John Barleycorn/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie przezwyciężyłem, właściwie, nigdy fizycznego wstrętu do alkoholu. Ale go stale zwalczałem. Dotąd zwalczam go zawsze, ile razy piję. Podniebienie moje nigdy nie przestaje protestować a podniebieniu można ufać, że wie, co jest dobre dla organizmu. Ale przecież ludzie nie piją dla następstw, jakie alkohol wywołuje w ich ciele. Piją, bo to sprawia nadzwyczajny efekt mózgu, a że trunek musi przejść przez ciało, tem gorzej dla ciała.
Ale wracając do mych lat dziecięcych, mam jeszcze jedno wspomnienie, które oprócz wstrętu do alkoholu, wryło się również głęboko w mój umysł. Były to szynki.
Nieraz siedząc na naładowanych wozach we mgle, z nogami ścierpniętemi od nieruchomej pozy, kiedy konie człapały zwolna po ciężkiej drodze przez piaszczyste pagórki, jedna jaskrawa wizja skracała mi tę nużącą podróż.
Obraz szynku w Colmie, gdzie mój ojciec, wciągnięty przez kogokolwiek, wstępował często, aby pić. A ja rozgrzewałem się przy wielkim piecu i dostawałem lodowaty cukier. Był to bajeczny przysmak. Szynki były doskonałem miejscem pod wszystkiemi względami. Powracając z uciążliwej drogi końmi, spędzałem chętnie godzinę w szynku, delektując się lodowatym cukrem. Żułem najmniejsze cząsteczki, nie marnowałem ani okruszynki z cukierka, ssałem go, póki nie zrobiła się cieniuteńka i nadzwyczaj smaczna masa. Nigdy własnowolnie nie połknąłem tej masy. Żułem ją, ssałem, obracając językiem, rozpłaszczałem ją wewnątrz podniebienia to z jednej strony, to z drugiej, aż nakoniec wśliznęła mi się i, zmieszana ze śliną, tonęła w głębi przełyku. Nawet Horace Fletcher był niczem dla mnie w porównaniu z lodowatym cukrem.
Lubiłem szynki. Szczególniej lubiłem szynki w San-Francisco. Można tam było dostać wszelkie najwyborniejsze smakołyki — chleb świętojański, lodowaty cukier, sery, sosiski, sardynki, wspaniałe przysmaki, jakich nigdy nie widziałem na naszym skromnym stole w domu. Pamiętam, pewnego dnia szynkarz zrobił mi jakąś mieszaninę syropu i sodowej wody. Ojciec nie zapłacił za to. To był poczęstunek szynkarza i odtąd szynkarz stał się moim ideałem. Marzyłem, śniłem o nim latami.
Chociaż miałem wówczas siedm lat, pamiętam go jeszcze doskonale w najdrobniejszych szczegółach, nie widząc go nigdy od tego czasu. Szynk znajdował się w południowej części San Francisco przy ulicy Market, po stronie zachodniej. Wewnątrz, przy wejściu, po lewej stronie był bufet. Po prawej, naprzeciwko ściany znajdował się kontuar do śniadań. Był to długi, wąski pokój, a w głębi za beczkami z piwem rozstawione były małe stoliki i krzesła. Szynkarz niebieskooki, o jasnych jedwabistych włosach — spoglądał z pod czarnej jedwabnej czapeczki. Pamiętam, że zwykle nosił bronzowy surdut, a nawet doskonale przypominam sobie miejsce w pośrodku szeregu butelek, z którego brał jedną z nich, czerwonego koloru, z syropem. Szynkarz rozmawiał z ojcem długo, a ja ciągnąłem mój słodki napój i rozpływałem się. I dziś jeszcze, po tylu latach, rozpływam się nad samem wspomnieniem.
Pomimo mego dwukrotnego doświadczenia, tak smutnego, w szynku wabił mię i pociągał John Barleycorn panujący i dostępny. W tem zawiera się znaczenie szynku i ten przemożny wpływ, jaki pozostawia ślady w umyśle dziecka.
W szynku urabiałem sobie pierwszy pogląd na świat i dochodziłem do przekonania, że ta instytucja jest niezmiernie ponętna i pożądana. Ani sklepy, ani publiczne budynki, ani żadne mieszkania ludzkie nie stały dla mnie otworem i nie mogłem ogrzać się w nich, ani też zajadać tam boskich przysmaków tak, jak w szynku, przy wąskich kontuarach, naprzeciwko ściany. Wszędzie drzwi były zawsze zamknięte dla mnie, drzwi w szynku stały otwarte naoścież. Zawsze i wszędzie znajdowałem szynki; na traktach i na drodze, w wąskich alejach i na ludnych uliczkach jasno oświetlone, wesołe, ogrzane w zimie, a osłonięte i chłodne w czasie upałów. Tak, szynk był najwspanialszem miejscem i to było decydującym momentem.
Kiedy miałem lat dziesięć, rodzina moja opuściła fermę i przeniosła się do miasta. I tutaj, w dziesiątym roku życia rozpocząłem żywot dziecka ulicy. Jedną z przyczyn tego była potrzeba zarobku, drugą, potrzeba ruchu. Wkrótce odkryłem drogę do publicznej bibljoteki i zaczytywałem się aż do nerwowego wyczerpania.
Na biednej fermie, gdzie dotychczas przebywałem, nie było wcale książek. Różnemi cudownemi sposobami wydostałem raz cztery książki, wspaniałe książki i połknąłem je łapczywie. Jedna z nich było to „Życie Garfielda,” druga Paul de Chaillusa „African travels,” trzecia, nowele Ouida z brakującemi czterdziestoma stronicami na końcu, a czwarta — Irvinga „Alhambra.” Tę ostatnią pożyczyła mi nauczycielka w szkole. Nie byłem bardzo śmiałem dzieckiem. Niepodobny byłem do Oliwiera Twiste i nie odważałem się prosić o cokolwiek. Kiedy zwróciłem „Alhambrę” nauczycielce, miałem nadzieję, że ona pożyczy mi inną książkę. A ponieważ to się nie stało, a przeciwnie, nauczycielka osądziła mię za niezdolnego do czytania, płakałem przez całą drogę, idąc trzy mile ze szkoły do fermy. Czekałem, łudząc się, że nauczycielka pożyczy mi wreszcie jakąś książkę. Po pewnym czasie nerwy moje doszły do takiego stopnia naprężenia, że gotów byłem prosić ją sam, ale nigdy nie osiągnąłem szczytu takiego zuchwalstwa.
Kiedy znalazłem się w mieście Oakland, na półkach bibljoteki publicznej odkryłem nowy olbrzymi świat poza znanym mi dotychczas. Tam było mnóstwo książek, tak dobrych, pięknych, jak tamte cztery, a może nawet i lepszych.
Biblioteki wówczas nie były przystosowane do potrzeb dzieci i miałem razu pewnego zabawne zdarzenie. Pamiętam, w katalogu zainteresował mię tytuł „The Adventures of Peregrine Pickle.” Wypełniłem blankiet żądań i bibljotekarz wręczył mi całą kolekcję pełnego wydania dzieł Smollert’a w ogromnym tomie. Przeczytałem wszystko, ale przedewszystkiem historje i przygody, oraz dawne wyprawy i podróże. Czytałem w łóżku, przy stole, czytałem idąc do szkoły i w szkole, na pauzie, kiedy inni chłopcy bawili się. Zacząłem być opryskliwy. Wszystkim odpowiadałem: „Idź precz! Przeszkadzasz mi”.
Wkrótce jednak, skończywszy lat dziesięć, zostałem ulicznikiem. Nie miałem już czasu na czytanie. Byłem zajęty ćwiczeniem się w bójkach, nauką sprytu, bezczelności i grubijaństwa. Nie miałem nawet pojęcia, ani nie interesowałem się wcale istotą tych rzeczy, które wówczas wywierały wpływ na mnie. Nieostatnie miejsce w mym rozwoju zajął również szynk. Bywałem w nim wewnątrz i pod drzwiami. Pamiętam w tych czasach na wschodniej stronie Brodway, między ulicami szóstą, a siódmą, od rogu do rogu — była to przestrzeń solidnie obsadzona szynkami.
Życie w szynkach bywało bardzo urozmaicone. Mężczyźni rozmawiali głośno, śmieli się hałaśliwie i wogóle panowała tam atmosfera niezwykła. Było to coś innego, aniżeli szara codzienność, kiedy nic się nie dzieje. To było życie zawsze żywe, a czasem nawet pociągające, kiedy razy spadały, krew się lała, a grubi policjanci przychodzili brać za bary zapaśników.
Niezapomniane chwile również były dla mnie, kiedy głowę miałem pełną dzikich, gwałtownych walk, bohaterskich przygód na morzu lub lądzie. Natomiast, mniej wielkie chwile były, kiedy włóczyłem się po ulicach, roznosząc gazety po domach. W szynkach, nawet idjoci, rozwaleni na stołach albo na podłodze przesypanej trocinami, byli przedmiotem mego podziwu i tajemniczości.
I trzeba dodać, że szynki były instytucjami uprawnionemi. Ojcowie miast sankcjonowali i zatwierdzali ich działalność. To nie były żadne straszne miejsca, jak sądzili chłopcy, który nie mieli sposobności poznać ich. Miały być podobno okropne, to znaczy, że były bardzo pociągające i to jest znamienne, że każdy chłopak pragnie je poznać. Tak samo, jak fach piratów, albo zatonięcie okrętu, albo bitwy, są też okropne, ale który zdrowy chłopak nie oddałby nieśmiertelnej duszy za to, aby uczestniczyć w podobnych sytuacjach?
Zresztą w szynkach spotykałem reporterów, wydawców, adwokatów, sędziów, których nazwiska i twarze znałem doskonale. Oni nadawali szynkom cechę aprobaty społeczeństwa. Oni też potwierdzali moje zdanie o uroku szynków. Oni, prawdopodobnie, musieli również znajdować w szynkach coś niepowszedniego i niezwykłego, co ja wyczuwałem. Co to było — nie wiedziałem; jednakże musi coś być, skoro mężczyźni lgną tam, jak brzęczące muchy do garnka z miodem. Nie miałem wówczas trosk żadnych, i świat wydawał mi się bardzo piękny, nie mogłem więc odgadnąć, że to, czego mężczyźni szukali w szynkach, było to zapomnienie o ciężkim trudzie i o parszywych kłopotach.
Nie dlatego piłem wówczas. Od dziesięciu do piętnastu lat rzadko używałem alkoholu, ale stale byłem w zażyłych stosunkach z pijakami i z pijackiemi lokalami. Jedyna przyczyna mojej abstynencji była ta, że nie znosiłem smaku napojów. Po pewnym czasie, pracowałem kolejno, jako pomocnik w jednej lodowni, ustawiałem kręgle w kręgielni z przylegającym obok szynkiem, i zamiatałem sale na niedzielę w miejscach wycieczkowych.
Do wielkiej, jowjalnej Josie Harper prowadziła droga z oberży do Telegraph Avenue i do 39-ej ulicy. Od roku odnosiłem jej gazetę wieczorną, aż dopóki nie zmieniłem mojej dzielnicy na wybrzeże Oakland. Pierwszego miesiąca, kiedy przedstawiłem rachunek, Josie Harper nalała mi szklankę wina. Wstydziłem się odmówić i wypiłem. Ale po tym fakcie, czekałem zawsze na sposobność, aby w czasie jej nieobecności zostawiać rachunek.
Pierwszego dnia, kiedy pracowałem w kręgielni szynkarz według zwyczaju zawołał nas chłopców na wódkę po ustawieniu wszystkich kręgli na kilka następnych godzin. Inni chłopcy prosili o piwo. Powiedziałem, że wolę imbierówkę. Chłopcy zaczęli drwić, a ja zauważyłem, że szynkarz uraczył mnie jakimś osobliwym, wyszukanym trunkiem. Prócz tego otworzył kamionkę imbierówki. Kiedy wróciliśmy do kręgielni w przerwach między robotą, chłopcy uświadomili mię. Obraziłem szynkarza. Kamionka imbierowki kosztowała o wiele więcej, aniżeli szklanka piwa i było obowiązkiem, jeżeli chciałem się utrzymać przy tej posadzie — pić piwo. Zresztą, piwo jest pożywne. Można lepiej pracować — pijąc je. A imbierówka wcale nie jest pożywna. Potem już nie chcąc się poniżać, piłem piwo i dziwiłem się ciągle, co ludzie znajdują w niem smacznego. Zresztą, zawsze byłem pewny, że mnie czegoś brakuje.
Właściwie — wówczas lubiłem jedynie cukierki. Za pięć centów mogłem kupić pięć ogromnych bomb o nadzwyczajnej ścisłości. Mogłem żuć i żuć jedną sztukę całą godzinę.
Był tam również jeden Meksykanin, który sprzedawał wielkie kostki bronzowej gumy do żucia, za pięć centów sztuka. Kosztowało to więc dwadzieścia pięć centów, a można było sobie uprzyjemnić cały dzień. A ile było takich dni, że całe moje drugie śniadanie składało się z kilku kostek. Prawdę powiedziawszy, dawało mi to więcej pożywienia, aniżeli piwo.