Jep Bernadach/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Aulari.

Od czasu aresztowania Jepa, Aulari żyła w ciągłej męce. Tortury przechodziła codziennie, spotykając się twarzą w twarz z Galderykiem, łamiąc z nim chleb, siadając do jedzenia razem z tym potworem. Opowiadano rzeczy straszne o obchodzeniu się organów policyjnych ze spiskowcami uwięzionymi. Podobnie postępowano z tymi, za którymi odbywały się dopiero poszukiwania. Jednych pędzono z kryjówki do kryjówki, a potem otoczywszy, podkurzono w grocie skalnej, jak lisy, inni napół zabici poginęli z głodu i zimna w więzieniu, gdzie ich wtrącono i nie dość rychło odstawiono do Perpignan. A tych, których już osadzono w cytadeli nie lepszy los spotkał. Źle żywieni, brutalizowani przez dozorców, czekali rozkazu wsiadania na okręt, który ich miał zawieźć do Afryki, gdzie febra i upały zdziesiątkują ich na pewne. I nikt ich nie żałował. Nie śniło się nikomu współczuć z temi krwiożerczemi bestyami, z tymi, co chcieli dzielić ziemię pomiędzy siebie. Spotkało ich na co zasłużyli!
Słuchając tych wszystkich opowiadań, Aulari oblewała się śmiertelnym potem. Prosiła, błagała Bernadacha, by poczynił kroki, by prosił podprefekta o zmiłowanie. Daremnie. Przez małą chwilę, raz wydawało się, że w Bernadachu zbudziło się współczucie dla Jepa, lekko bowiem zburczał Galderyka. Zapewne przykro to bardzo, że jeden z Bernadachów zostanie skazanym na galery. Bardzo przykro. Ale to jego wina, bo w gruncie rzeczy to bardzo zły chłopak! O jednem nie chciał myśleć, z jednego nie pozwalał sobie sam w duszy cieszyć się. Wydawało mu się jednak czasem dobrem to zrządzenie losu. A dlaczego? Oto, jeśli, co prawdopodobne, Jep umrze w Afryce, całe dziedzictwo przejdzie niepodzielnie w ręce Galderyka. Nie dzielić ziemi, to marzenie wszystkich wieśniaków. I ta pewność, że ziemia jego w przyszłości nie ulegnie podziałowi, roznamiętniała go, czyniła opornym na łzy i błagania Aulari. Gdy biedna kobieta, doprowadzona do ostateczności, widząc, że nie uzyska niczego od męża, groziła, że go opuści, że pójdzie za synem na wygnanie, wzruszał ramionami tylko. Afryka, to tak daleko. Skądże weźmie pieniędzy na drogę? Wprawdzie miała swój posag, sad oliwny u stoku góry i pole nad brzegiem Castellanki, ale przecież nie mogła tego zabrać tak jak było, do kieszeni, aby sprzedać, musiała uzyskać na to pozwolenie męża. Prawnik, którego radziła się pewnego razu w Prades, tłumaczył jej to wszystko słowami tak fachowemi, że, przerażona górą przeszkód piętrzącą się przed nią, zrezygnowała.
Wpadła w rozpacz. Gdyby jeszcze miała jaką wiadomość od syna! Pisał do niego w jej imieniu, nauczyciel z Prades, Castasèque, człowiek zacny i dobry republikanin, który jakimś cudem uszedł szponów policyi, ale odpowiedzi nie było. Biedna, nie wiedziała, że listy więźnia przejmuje Bernadach i śmieje się w kułak z obaw żony, której dawał lekko do zrozumienia, że syn jej pewnie cichaczem został w cytadeli zabity i pochowany.
Sama została tedy bez rady, pomocy i ochrony przed przemocą męża. Walka była zbyt nierówna. Uciekała się nieraz o pomoc do Boga, ale w jej oczach Bóg, to był proboszcz Colomer, a on zamiast pocieszyć i dopomódz, wyrzucał jej, że rozżalając się nad buntownikiem, ukaranym słusznie, sprzeciwia się wyrokom Opatrzności. Napominał by się przemogła i pogodziła z synem starszym. Aulari opierała się, ale opuszczała konfesyonał w większem jeszcze przygnębieniu jak udając się po poradę, z duszą rozdartą na poły, ze strasznem wahaniem się pomiędzy nakazem księdza, a krzykiem własnego serca.
Towarzystwo Bepy i pani Sabardeilh, było jedyną jej otuchą i osłodą. Trzy nieszczęśliwe kobiety czuły niejaką ulgę płacząc i desperując razem.
Czasem troska przycichała i poczynały pogwarkę, której treścią byli nauczyciel i Jep. Oczekując na świeże wieści, zawsze niestety tak niesporo nadpływające, odczytywały listy p. Sabardeilh. Były zawsze pięknie pisane, litery wielkie z zakrętami starannie wyciąganemi, imiona własne rondem... Nauczyciel górnym stylem, a naiwnie opisywał swe czyny, słowa i giesty nawet, od czasu podróży swej z Prades do Perpignan, owej prawdziwie krzyżowej drogi, osmuconej jeszcze bardziej złem przyjęciem ze strony mieszkańców wiosek przez które wiodła. Przyjaciele wczorajsi, odwracali głowy dzisiaj, dawni »bracia« wypierali się w żywe oczy. Przybył do Perpignan w sam karnawał. Maski tłumnie otoczyły wózek więzienny i tańczyły dokoła rzucając ofierze przemocy dwuznaczniki i obelgi. O niewdzięczności! o ciemnoto ludu! Potem następowały szczegóły o instalacyi w cytadeli, o regulaminie więziennym. Surowość bezlitośna tam panowała. Za lada słówko, za najlżejszą uwagę zaraz kajdany, celka ciemna. I gdyby to jeszcze wszyscy więźniowie byli w porozumieniu i zgodzie! Ale niestety, w ich liczbie byli też ludzie podli, zdrajcy, fałszywi przyjaciele, gotowi zawsze do denuncyacyi na niekorzyść towarzyszów niedoli, wzamian za dodatkową racyę wina, szczyptę tytoniu! Na szczęście Jepa wsadzono do tej samej kaźni, mogli więc rozmawiać o wsi, o Bepie, o Aulari. Pewnie im tam w kuźni nieraz dzwoni w uszach. Mają nadzieję w lepszą przyszłość i wierzą w to, że danem im będzie powrócić do Katlaru. Tak samo wierzyli silnie w postęp i w niedalekie zapanowanie sprawiedliwości.
Bepa czytała, a przerywały jej wykrzyki rozczulenia wydawane przez Aulari i złorzeczenia pani Sabardeilh. Żona nauczyciela nie ochłonęła z pasyi. Krzywda, jakiej doznała nagle, przekształciła zupełnie jej światopogląd, nie zmieniając, nie łagodząc charakteru. Była równie gwałtowną teraz po nawróceniu się do Republiki, jak przedtem. Cała różnica polegała na tem, że przekleństwa rzucane dawniej na »czerwonych« w wielkiej obfitości, spadały teraz jako grad na głowy prześladowców męża, przedewszystkiem zaś na Galderyka jako najbliższego. Dziwiła się głęboko uległości i pokorze Aulari wobec swych mężczyzn. Hej! gdyby była na jej miejscu pokazałaby im po czemu łokieć! Bernadachów obu, proboszcza Colomera i żandarmów chciała smarzyć na ogniu i to na jednym rożnie wszystkich razem.
Dragon wydobrzał po ataku, ale był już teraz niedołężny. Zdziecinniał całkiem. Słuchał wyrzekań i rozmów drzemiąc opodal w fotelu. Czasem tylko budził się na dźwięk imienia, znienawidzonego Bernadacha. Nieco krwi różowiło mu wtedy policzki, unosił głowę z poduszki, ręka trzęsąca, wychudła i żółta usiłowała wykonać giest pogróżki.
— Łajdak! Podły pies! — bełkotał.
I zapadał napowrót, wyczerpany wysiłkiem, w senność dawną.
Aulari często spoglądała na zegar. Przybiegała tutaj bez wiedzy mężczyzn, ukradkiem, pod pretekstem sprawunków koniecznych we wsi. Cóżby powiedział mąż dowiedziawszy się o tych wizytach w kuźni, o przyjaźnieniu się jej z narzeczoną Jepa? Wskazówka zegara zaszła już daleko, pora była się zabierać, jeśli uniknąć miała awantury w domu. Wstawała, brała koszyk gospodarski, ale nim odeszła wydobywała z niego zawsze jakieś zapasy, tuzin jaj, kawałek słoniny przyniesiony tu umyślnie dla przyszłej synowej.
— Mam jeszcze kawał drogi przed sobą — mówiła — a sił mam akuratnie tyle co kurczę, będzie mi lżej nieść.
Biedna Aulari! Daremnie uważała i strzegła się przed niedyskrecyą sąsiadów, daremnie śledziła mając wyjść z kuźni czy kogo niema na ulicy, we wsi wiedzą wszyscy wszystko i powtarzają naturalnie. Jakiś zły język wypaplał Bernadachowi tajemnicę. Znikanie peryodyczne wiktuałów ze śpiżarni, może też i kilku czasem groszy, doprowadziły Bernadacha do pasyi. Był chytry i domyślny, wiedział gdzie tonie pożywienie i pieniądze więc pewnego dnia zakazał Aulari surowo stanąć nogą w kuźni.
— Jestem pewny — mówił — że te kobiety dają ci złe rady. Bepa zamiast ci zawracać głowę wolałaby zapłacić skrypt dłużny, który dawno już temu podpisał dragon. A ty także mądra jesteś. Wynosisz z domu wszystko. Gdyby cię nie pilnować, to wydarłabyś mi ostatni kawałek chleba z ust, by go dać tej małpie. Ładne towarzystwo dla ciebie ta kuta na cztery nogi dziewka, utrzymanka twego syna.
— Bepa jest z Jepem zaręczoną — broniła się Aulari. — I pocóż rzucasz obelgi na uczciwą dziewczynę, która prędzej, czy później i tak będzie twą synową. Plujesz w górę, a ślina spada tobie samemu na nos.
— Ja ci mówię, że nie twoje miejsce pośród tych ludzi. A zresztą czy chcesz czy nie, wkrótce stracisz możność widywania się z nimi. Za parę dni uwolnię wieś od tych głodomorów. Już im posłałem arkusik stemplowanego papieru. Jeśli nie zapłacą w dniu oznaczonym, sekwestrator zabierze im wszystkie meble i całą budę. Wyrzucą ich na ulicę.
— Nie mówisz jak przystało chrześcianinowi Bernadachu! — zawołała Aulari. — Dragonowi nie wiele się już na tym świecie należy. Mógłbyś mu dozwolić przynajmniej umrzeć we własnem łóżku.
— Łóżek dość w szpitalu w Prades.
— A Bepa, cóż się z nią wtedy stanie?
— Nie trap się o nią. Kokietka! Poradzi sobie, pójdzie na służbę, albo na utrzymanie do kogo. Ładna jest — śmiał się Bernadach — a zresztą mnie to zupełnie obojętne, dziwię się nawet, że ci odpowiadam. Dość tego kobieto; ceruj bieliznę, gotuj obiady, to rzecz twoja. Resztę zostaw mnie.
Aulari spuściła głowę. Straszny los. Zakazał jej bywania w kuźni, skazał ją tem samem na milczenie, a milczenie ją zabijało. Nie mieć z kim mówić o Jepie, co za męczarnia! Wyczerpało ją to do reszty. Ludzie wiejscy, tak wytrzymali na ból fizyczny, znoszą często daleko trudniej ból moralny, strapienie. Powłoka, kora u nich jest często mało wrażliwa, ale jeśli rana sięgnie głębiej, jest nieuleczalna. Od roku już, od sprzeczki Jepa z ojcem nosiła w sercu ranę wiecznie krwawiącą. Aresztowanie syna dokończyło dzieła, organizm jej przestał walczyć. Straciła sen, żywiła się bardzo niedostatecznie, dławiła ją ustawiczna trwoga, tak że wśród nocy kilka razy dusiła się prawie z braku oddechu. Gardło jej się ściskało gdy brała cokolwiek w usta. Siły ją opuszczały, krok stał się ciężki, powolny jak gdyby nogi poczęły już wrastać w ziemię, jeszcze przedtem nim je do niej zakopią na zawsze. Machinalnie spełniała jeszcze drżącemi rękami obowiązki gospodyni wpółprzytomna, nie rozumiejąc co do niej mówiono, nie czując prawie własnego cierpienia. Stała się służącą cichą pilnującą godzin zwyczajnych, obcą dla swych chlebodawców nie troszczącą się o pomyślność ani o nędzę domu.
To postępowanie drażniło Bernadacha a gniewało Galderyka. Woleliby już gdyby była dla nich usposobioną wrogo niźli, by zrezygnowała. Nieczyste sumienie, w dyspucie, w kłótni byłoby dostarczyło argumentów. Milczenie, mówiło więcej jak wymówki. Postać złamana z oczyma pełnemi łez, drażniła ich bardziej niźli gniew. Samo to, że siadała z nimi razem do stołu, odbierało już apetyt.
— Czemuż to ciągle popłakujesz? — spytał Bernadach. — Dalejże jedz!
— Nie głodnam — odpowiadała.
— Zmuś się. Zgotuj sobie rosołu. Przecież drobiu chyba nie brak. Młody nasz kogut może już pracować, biją się ze starym ustawicznie, poświęć tedy starego. Dobrze usmarzony, z nadziewką z prosięcia, z szczyptą czosnku, będzie przewyborny, obliżemy sobie palce.
— Dziękuję, mam żołądek zatkany.
— Podobnie jak twe myśli, tępa głowo. Swojem strapieniem żywisz się na śniadanie, obiad i kolacyę. Obrzydła kuchnia. Upierasz się przytem, by nic do ust nie włożyć i trzebaby cię karmić przemocą, jak gęś karnawałową.
— To nie moja wina — odparła Aulari. — Miejcie tylko trochę cierpliwości, to już długo nie potrwa.
— Cóż to za głupstw a znowu pleciesz?... Czy myślisz, że mam ochotę w tym wieku, żenić się powtórnie! Ot puste słowa... nic jak tylko puste słowa. No otrząśnij się raz i przyrządź sobie dobrą miskę zupy. Tylko pierwszy łyk jest trudny, następne przyjdą same...
— Założyłbym się — dodał niepewnym głosem Galderyk — że Jep, tam w cytadeli nie trapi się do tego stopnia co ty matko. Zresztą — wybuchnął żartem — cóż to znowu tak strasznego ta Afryka, nie umiera się od tego, ot przejażdżka za darmo, na koszt rządu!
— Milcz nędzniku, milcz! — krzyknęła dobywając reszty sił i wyszła nie chcąc słuchać więcej.
Jednego wieczoru Galderyk powrócił dobrze podochocony z targu w Prades, gdzie woził z polecenia Bernadacha na sprzedaż kilka worków zboża. Ceny się podniosły właśnie, i Galderyk przyniósł do domu garść dukatów i złotych luidorów, które dzwoniły pięknie, podczas gdy je układał na stole.
— Cóż nowego słychać w Prades? — spytał stary sprawdzając rachunek.
— Nic dobrego dla Jepa! — odrzekł podniesionym głosem umyślnie, by dosłyszała go Aulari, krająca w kątku w milczeniu chleb na zupę.
Porwała się z miejsca i stanęła przed Galderykiem.
— Cóż takiego mówią?
— Jep i Sabardeilh zostaną zesłani do kolonij karnych, ale nie oni to tylko sami pojadą.
— Deportowanych jest przeszło sześciuset, będą sobie mogli rozmawiać w drodze!
Aulari nic nie odpowiedziała, zachwiała się i padła zemdlona na podłogę.
Przyszła jeszcze do życia, ale koniec się już zbliżał. Gdy Bernadach, któremu z interesu i z przyzwyczajenia zależało na gospodyni, spostrzegł niebezpieczeństwo, było zapóźno. Lekarz i lekarstwa nic nie pomogły. Zresztą chora nie chciała wyzdrowieć. Życie stało jej się ciężarem. Widziała jak uchodzi i nie żal go jej było wcale, nie wyrzekłaby słowa, nie uczyniła jednego ruchu ręką, by je zatrzymać. Przerażała ją najwięcej obecność Galderyka. Gdy się pojawił, odwracała się do ściany. Dźwięk jego głosu był jej torturą. Nawet w chwili skonu, gdy proboszcz Colomer przed udzieleniem rozgrzeszenia, chciał ją skłonić do przebaczenia synowi, wargi umierającej nie zdołały wymówić słów miłosierdzia, a ręka, którą ksiądz włożył w rękę szubrawca, cofnęła się, kurczem przerażenia ściągnięta.
— Przez ciebie umieram i będę potępiona rzekła pochylając się ku niemu — niech mój grzech spadnie na twoją głowę!
Patrzyła nań przenikliwie, a wzrok umierającej był tak straszny, że nawet gdy umarła, Galderyk zamykając jej oczy, nie odważył się spojrzeć w twarz matki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.