byłem dla was zbyt surowy, jeśli mimowoli może któregoś z was niesłusznie zburczałem, darujcie mi, jak i ja wam darowuję przykrości, których czasem od was doznałem. Bądźcie zdrowi! Kary wszystkie znosi się... macie wakacye, aż do przybycia mego następcy...
— Na słowo »wakacye«, uczniowie nadstawili uszu. Obojętni na nieszczęście nauczyciela czemprędzej wkładali zeszyty do płóciennych torb i wybiegali nie czekając końca. Rozbrzmiał łoskot sabotów po podłodze szkolnej, potem po bruku ulicznym, za małą chwilę w klasie nie było ani jednego dziecka, a na ulicy rozlegały się krzyki, śpiewki, sprzeczki. Co za szczęśliwy wiek! Podczas gdy dzieci wychodziły Sabardeilh porządkował swe papiery i książki. Brał z sobą tylko jedną: »Słowa wierzącego« jako wiatyk, chleb duchowny na otuchę i siłę w znoszeniu niewoli. Pani Sabardeilh chciała dodać nieco pożywienia dla ciała, suszone figi, parę tabliczek czekolady. Sabardeilh prosił o pozwolenie zabrania brzytew i przebrania się w długi surdut niedzielny. Miłość własna nie pozwalała mu ukazać się oczom sędziów w stroju zaniedbanym. Chustka wystarczyła do opakowania tego lekkiego tłumoczka.
Nauczyciel sposobił się nieść go na plecach na końcu laski.
— Daj mi to pan — rzekł brygadyer — nie możesz nieść tego.
— A to czemu? — spytał Sabardeilh.
— Ze względu na kajdany.
Sabardeilh oburzył się:
— Kajdany mnie, jak złodziejowi?
— Panie Sabardeilh, chciej pan zrozumieć. Gdyby to zależało jedynie odemnie!... Taki rozkaz, tak być musi! Przecież nie chcesz pan, bym miał nieprzyjemności z mymi przełożonymi. Dalejże, trochę cierpliwości. To bagatelka te kajdanki, nikt ani nie spostrzeże. Będziesz pan miał ręce założone wtył, o tak, jakbyś pan szedł na przechadzkę...
Nauczyciel westchnął głęboko i podał obie ręce żandarmowi. Okuto go.
— Chodźmy! — rzekł poprostu.
Żandarmi dosiedli koni. Ruszyli. Ale na widok mieszkańców wioski, którzy wyszli z domów, by ujrzyć nauczyciela, gniew pani Sabardeilh nanowo rozgorzał. Brała sąsiadów za świadków gwałtu, jaki popełniano w ich oczach, zaklinała ich, by odbili więźnia.
— Wiecie przecież wszyscy, że on jest niewinny! — wołała.
— Najlepszy człowiek w całej gminie! Dacież go prowadzić w łańcuchach jak zbrodniarza!... Dwadzieścia lat poświęcał się, pracował, czynił dobrze wielu ludziom, a wy teraz go opuszczacie? Nie wstyd wam?!
Nikt się nie ruszył. Na wołanie i prośby, ludzie odpowiadali obróceniem się na pięcie. Cofali się w głąb domów. Coraz puściej było dokoła niej. Więzień szedł ciągle naprzód, oddalił się już znacznie.
Dogoniła konwój przy końcu wsi, ale tam siły ją opuściły, padła na kupkę kamieni przy drodze zrozpaczona, wśród łkań wytrząsała jeszcze pięściami w stronę żandarmów.
— Łajdaki! Łajdaki! — wołała za nimi.
Gdy wróciła, zastała na ganku szkolnym mera, pana Caffe.
— Mąż pani stracił miejsce — rzekł jej brutalnie. — Następca jego przybędzie jutro. Masz pani do wieczora czas, by zabrać swe rzeczy.
Powiedziawszy to, bez słowa współczucia obrócił się na pięcie i odszedł.
Właśnie, gdy znikł za wzgórzem, proboszcz Colomer ukazał się w drzwiach plebanii. Przed chwilą przez wpółuchylone drzwi przypatrywał się aresztowaniu nauczyciela i... zacny człowiek czuł się w każdym razie, nieco wzruszonym. Mimo różnicy przekonań, długie przyzwyczajenie sprawiło, że przylgnął do swego nauczyciela religii, do kapelmistrza kościelnego chóru, znał jego gorliwość w spełnianiu obowiązków, drobiazgową uczciwość. Na nieszczęście ten wzorowy funkcyonaryusz, ten cnotliwy małżonek, był podejrzanym jako chrześcianin, był zbuntowanym obywatelem. Miał dobre obyczaje, ale złe zasady. Czyż było sprawiedliwem żałować go, rozczulać się nad jego losem, gdy widocznie ręka boża na nim spoczęła? Kara jego, to dobry przykład dla całej parafii. Nauczy to innych, że mają szanować religię i rząd. Sprawy w ten sposób wejdą w należyte karby. Każdy zajmie swoje miejsce, biedni na dole, bogaci na górze, a proboszcz ponad wszystkimi, jak wypada. Ta perspektywa, nie była obojętną proboszczowi Colomer. Po strasznych przejściach i trwogach dni ostatnich miło było oddychać swobodnie i w pokoju oddać się trudom swego urzędu. Wzywano go do chorego tego ranka, do rzeźnika, mieszkającego dosyć daleko, o dobrą godzinę drogi z Katlaru, więc proboszcz pokrzepił się po śniadaniu kieliszkiem anyżówki, ulubionym swym napojem, ze względu na przydługi spacer. Z pełnym żołądkiem i duszą pogodną miał właśnie udać się w drogę. Nagle uszu jego dobiegły krzyki rozpaczy, właśnie gdy mijał szkołę. Pani Sabardeilh wzywała go na pomoc.
— Mąż mój uwięziony, wypędzają nas ze szkoły! — łkała biedna kobieta.
— A to przykre, to przykre bardzo... ale p. Sabardeilh zawinił... to nie ulega kwestyi... ostrzegałem! Cóż ja na to poradzę droga pani, cóż poradzę?
— Gdyby ksiądz proboszcz chciał pomówić z panem merem, napisać do inspektora, możeby to pomogło. Proszę, błagam księże proboszczu!
Proboszcz zawahał się na chwilę. Współczuł z boleścią swej parafianki i gdyby mógł był to uczynić bez narażenia się, byłby jej przyszedł z pomocą. Ale wstawianie się za buntownikiem kompromitowało bardzo. Cóżby pomyślano w biskupstwie, w podprefekturze! A przytem, ileż spraw załatwić, ileż trudów ponieść!... listy, wizyty, prośby i tak dalej, bez końca. Nie, zaprawdę, od tego można się rozchorować!
— Niepodobna, przykro mi, ale to niepodobna — rzekł — będę prosił Boga za panią pani Sabardeilh, i mężem, będę się modlił, by Bóg go oświecił i by się nawrócił. Sądzę, że ten dopust otworzy mu oczy, że podda się wyrokom Opatrzności. Proszę wybaczyć, że odchodzę — dodał — idę do chorego.
Stojąc w progu kuźni dragon słyszał rozmowę. Poszedł prosto ku pani Sabardeilh.
— O, cóż się ze mną nieszczęsną stanie mój dobry Malhibern? Gdzież znajdę nocleg, gdy mi wyrzucą meble na ulicę?
— U mnie! — odrzekł dragon i wyciągnął do niej rękę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.