Jep Bernadach/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Meble na sprzedaż.

Ruina zupełna u dragona. Od czasu odejścia Jepa, majster nie mógł podołać nawet małej pracy, kuźnia gasła z dniem niemal każdym, aż drzwi jej się całkiem zamknęły. A nie było sposobu sprzedać. Ruina zupełna. Jedynem źródłem dla zaspokojenia koniecznych potrzeb było teraz pole i jego produkty. A i pole było hypotecznie obciążone. Smutny i mizerny byt: kapusta, kartofle... w sam raz tyle, by nie umrzeć z głodu. Niedługo zabrakło nawet chleba, bo piekarz nie chciał już dawać na kredyt. A skąd wziąć pieniędzy? Szafy były puste, znikła z nich bielizna i ubrania, sprzedane sztuka po sztuce. Pożyczyć? A od kogóż? Klęska widoczna starego Malhiberna spowodowała zerwanie stosunków ze sąsiadami i znajomymi, którzy usunęli się z obawy o swe kieszenie.
Filip des Ortes zapukał raz, czy dwa razy i nawet powracając z polowania wysypał na stół zawartość torby myśliwskiej ku wielkiej uciesze dragona, ale względy jego nie były bezinteresowne. Nędza Malhiberna i Bepy, nieobecność Jepa, dodawały mu otuchy i skłaniały do wznowienia usiłowań uwiedzenia dziewczyny. Ale dostał za swoje. Przy pierwszem odezwaniu się Bepa zamknęła mu usta, odsyłając go do wszystkich dyabłów. Nie pokazał się odtąd ani on... ani nikt już inny. Po śmierci Aulari znaleźli się pośród pełnej ludzi wsi, jakby na puszczy, skazani na głód. Pani Sabardeilh usiłowała im przyjść z pomocą, ale cóż ona biedaczka sama posiadała? Co roku około Bożego Narodzenia dostawała worek kasztanów, cały dochód z spadku po braciach, maleńkiego kawałka ziemi, daleko położonego w Thuès na drugim końcu Conflent. Najlepszy dochód przynosiła jeszcze jej igła i palce. Od biedy było można ugotować marnej strawy raz na dzień za te dziesięć sous dziennego zarobku szwaczki. Problem komplikował jeszcze w zrastający z dniem każdym apetyt Malhiberna. Ten szkaradny apetyt, który pochłaniał wszystkie pieniądze domu, nie zmniejszał się... przeciwnie... zwiększył jeszcze od czasu, gdy starzec zaniemógł zupełnie. Była to druga jakby choroba. Nieszczęśnik byłby jadł od rana do wieczora, gdyby miał co. Połykał kawałkami jadło i złościł się, lub płakał jak dziecko, gdy po skończonym posiłku czuł głód, a jeść co nie było. Ilekroć zostawiono go samego, zaczołgał się do szafy, palcami wybierał resztki tłuszczu z garnków i jadł chleb, póki był, potrafił w kilku kęsach pochłonąć wielki bochen chleba, mający wystarczyć na tydzień.
— Gdzie on to wszystko podziewa? — wykrzykiwała pani Sabardeilh przerażona klęską.
Ale nie gniewała się, śmiała się prawie. Śmiać się, coprawda, z czego nie było. Chociaż obie z Bepą zmniejszały ciągle swe racye dzienne, by nasycić chorego, ruiny to nie mogło odsunąć, ostatni cios wisiał już w powietrzu.
Bernadach, zechęcony przez Galderyka, a nie wiele zachęty potrzebował ten szkaradny człowiek, postanowił ściągnąć w drodze przymusowej swą należytość. Sekwestrator dokonał na jego żądanie zajęcia mebli, a piękny różowy afisz, przylepiony na kuźni, oznajmił interesowanym, że w tym dniu, o tej, a o tej godzinie, nastąpi sprzedaż w drodze licytacyi.
Teraz już biedne kobiety nie wiedziały co począć. Przychodziło im czasem na myśl wyjechać do Thuès, do miejscowości, gdzie p. Sabardeilh posiadała mały skrawek ziemi i tam żyć jakoś w stodole, która pozostała po rodzicach, ale jakże przewieźć tam chorego, skąd wziąść na koszta podróży? Pytanie bez odpowiedzi.
Z fotelu swego dragon patrzył na klęskę nie zdając sobie z niej sprawy. Odrobina świadomości, która mu jeszcze pozostała po ataku, zmniejszała się z dniem każdym niemal. Nie zwracając uwagi na troski codzienne swych opiekunek, wiódł życie zwierzęcia jedzącego i przeżuwającego. Instynktowo budził się w godzinach przeznaczonych na posiłek, wciągał w nozdrza powietrze, węszył zapach gotującego się jadła, a gdy przyniesiono je, po pochłonięciu ostatniego kęsa, zapadał napowrót w odrętwienie.
Nadszedł wreszcie złowrogi dzień licytacyi. Chaos i zgiełk, jaki zapanował w domu od samego rana, rozbudził starca, zaciekawił prawie. Patrzył jak ludzie przychodzili i odchodzili, przesuwali meble, wypróżniali szuflady, oglądali przedmioty i podawali je sobie z rąk do rąk. Tutaj przybory kuchenne, naczynie, tam trochę bielizny i łaszków, podnoszonych porządnie, spódnice Bepy, cały kram nędzy, w którym przewracano, rozciągając rzeczy po placu przed kuźnią.
Cała wieś wyruszyła na to widowisko i krążyła dokoła resztek. Nawet z okolic, z Prades, z Marquixannes, nabywcy powiadomieni afiszami, na dobrze znany apel trąbki sekwestratora zbiegli się, jak rozbójnicy, czychający na dobro rozbitków. Wszyscy śmiali się, żartowali, czekając rozpoczęcia licytacyi. Kobiety obracały w rękach odzienie Bepy, mężczyźni oglądali meble, próbowali czy klucz się dobrze obraca w zamku, czy domykają się drzwi szafy, a pomocnik sekwestratora zachwalał przedmioty głosem szarlatana jarmarcznego. Żarcik ten wprawił nabywców w doskonały humor.
Wreszcie gdy przebrzmiał ostatni dźwięk trąbki, sprzedaż się rozpoczęła.
Dragon podniósł się ze swego fotelu i zawlókł aż do okna na kulach, tam z twarzą przyciśniętą do szyby, śledził cały ten ruch, przysłuchiwał się rozmowom sprzedawców z nabywcami. Czy je rozumiał naprawdę? Czy pojął, że oznaczało to ruinę zupełną? Może bawiło go tylko widowisko niezwykłe. Tak się zapatrzył na plac, że nie spostrzegł wcale, jak pomocnik sekwestratora wynosił z domu resztę mebli z izby. Ale to indywiduum, które przez cały dzień grasowało po domu, zapragnęło zażartować sobie ze starca.
— Masz szczęście! — rzekł. — Czyszczą ci dom, trzepią ci meble i obcierają z pyłu, a wszystko darmo. Powinienbyś nam postawić coś, dać się czegoś napić...
— Napić, napić... — powtarzał paralityk machinalnie.
I bez oporu pozwolił mu zabrać kilka drobiazgów rozrzuconych po kominku i rozwieszonych na ścianie, daguerotypowy portret syna, bukiet ślubny swej synowej, ale gdy sięgnął po szablę zawieszoną jako trofeum na ścianie głównej nad łóżkiem, chory się rozgniewał.
— Nie ruszaj! — rzekł i chwycił za rękojeść.
— Daj stary! Zaniosę do wyostrzenia... Daj!
Bepa nadbiegła.
— Ta szabla nic nie warta, cóż weźmiecie za nią?
— Mamy nakaz sprzedać wszystko — odparł człowiek.
A zwracając się do dragona rzekł:
— Puść no, puść stare bydlę. Już twój czas minął... hę prawda? Wystarczą ci kule do zabawy.
Dragon jednak uparł się. Gniew zarumienił mu policzki.
— Nie chcę!... nie chcę! — wołał, ściskając co sił rękojeść szabli.
Ale nagle palce się rozkurczyły. Upadł w tył na podłogę, jak kloc, bez życia.
— Zabiliście go! — zawrzasła pani Sabardeilh, pomagając Bepie położyć starca na łóżku.
Wieść o wypadku rozbiegła się lotem strzały. Sprzedaż przerwano. Fala kumoszek napłynęła do izby. Mówiły wszystkie naraz, udzielały rad, wskazywały lekarstwa.
— Czyż nie widzicie, że kopie siennik nogami. Kona już biedaczysko! — mówiła pani Saberdeilh.
Dźwięk dzwonka, towarzyszącego księdzu, uciszył zgiełk. Proboszcz Colomer, powiadomiony przez jednego ze sąsiadów, przybył, by wydysponować dragona. Ale przybył zapóźno. W chwili, gdy zbliżał się do łóżka, przedzierając się przez falę kobiet, które przyklękły, starzec wydał ostatnie tchnienie.
Co za zjadliwy psikus? Ten niedowiarek do samego końca musiał go złościć. Proboszcz liczył z zupełną pewnością na nawrócenie się dragona na łożu śmierci. Znak krzyża, gest skruchy, nie byłby wymagał więcej! Byłoby odwetem, pięknym odwetem dla księdza; rozgrzeszyć swego wroga i wyprawić go do raju zanimby miał czas się połapać, co się z nim stało. Odwet ten został udaremniony, ale należało wyciągnąć ze śmierci starca, co wzgardził łaską, lekcyę moralną dla reszty owieczek.
Bepa płakała u łoża dziadka. Łkanie w strząsało nią całą. Dokoła lamentowały kobiety.
Proboszcz Colomer nakazał milczenie.
— Odmówimy De Profundis — rzekł, klękając.
Wersety recytowane naprzemian przez księdza i wiernych brzmiały długą chwilę. Po skończonej modlitwie proboszcz podniósł się z klęczek i zwrócił do audytoryum.
— Modliliśmy się tu za duszę naszego brata Malhiberna — rzekł — i jeszcze modlić się będziemy, bo nie należy nigdy wątpić w miłosierdzie boskie. Człowiek ten zmarł nagle. Miejmy nadzieję, że skrucha znalazła przystęp do tego serca, w ostatniej choćby chwili, że żal głęboki zdołał go pojednać z surowym sędzią! Niech jego śmierć nauczy nas być zawsze gotowymi, bo nie znamy dnia ani godziny... Prośmy Boga, bracia moi, by udzielił nam łaski dobrej śmierci. Prośmy też Najświętszą Pannę by wstawiła się u Synaczka swego za tym oto grzesznikiem, by nie gorzał w ogniu piekielnym.
Proboszcz Colomer umilkł. Dreszcz strachu przebiegł po zebranych.
— Dziadku! mój biedny dziadku! — jęczała Bepa.
Brakło jej słów, krzyczała, jęczała, łamała ręce wstrząsana spazmami rozpaczy.
Pani Sabardeilh razem z innymi pochyliła głowę, słysząc groźbę piekła rzuconą przez księdza. Załamawszy ręce, modliła się gorąco za duszę w niebezpieczeństwie zostającą, duszę swego starego. Ale gdy ochłonęła z przerażenia, usposobienie wojownicze wzięło górę. Litość wielka dla zmarłego i przywiązanie do Bepy, sformułowały się w buncie przeciw obłudnej pobożności proboszcza. Łkania Bepy dopełniły miary.
— Uspokój się moje dziecko, uspokój! — rzekła do niej. — Bóg jest sędzią sprawiedliwym, zważy on złe i dobre czyny na szali. I cóż ma do zarzucenia twemu dziadkowi? Nie chodził do kościoła, to prawda, to źle, bardzo źle, ale nigdy nie odmówił jałmużny ubogiemu. Właśnie wielkie miłosierdzie było przyczyną jego niedoli, za hojnie szafował kiesą i za często otwierał drzwi domu swego dla potrzebujących wsparcia i przytułku. Znam ja pobożnisiów i pobożnisie, o których tyle dobrego powiedzieć się nie da... tak znam! — i zwracając się do proboszcza, ciągnęła dalej z wzrastającą wściekłością. — Gdy mnie wypędzono ze szkoły i wyrzucono mi graty na ulicę, błagałam księdza o pomoc. I cóżeś uczynił dla mnie?... Malhibern przyjął mię do swego domu i dał przytułek. I dlatego ja mówię księdzu proboszczowi, że Pan Bóg nie będzie się księdza pytał o pozwolenie, by go przyjąć do raju!
Szmer oburzenia odpowiedział na tę skandaliczną apostrofę. Potępienie całej wsi wyczytać można było na twarzach, dojrzeć w gestach wrogich. Tak samo wymachiwano rękami na widok aresztowanego Sabardeilha, gdy w kajdanach na rękach szedł ulicą jak przez rózgi. Nienawiść głupiej trzody skierowała się teraz na żonę i narzeczonę republikanów skazańców; nawet nieszczęście jej nie łagodziło. Pani Sabardeilh oburzyła się. Żółć gromadząca się od kilku miesięcy i chęć zemszczenia się za doznaną krzywdę wzbierała w jej sercu. Uniósł ją gniew sprawiedliwy. Wyprostowała się i wskazując drzwi gestem rozkazującym, krzyknęła:
— Precz! Precz wszyscy! Łajdaki! Psy podłe. Obłudniku precz! Nie trzeba tutaj nikogo! Precz!
Proboszcz pobladł jak ściana. Odwaga tej kobiety nie miała granic.
— Pogardzasz modłami Kościoła? Dobrze. Zostawiam ci zmarłego, chowaj go sobie jak zechcesz, ale nie w ziemi poświęcanej.
I zwracając się do ludzi, rzekł:
— Odejdźmy stąd przyjaciele, wszystkie węzły między temi kobietami a nami od tej pory zerwane. Same się wykluczyły ze społeczeństwa chrześcian. Ja nie uznaję ich już.
Poszedł, a tłum wyszedł za nim.
Kilka pobożniś na wychodnem rzuciło obelgę na panią Sabardeilh i Bepę, ale one nie raczyły zauważyć tego nawet. Pocóż się bronić? Nie łączyło ich już nic z Katlarem i tymi ludźmi. Porozumiały się bez słów. Nazajutrz po pogrzebie dragona, otrząsną pył wioski z obuwia i odjadą razem do Thuès, by żyć z pracy rąk, posiłkując się mizernym plonem ziemi, będącej własnością ex-nauczycielowej. Raczej żebrać tam o chleb codzienny, niźli żyć tu, obok takich Bernadachów, Colomerów i innych łajdaków.
Ale przedewszystkiem szło o pochowanie dragona w sposób przyzwoity, wyszukanie stolarza, któryby chciał zrobić trumnę, ludzi dosyć radykalnie usposobionych, by zechcieli pochować starca, nie przechodząc przez kościelne wrota. Pani Sabardeilh wystarała się o wszystko. W kuźniach riańskich było jeszcze paru nieuwięzionych towarzyszów Jepa i Ramona. Uwiadomiła ich szybko, złożyli się na trumnę i sami obiecali ją pochować.
Nazajutrz, równo ze świtem, mały orszak udał się na cmentarz. Grób wykopano na małym kawałku ziemi, poza ogrodzeniem cmentarnem. Nie było tam nagrobków, nie było krzyżów, nie było najlżejszego śladu, że dusza jakaś, jedna choćby pamięta o pogrzebionych. Dwa krzywe dęby, pod nimi bujne gęstwy kopru i piołunu, oto wszystko. Leżeli tam dwaj ludzie. W jednej mogile spoczywały zwłoki jakiegoś nieznanego przechodnia, którego znaleziono zmarłego na gościńcu, drugi był znanym, znanym, aż zbyt głośno. Był to mieszkaniec z Katlaru. Zabił ojca, osądzono go w Perpignan, a stracono dawno już temu, na dzisiejszym placu zabaw pod wiązem. Smutne towarzystwo dla dzielnego dragona!
— Dziadek twój będzie tu, jak niegdyś Chrystus pomiędzy dwoma łotrami! — zauważyła pani Sabardeilh.
Ziemia spadała na trumnę z głuchym łoskotem grożąc zmiażdżeniem trumny zbitej z cienkich, krzywych deszczek. Gdy grób zasypano, młodzi kowale pozdejmowali czapki:
— Bądź zdrów Malhibern! — rzekł najstarszy z nich.
— Bądź zdrów, spoczywaj, napracowałeś się dosyć. Tutaj już nie będą cię dręczyć sekwestratorzy. A gdy przyjdzie Republika czerwona, wydobędziemy cię stąd staruszku i pochowamy na samym środku cmentarza. Bogacze się ścisną, zdaje się, nieco, by ci zrobić miejsce. Aż do tego czasu, śpij sobie cicho stary!
Odeszli. Wnuczka Dragona i stara jej przyjaciółka pozostały same. Modliły się jeszcze przez chwilę. Bepa nie mogła się oderwać od świeżej mogiły.
— Biedny dziadek! Muszę go tutaj zostawić w niepoświęconej ziemi, nawet bez krzyża, coby zaznaczył miejsce, gdzie spoczywa!
— Nie trap się mała. Jeśli całe twoje strapienie to krzyż, niedługo ono potrwa.
Ścięła dwie łodygi ostu, związała je włóknem kopru i zatknęła ten znak w świeżo poruszonej ziemi, z której wznosił się opar poranny.
— A teraz dosyć płaczu i narzekania, dziewczyno! W drogę do Thuès!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.