John Barleycorn/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ale w następnej serji moich hulanek z John’em Barleycorn przerwy gwałtownie się skróciły. W czternastym roku życia z głową, przepełnioną opowiadaniami starych podróżników, z obrazami podzwrotnikowych wysp i dalekich wybrzeży w duszy, wypływałem na małym promie wokoło portu San-Francisco oraz przy ujściu rzeki Oakland. Pragnąłem wypłynąć na pełne morze. Pragnąłem uciec od monotonji i szarzyzny życia. Byłem w kwiecie młodzieńczości, przeniknięty romantycznością i żądzą przygód, marzący o wolnem życiu wśród otoczenia dzikich ludzi. Nie przeszło mi przez myśl, że cała osnowa i przędza owego wolnego życia była związana z alkoholem.
Otóż, pewnego dnia, kiedy rozwinąłem żagle na moim promie, spotkałem Scottiego. Był to ochrypły, siedmnastoletni młodzieniec, zbiegły chłopak okrętowy, jak mi sam opowiadał o sobie, uciekł z angielskiego okrętu z Australji. W tym czasie pracował również na okręcie w San-Francisco, lecz starał się dostać na statek poławiaczy wielorybów. Wpoprzek ujścia, niedaleko miejsca postoju statków wielorybich, stał mały jacht Idler. Właściciel tego statku był harpunnikiem, który zamierzał następną wyprawę odbyć na statku wielorybim Bonanza. Otóż, czy jabym nie zechciał podwieźć go na moim promie i odwiedzić wraz z nim harpunnika?
Czy jabym nie zechciał? Czyż mało słyszałem opowieści i pogłosek o jachcie Idler? o ogromnej szalupie, która przybyła z wysp Sandwich, gdzie używano jej do szmuglowania opjum? A harpunnik, który był jej właścicielem! Jakże często widywałem go i zazdrościłem mu wolności. On nigdy nie opuszczał morza. Spędzał nawet noce na jachcie w porcie, gdy ja musiałem wracać na ląd, do domu, aby położyć się do łóżka. Harpunnik miał zaledwie dziewiętnaście lat (chociaż nigdy nic o nim nie słyszałem, jak tylko jego własne oświadczenie, że był harpunnikiem), był jednakże dla mnie aż zanadto sławną i wybitną osobistością, abym śmiał zwrócić się do niego, ja, krążący około jachtu i to w znacznej odległości. Czy jabym nie zechciał podwieźć Scottiego, zbiegłego marynarza, w odwiedziny do harpunnika na słynny ze szmuglowania jacht Idler? Czy jabym nie zechciał?
Harpunnik wyszedł nazewnątrz statku, aby odpowiedzieć na nasze hasło i zaprosił nas na pokład. Udawałem marynarza i człowieka dojrzałego; odbijając prom tak, aby nie uszkodził biało-malowanego jachtu — skierowałem łódkę wtył jachtu na linie i przymocowałem linę niedbałemi pół-rzutami. Zeszliśmy nadół. Było to pierwsze wnętrze okrętu, które widziałem. Ubrania na ścianie cuchnęły stęchlizną. Ale cóż z tego? Czyż to nie była odzież marynarza? skórzany surdut podbity kortem, gumiaki, niebieski płaszcz pilota, kaptur nieprzemakalny i buty z naoliwionej skóry. Wszędzie uderzała ekonomja miejsca — wąskie skrzynie, ruchome stoły i nieprawdopodobne schowanka. Był tam również bajeczny kompas, lampy okrętowe o miedzianych podstawach, niebieskie karty porozrzucane niedbale, sygnałowe chorągiewki w alfabetycznym porządku, a żeglarski cyrkiel, wbity w drewnianą ścianę, podtrzymywał kalendarz.
Nareszcie żyłem. Usiadłem tam, po raz pierwszy, wewnątrz okrętu szmuglerskiego, przyjęty do towarzystwa przez harpunnika i zbiegłego angielskiego marynarza, który, jak mówił, nazywał się Scotty.
Pierwszą rzeczą dla dziewiętnastoletniego harpunnika, jak również dla siedmnastoletniego marynarza, aby udowodnić, że są prawdziwymi mężczyznami, była konieczność zachowywać się jak mężczyźni. Harpunnik wyraził nieodłączne życzenie wypicia, a Scotty zaczął szukać w kieszeniach drobnych niklów.
Wówczas harpunnik wyniósł różowawą flaszkę, aby ją napełnić w jakiejś świńskiej norze, ponieważ w pobliżu nie było legalnych szynków. Piliśmy to tanie, cuchnące świństwo z kielichów. Czyż miałem się okazać słabszym, nie takim samym zuchem jak harpunnik, albo marynarz? To byli mężczyźni. Dowiedli tego, pijąc wódkę. Pijaństwo było cechą męskości. A więc piłem z nimi; piłem, aby pić, mężnie i zdecydowanie, chociaż ten przeklęty trunek nie mógł się porównać z kostką gumy do żucia, albo z wyborną „bombą”. Wzdrygałem się i ściskałem gardło za każdym łykiem, chociaż mężnie ukrywałem te symptomy.
Tego popołudnia kilka razy napełnialiśmy flaszkę. Miałem wszystkiego dwadzieścia centów w kieszeni, ale jak prawdziwy mężczyzna rzuciłem je na stół, chociaż w głębi serca żal mi było cukierków, które mógłbym sobie za nie kupić w ogromnym sklepie cukierniczym. Wódka wlazła nam do głowy, potoczyły się opowiadania harpunnika i Scottiego w kierunku Wschodu, o wiatrach około przylądka Horn, o rozkoszach dalekich podróży, o północnych wiatrach, o strzaskanych okrętach poławiaczy wielorybów na biegunie Polarnym.
„O, ty nie mógłbyś płynąć po tych lodowych wodach” powiedział do mnie harpunnik poufale. „Wykręciłbyś się i poszedłbyś na dno. Kiedy wieloryb roztrzaska statek, jedyna rzecz, którą możesz zrobić, jest położyć się brzuchem na wiośle i dopóki cię zimno nie skręci, możesz płynąć”.
„Pewnie” odpowiedziałem, kiwnąwszy głową z wdzięcznością i z takim wyrazem, jakbym ja także był poławiaczem wielorybów i mógłbym również znaleźć się na Oceanie Północnym. Istotnie, zanotowałem sobie w pamięci tę szczególnie ważną informację i utrwaliłem ją sobie w mózgu tak, że do dzisiejszego dnia jeszcze tam tkwi.
Zpoczątku nie mogłem zabrać głosu. Wielkie Nieba! miałem zaledwie czternaście lat i nigdy jeszcze nie byłem na Oceanie. Mogłem tylko słuchać łych dwóch morskich wygów i okazywać moją męskość, pijąc z nimi wesoło, i swobodnie pijąc, aby pić.
Trunek robił swoje; opowiadania Scottiego i harpunnika rozbrzmiewały w przestrzeni kajuty i w moim mózgu jak wielki, burzliwy, wolny wicher, i w mojej wyobraźni przeżywałem przyszłe lata, miotany przez dzikie, szalone, sławne, niezliczone przygody.
Zaprzyjaźniliśmy się bardzo ze sobą. Nasza powściągliwość i małomówność były przełamane. Byliśmy tak bliscy z sobą, jak gdybyśmy się znali od wielu lat i wznosiliśmy toasty za przyszłe wspólne podróże. Harpunnik opowiadał o niepowodzeniach i o poufnych sekretach. Scotty płakał, wspominając matkę w Edynburgu — damę, jak zapewniał, wysoko urodzoną, która przypadkowo znalazła się w groźnych warunkach, która wysiliła się, aby napróżno zapłacić właścielowi okrętu za jego praktykę, która poświęcała się dla niego, marzyła o jego karjerze kupca i szanownego obywatela i której on złamał serce, ponieważ uciekł z okrętu, z Australji, i wstąpił na inny okręt jako zwykły marynarz, pracując przy maszcie. I Scotty udowodnił swoje opowiadanie. Wyciągnął z kieszeni ostatni, smutny list matki i płacząc, czytał nam go głośno. Harpunnik i ja płakaliśmy razem z nim i przysięgaliśmy, że wszyscy trzej wstąpimy na okręt wielorybi Bonanza, będziemy zarabiali dobrą zapłatę, i, zawsze razem, odbędziemy pielgrzymkę do Edynburga, aby złożyć furę pieniędzy u stóp drogiej damy.
I kiedy John Barleycorn rozpalił mój mózg i stopił moją powściągliwość, a skromność moja roztajała, zacząłem mówić, a raczej on zaczął mówić za mnie, przeze mnie i ze mną, to wszak on, to moje drugie ja; przeobraziłem się zupełnie; głos mój zabrzmiał, mocno; aby okazać się męskim, chełpiłem się detalami i z całą rozciągłością opowiadałem, jak przepływałem przez zatokę San-Francisco na moim promie, w czasie straszliwego południowo-zachodniego wiatru, kiedy nawet marynarze na szkunerach wątpili w mój czyn. Dalej ja — albo John Barleycorn, a właściwie jest to jedno i to samo — powiedziałem Scottiemu, że on może być dobrym marynarzem morskim i może znać każdą linę na wielkich okrętach, lecz o ile trzeba żeglować na małym statku, mogę go pobić i okręcić go na palcu.
Najzabawniejsze z tego wszystkiego, że moje przechwałki i twierdzenia były słuszne. Przy zwykłej powściągliwości i mej skromności nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć Scottiemu, jak nisko cenię jego znajomość małego statku. Ale to jest właśnie skutek działania Johna Barleycorn, rozwiązywać języki i kazać wypaplać najskrytszą myśl.
Scotty, czy John Barleycorn albo obydwaj razem, czuli się dotknięci moją uwagą. Czyż nie byłem zuchwalcem? Jakże mogłem obrazić zbiegłego siedmnastoletniego marynarza. Scotty i ja przechwalaliśmy się na wyścigi, skacząc do siebie jak młode koguciki, aż harpunnik nalał nam nową kolejkę wódki, abyśmy mogli zapomnieć i zalać urazę. Kiedy to uczyniliśmy, objęliśmy się za szyję, powtarzając przysięgi na wieczną przyjaźń, akurat tak samo, jak Black Matt i Tom Morrisey pamiętam — na tej fermie w kuchni w San Mateo. Przypominając to sobie, uwierzyłem, że jestem mężczyzną — pomimo moich mizernych czternastu lat — mężczyzną tak wielkim i męskim, jak ci dwaj zczepieni ze sobą olbrzymi, którzy pokłócili się i wpadli we wściekłość tej pamiętnej niedzieli, rankiem, przed laty.
W tym momencie przyszła kolej na śpiewy i złączyłem swój głos z głosem Scotty i harpunnika. Śpiewaliśmy różne urywki, piosenki morskie i pieśni. Tam, w kajucie Idler’a usłyszałem poraz pierwszy „Blow the Man Down” „Flying Cloud” i „Whisky, Johnny, Whisky.” Oh, jakie to było wspaniałe! Zacząłem chwytać pazurami sens życia! Tam nie była to pospolita nuda, nie ujścia rzeki Oakland, nie nużące roznoszenia gazet po domach, dostarczanie lodu albo obsadzanie kręgli w kręgielniach. Cały świat do mnie należał, wszystkie drogi stały otworem, a John Barleycorn, kusząc mą wyobraźnię, dał mi możność przeczuć awanturnicze życie, do którego tęskniłem.
Nie byliśmy przeciętnymi ludźmi. Byliśmy jak trzej pijani młodzi bogowie, nieprawdopodobnie mądrzy, wspaniali, genjalni i bezgranicznie mocni. Ah! — i ja jeszcze dziś wyznaję, po tylu latach — takiego podniosłego nastroju, do jakiego mógł John Barleycorn podnieść mój mózg — nigdy na trzeźwo nie byłem w stanie osiągnąć. Ale nie jest to nastrój wolnej woli. Trzeba płacić za to straszliwą karę, bo każdy wysiłek równoważy upadek, bo każdej wysokości odpowiada przepaść; bo za każdy fikcyjnie boski moment jest ekwiwalentem — grząskie błoto gadów. Za każdą sztuczkę John’a Barleycorn, za wybujałe dni i tygodnie życia, widziane poprzez szaleństwo wspaniałych momentów, trzeba zapłacić skróconem życiem z bezlitosnym lichwiarskim dodatkiem.
Chciwość wrażeń i przezwyciężanie — są tak jak stare wrogi — ogień i woda. One muszą się wzajem nie unicestwiać. Nie mogą istnieć solidarnie. I chociaż John Barleycorn jest potężnym czarodziejem jakim może być, jest on również wielkim niewolnikiem chemji organicznej, tak jak my, żywi, podlegamy śmierci. Płacimy za każdą podnietę nie dlatego, że John Barleycorn umie pośredniczyć, lecz że walczy z nami o natychmiastową zapłatę. On może prowadzić nas na wyżyny, ale utrzymać nas tam nie może, inaczej, musimy być ofiarami jego. I to jest nie ofiara, ale zapłata za szalone harce według fujary John’a Barleycorn.
Wszystko to powyżej powiedziane jest mądrością poniewczasie. Nie było to wiadome czternastoletniemu chłopcu, który siedział w kajucie Idler’a w towarzystwie harpunnika i marynarza, którego nozdrza drażnił zapach gumiaków, i ryczącego w chórze: „Yankee ship come down the river — pull, my bull boys, pull!”[1]
Roztkliwialiśmy się, mówiliśmy i krzyczeliśmy wszyscy razem. Posiadałem wspaniały organizm, żołądek mój mógł strawić żelazo, wobec czego ja jeden zdołałem zwycięsko uniknąć porażki, kiedy Scotty już słabnął i upadał. Mówił coraz niezrozumiałej, mieszał wyrazy, nie mógł znaleźć właściwych, a kiedy wreszcie znalazł, nie był w stanie ich wymówić. Zatruty mózg przestał funkcjonować. Blask oczu znikał i wyglądał tępo; daremne były jego wysiłki, aby mówić. Twarz i ciało zamierały tak, jak jego świadomość zamierała. (Człowiek nie może siedzieć prosto jeżeli to nie jest aktem jego woli.) Mózg Scotty’ego wirował i nie był w stanie kontrolować muskułów. Usiłował podnieść kielich do ust, lecz bezwładnie opuścił go na podłogę. Nagle, ku memu zdumieniu, płacząc gorzko, stoczył się pod skrzynię na plecy i momentalnie zaczął chrapać we śnie.
Harpunnik i ja piliśmy jeszcze, drwiąc, każdy po swojemu, z upadku Scotty’ego. Ostatnia butelka została otwarta i wypiliśmy ją wspólnie przy akompanjamencie ciężkich oddechów Scotty’ego. Wreszcie harpunnik opadł na skrzynię, a ja pozostałem sam jeden na polu bitwy.
Byłem bardzo dumny i John Barleycorn był dumny ze mnie. Mogłem pić dużo, byłem mężczyzną. Przetrzymałem dwóch mężczyzn, pijąc jednakową ilość, i oni leżeli bez przytomności. A ja trzymałem się prosto na nogach, i wyszedłem na pokład, aby zaczerpnąć świeżego powietrza memi spalonemi płucami. Owa hulanka na Idlerze przekonała mnie, jaki mam wytrzymały żołądek i jaką mocną głowę do picia, świadomość tych zalet była źródłem mej dumy przez szereg lat, lecz ostatecznie doszedłem do zrozumienia, że to była okoliczność bardzo smutna dla mnie. Właściwie szczęśliwym jest ten, który nie może pić więcej ponad pewną określoną ilość bez uczucia wstrętu. Natomiast bardzo biednym człowiekiem jest ten, który może pić nieskończoną ilość kielichów, nie zdradzając zewnętrznych oznak pijaństwa, w celu jakoby osiągnięcia „kurażu”.
Słońce zachodziło, kiedy wszedłem na pokład Idler’a. Było tam wdole mnóstwo ław. Nie potrzebowałem wracać do domu. Ale chciałem zademonstrować przed samym sobą, jak bardzo byłem męskim. Mój prom stał przywiązany wtyle statku. Ostatni silny odpływ ściągnął wodę kanału o jakieś czterdzieści mil.
Mogłem obserwować góry białej piany, a wsiąkanie i bieg wody były całkiem widoczne poprzez maszty.
Obsadziłem żagiel, podniosłem go, zająłem miejsce przy sterze, ująłem kierownik i zwróciłem się wzdłuż kanału. Prom zawirował i zanurzył się warjacko, a wody zaczęły brygać. Byłem u szczytu egzaltacji. Śpiewałem „Blow the man down” i płynąłem. Nie byłem już czternastoletnim chłopcem, pędzącym szare życie w śpiącem mieście, zwanem Oakland. Byłem człowiekiem, bogiem, i wiele żywiołów ulegało mi, a ja kierowałem niemi według swej woli.
Odpływ był całkowity. Setki jardów miękkiego błota rozciągało się między przystanią a wodą. Ciągnąłem śródokręcie, pędząc wprost w błoto, podniosłem żagiel, stojąc przy sterze, jak gdybym często manewrował wśród odpływów, zacząłem pchać prom wiosłem. Stało się to wówczas, kiedy moja świadomość już mętniała. Straciłem równowagę i utknąłem głową w grzęsawisku. Wówczas, po jakimś czasie wyciągnąłem nogi z grząskiego szlamu, krew płynęła mi z pod ramienia skaleczonego o słup oblepiony muszlami. Wiedziałem, że jestem pijany. Lecz cóż z tego? Tam na środku kanału dwóch silnych mężczyzn, marynarzy, leży bez przytomności na skrzyniach, a ja ich przetrzymałem. Byłem mężczyzną. Stałem prosto na nogach, chociaż co prawda były one głęboko wgrzęźnięte w błoto. Gardziłem myślą powrotu na prom. Brnąłem w błocie, popychając prom przed sobą i rycząc pieśń mego męstwa całemu światu.
Zapłaciłem za to. Odchorowałem ciężko i długo, a ręce miałem boleśnie poranione żelaznemi klamrami. Cały tydzień nie mogłem ruszyć rękami, a prawdziwą męczarnią było ubieranie się i zdejmowanie ubrania.
Przysiągłem „Nigdy więcej!”. Gra nie warta świeczki. Cena była za wysoka. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Moje postanowienie było czysto fizycznej natury. Żadne chwile podniecenia nie mogły wynagrodzić godzin takiego upodlenia i paskudztwa. Kiedy zdołałem odzyskać mój prom, unikałem Idler’a. Pływałem z przeciwnej strony kanału, aby ominąć Idler’a. Scotty gdzieś znikł, a harpunnik stał tam jeszcze, lecz ja unikałem go. Pewnego razu, kiedy wylądował na przystań, schowałem się przed nim, aby z nim się nie spotkać. Byłem w strachu, że znowu mi zaproponuje wypitkę, a może nawet nosi butelkę wódki w kieszeni.
A jednak — i tam objawił się czarodziej, John Barleycorn — bo ta popołudniowa hulanka na Idlerze była jasną, barwną chwilą w monotonnem mojem ówczesnem życiu. Było to godne zapamiętania zdarzenie. Myślą często wracałem do niego. Przypominam sobie każdy poszczególny moment, i znowu wracam do rozpamiętania całego zdarzenia. Przedewszystkiem, wniknąłem w zębate koło postępowania mężczyzn. Widziałem Scotty’ego płaczącego nad własną niecnotą i poznałem historję matki z Edynburga, która była wielką damą. Harpunnik opowiadał mi okropne, zdumiewające rzeczy o sobie. Poznałem mnóstwo pokus i ostrzegawczych wskazówek świata — poza moim światem, tego świata, do którego jednak chciałem się dostosować, jak ci dwaj młodzieńcy, którzy pili ze mną. Zrozumiałem duszę mężczyzn. Zrozumiałem moją duszę i dojrzałem nieprzeczuwane możliwości i wielkość.
Tak, ten dzień był inny aniżeli wszystkie moje codzienne dni. I dziś jeszcze wyróżniam go w pamięci. Wspomnienie tego dnia wyżłobiło się w mym mózgu. Lecz cena jego była za wysoka. Odtąd unikałem podobnych przyjemności i wróciłem do moich „bomb” i kostek gumy. Sednem sprawy było to, że cała chemja mego organizmu protestowała przeciw używaniu alkoholu. Trunek nie mógł się zasymilować w mojem wnętrzu. Był dla mnie wstrętny. Ale mimo to okoliczności pchały mię w objęcia John’a Barleycorn, pchały mię ustawicznie aż do chwili, kiedy po wielu latach, spotykając go w każdym tłumnie uczęszczanem miejscu, mogłem powitać go jak dobroczyńcę i przyjaciela z uczuciem radości. A jednocześnie nienawidziłem go i pogardzałem nim. Tak, dziwny to przyjaciel ów John Barleycorn.