John Barleycorn/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozpocząłem zaledwie piętnasty rok życia, gdy pracowałem już ciężko w fabryce konserw. Miesiąc po miesiącu najkrótszym moim dniem roboczym było dziesięć godzin. Jeżeli do tych dziesięciu godzin faktycznej pracy przy maszynie dodać godzinę obiadową, dojście do fabryki i powrót, wstawanie rano, ubieranie się i jedzenie, posiłek wieczorny, rozbieranie się i kładzenie się do łóżka, nie zostawało więcej jak dziewięć godzin, z dwudziestu czterech, przeznaczonych na zdrowy młody sen. Z tych dziewięciu godzin po położeniu się do łóżka, zanim moje znużone powieki zamknęły się — zdołałem ukraść trochę czasu na czytanie.
Ale wiele wieczorów było takich, że nie zdołałem skończyć mej roboty wcześniej jak o północy. Zdarzało mi się pracować jedenaście i dwanaście godzin, bez przestanku, przy maszynie. Jednego razu pracowałem trzydzieści sześć godzin bez przerwy. Wreszcie były takie tygodnie, w których nie kończyłem mej roboty wcześniej jak o jedenastej, wracałem do domu i kładłem się na spoczynek po północy; już o wpół do piątej budzono mię, aby ubierać się, jeść i wychodzić do roboty, a o siódmej gwizdek fabryczny zastawał mię już przy maszynie.
Wtedy nie można było ukraść ani minuty na czytanie moich ulubionych książek. I cóż tu miał do czynienia John Barleycorn w tym twardym, stoickim trudzie młodzieńca, rozpoczynającego właśnie piętnasty rok życia. A jednakże on wszystko odmienił w życiu tego młodzieńca. Pozwólcie mi to opowiedzieć. Zapytywałem sam ego siebie, czy taki sens ma mieć życie — spędzane w jarzmie pracy? Wiedziałem, że nie było w całem mieście Oakland ani jednego konia, któryby pracował tyle godzin co ja. Jeżeli takie ma być życie — czułem się całkowicie zniechęcony. Przypomniałem sobie mój prom leżący bezużytecznie i obrastający muszelkami, naprzeciwko przystani i przypomniał mi się dmący wiatr w zatoce; wschodów i zachodów słońca nigdy nie widziałem; przypomniałem sobie powietrze drażniące mi nozdrza; uderzenia fal słonej wody, kiedy zanurzałem me ciało; przypomniałem sobie cały urok i zdumiewający sens rozkoszy świata, niedostępnego dla mnie wówczas. Jedna tylko była droga, aby uciec od tego zabijającego mozołu. Muszę znaleźć zarobek na wodzie. A praca na wodzie prowadzi niechybnie w objęcia John’a Barleycorn. Nie wiedziałem o tem. A kiedy uświadomiłem to sobie, miałem dość odwagi, aby się nie cofnąć i nie wrócić do bydlęcego życia przy maszynie.
Pragnąłem pozostać tam, gdzie wichry szalały, stwarzając przygody. A wichry szalały i przygody były nieodłączne na pirackich szlupkach wdół zatoki San-Francisco, na złupionych złożach ostryg, w nocnych walkach na płytkich mieliznach, rankiem na placach targowych naprzeciwko przystani, gdzie kramikarze i oberżyści schodzili się na kupno. Każdy połów ostryg na leżach był formalnym rabunkiem. Karany bywał stanowem więzieniem, ciężkiemi robotami przyczem zakuwano w kajdany. Więc cóż z tego? Więźniowie w ciężkich robotach pracują krócej aniżeli ja przy maszynie. A przecież o wiele bardziej romantycznie było zostać piratem ostryg, a nawet więźniem, aniżeli niewolnikiem fabrycznym. Lecz ponad to wszystko silniejszą była lekkomyślność młodości, podległa szeptom Romantyczności i Przygody.
Wybadałem moją starą piastunkę, Mammy Jennie, której czarną pierś ssałem w niemowlęctwie. Ona była zamożniejsza od mojej rodziny. Pielęgnowała chorych za dobrą tygodniową zapłatę. Czyby nie zechciała pożyczyć swemu „białemu dziecku” pieniędzy? Czyby nie zechciała? Wszystko co posiadała było moje.
Potem wyszukałem French Frank’a, pirata ostryg, który chciał sprzedać, jak słyszałem, swoją szlupkę, Razzle Dazzle. Znalazłem go na szlupce, stojącej na kotwicy po stronie Alemeda przy ujściu rzeki, blisko mostu Webster Street; przyjmował właśnie gości winem w czasie poobiednim. Wyszedł na pokład rozmówić się ze mną w sprawie sprzedaży. Chciał zrobić ten interes, ale była to niedziela. Zresztą miał gości. Zgodził się nazajutrz rano skończyć tę transakcję i mogłem zaraz wejść w posiadanie szlupki. Tymczasem jednak zaprosił mię, abym zeszedł nadół i zapoznał się z jego gośćmi. Były to dwie siostry, Mamie i Tess i pani Hadley, która im matkowała; „Whisky” Bob, szesnastoletni młodzieniec, pirat ostryg i „Spider” Healey, dwudziestoletni, czarnowąsy szczur lądowy. Mamie, siostrzenica Spider’a nosiła miano Królowej Piratów, i przy okazji prezydowała na bankietach. French Frank był w niej zakochany, chociaż ja o tem nic nie wiedziałem wówczas; ona jednak uparcie odmawiała mu swej ręki.
French Frank nalał kielich czerwonego wina za pomyślność naszej tranzakcji. Przypomniałem sobie owo czerwone wino na włoskiej fermie i dreszcz wewnętrzny mię przeszył. Wódka i piwo nie były tak obrzydliwe. Ale Królowa Piratów patrzyła na mnie, trzymając do połowy wypróżniony kielich w ręce. Miałem ambicję, chociaż miałem zaledwie piętnaście lat, nie mogłem wobec niej okazać się nie-mężczyzną. Zresztą była tam także jej siostra i pani Hadley, jak również młody pirat i wąsaty szczur lądowy — wszyscy ze szklankami w dłoni. Cóż ja miałem robić chlapać mleko, albo wodę? Nie, po tysiąc razy nie, choćbym miał wypić tysiąc szklanek, trudno. Wychyliłem kielich jak prawdziwy mężczyzna.
French Frank był podniecony sprzedażą, którą zadatkowałem dwudziestoma dolarami w złotej monecie, dolewał mi więc jeszcze wina. Znałem moje mocną głowę i żołądek i byłem spokojny, że mogę pić z nimi zwykłe kolejki i nie zatruję się na cały tydzień. Mogłem wytrzymać tyle ile oni zdołają wlać w siebie, a zresztą oni już jakiś czas przedtem pili.
Zaczęliśmy śpiewać. Spider śpiewał: „The Boston Burglar“ i „Black Lulu“. Królowa śpiewała „Then I wish, I were a little bird“. A siostra jej, Tess, śpieweła „Oh, treat my daughter kindly“. Wesołość się wzmagała i zaczęliśmy szaleć. Spostrzegłem, że mogę mniej pić, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Otóż, podnosząc się do toastów, przy przybliżaniu głów i ramion, ze szklankami w dłoni, mogłem wylewać poza siebie na podłogę zawartość kielicha.
Rozumowałem w następujący sposób: śmieszne to jest ze strony tych ludzi, że lubią pić tak obrzydliwe wino. Trudno, niech i tak będzie. Nie mogłem kłócić się z nimi o smak wina. Moja męskość zgodnie z ich śmiesznemi poglądami zmusza mię okazywać, że i ja lubię wino. Trudno. Mogę to okazywać. Ale będę pił tylko tyle, ile to będzie nieuniknione.
Królowa zaczęła mię kokietować, ba, najmłodszy rekrut pirackiej floty i to nie pomocnik, a właściciel szlupki i kapitan. Wyszła na pokład, aby odetchnąć powietrzem, i zabrała mnie z sobą. Ona naturalnie wiedziała, że French Frank będzie się tam wściekał na dole, ale mnie się to ani śniło. Po chwili Tess przyszła do nas i usiadła na budce, potem nadszedł Spider i Bob, a nakoniec pani Hadley i French Frank. Siedzieliśmy razem ze szklankami w rękach, śpiewając, a podczas tego wielki dzban krążył wokoło; tylko ja jeden byłem naprawdę trzeźwy w tej kompanji.
I ja jeden radowałem się tak, jak nikt z nich nie był w stanie się radować. Tutaj, w tej atmosferze cyganerji, nie mogłem nawet porównać tej sceny z mojem życiem wczorajszem, kiedy stałem przy maszynie w gęstem dusznem powietrzu, powtarzając, beznadziejnie powtarzając z największą szybkością całą serję mechanicznych ruchów. A obecnie siedzę ze szklanką w ręce, w podnieconem towarzystwie, z piratami, awanturnikami, którzy zbuntowali się przeciw niewolnictwu drobiazgowej rutyny, którzy drwią z zakazów i prawa, którzy ujęli swe życie i wolność w swe ręce. A cała zmiana w mem życiu dokonała się dzięki pomocy John’a Barleycorn, dzięki niemu połączyłem się z tą sławną bandą wolnych, bezczelnych i nieustraszonych ludzi.
I tego popołudnia wietrzyk morski przewiewał moje płuca i falował powierzchnię wód kanału. Nadpłynęła gromada szkunerów, skrzydła przy skrzydłach, dmąc w rogi, aby im podniesiono most. Czerwono malowany drąg odepchnął Razzle Dazzle na sfalowane wody, mącąc ich spokój. Barka transportująca cukier holowała z „kościami” na morze. Słońce kąpało się w sfalowanem morzu, a życie było wielkie. Spider śpiewał:
Czarna Lulu, Lulu mała
Gdzieś ty była, u kaduka!
W więzieniu siedziałam,
Wykupu czekałam,
Aż mój alfons mnie odszuka.
Otóż to był przedsmak i muśnięcie ducha buntu, przygód i romantyczności, przedsmak rzeczy zakazanych, a tworzących wielkość i zuchwalstwo. I wiedziałem, że nazajutrz nie wrócę do maszyn w fabryce konserw. Jutro będę morskim piratem, wolnym korsarzem, tak wolnym, jak to jest możliwem w dzisiejszych czasach tylko na wodach zatoki San-Francisko. Spider zgodził się być jedynym marynarzem mojej załogi, a zarazem kucharzem, podczas gdy ja będę przy sterze. Mogliśmy się zaopatrzyć w narzędzia i wodę rankiem, podnosząc wielki, najgłówniejszy żagiel (który był największem płótnem, pod jakiem nigdy jeszcze nie płynąłem) i pruć wody od ujścia rzeki z pierwszym wiatrem, lub też z ostatnią falą odpływu. Wówczas mogliśmy zwolnić żagiel a z pierwszą falą płynąć wdół zatoki, aż do wysp Asparagus, gdzie mogliśmy zaczepić kotwicę o milę od brzegu. A więc nakoniec moje marzenia mogą być spełnione, będę mógł spać na wodzie. Nazajutrz będę mógł obudzić się na wodzie; i dalej, dalej będę mógł przebywać stale na wodzie.
Królowa prosiła mię, abym ją odwiózł na brzeg mym promem, a French Frank zamierzał sam odwieźć swoich gości o zachodzie słońca. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego raptownie zmienił projekt, zwracając się do Whisky Bob’a aby spuścił jego prom na wodę, a sam pozostał na szlupce. Ani też nie zrozumiałem drwiącej uwagi Spidera, którą rzucił mi na stronie: „Patrzcie, ostro się zabierasz.” Jakże się to mogło pomieścić w mej chłopięcej głowie, że ten szpakowaty pięćdziesięcioletni mężczyzna mógł być zazdrosny o mnie?