John Barleycorn/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uwaga! Gdy tylko wstąpiłem na ścieżkę przygód, spotkałem się natychmiast z John’em Barleycorn. Znalazłem się wśród obcych, gdzie do zawarcia znajomości prowadził obrządek przepijania do siebie, który również na oścież otwierał bramę krainy przygód. Wszędzie John Barleycorn. Spotykałem go zarówno w szynkach, pełnych pijanych mieszczuchów, jak i wśród wesołych trampów kolejowych, z butelkami po kieszeniach, lub też wśród włóczącej się zgrai rozpróżniaczonych „trucicieli”. Spotkałem go nawet w takim stanie prohibicyjnym, jakim podówczas był stan „Jova” w roku 1894. Przechodząc główną ulicą w Des Moines, niejednokrotnie bywałem proszony przez obcych do tajnych wyszynków; i tak, pamiętam, piliśmy w golarni, w odlewni rur, w składach mebli.
Wszędzie John Barleycorn. W czasach ogólnego zastoju, bezrobocia, włóczęga, nie zarabiający ani grosza, mógł też się upić. Pamiętam jak kilku z nas niezgorzej sobie podpiło w więzieniu w Buffallo, i jak później, po zwolnieniu, urządziliśmy sobie bibkę w biały dzień na ulicach Buffallo, za pieniądze na ten cel wyżebrane. Ach, oni byli najlepszymi towarzyszami, jakich znałem, największymi zawadjakami, najwybitniejszemi jednostkami. Może właśnie ten nadmiar temperamentu obrzydził im szarzyznę życia codziennego i nudy i kazał szukać upojenia w złudzie, którą dawał John Barleycorn. Bądź co bądź, ludzi, którzy mi najbardziej przypadli do gustu, których towarzystwa pragnąłem przedewszystkiem, mogłem znaleźć jedynie w towarzystwie John’a Barleycorn.
W czasie wędrówki po Stanach Zjednoczonych wzbogaciłem się o jedno doświadczenie. Jako włóczęga znalazłem się poza kulisami społeczeństwa, a zstąpiwszy w jego podziemia, zbadałem jego podstawy. Teraz mogłem przyglądnąć się dokładnie, jak funkcjonuje jego maszynerja. I oto widziałem, jak obracają się koła machiny społecznej, i przekonałem się, że niemasz w pracy rąk ludzkich tej godności, którą widzą, i o której głoszą nasi nauczyciele, kaznodzieje i politycy. Człowiek bez fachu jest bezsilny jak zwierzę w klatce. Ten zaś, który już wyuczył się jakiego zawodu, musi się starać o przyjęcie do cechu, aby zawód ten mógł wykonywać. Związek taki wiecznie ujada się ze związkami pracodawców o podniesienie płacy i obniżenie godzin pracy, a zjednoczenia pracodawców ze swej strony użerają się, by uzyskać coś wręcz przeciwnego. Nie mogłem doszukać się w tem jakiejś godności. Gdy który robotnik zestarzał się, lub gdy przytrafił mu się jaki wypadek nieszczęśliwy, wyrzucano go na śmietnik, jak zużyte narzędzie. Widziałem tych ludzi, których koniec życia nic nie miał wspólnego z godnością. Doświadczenie moje zatem streszczało się w tem, że praca rąk zgoła nie jest zaszczytną i że bynajmniej nie popłaca. Nie potrzeba mi żadnego zawodu, zdecydowałem, i rezygnuję z córek superintendentów. Postanowiłem unikać zbrodni. Popełnianie jej sprawiało niemniej kłopotu co praca. Mózg popłaca, nie muskuły, postanowiłem więc nigdy odtąd nie wystawić mych mięśni na sprzedaż. Mózg i tylko mózg, oto co sprzedam.
Wróciłem do Kalifornji z silnem postanowieniem rozwinięcia swych zdolności umysłowych. Trzeba było na to edukacji szkolnej. Szkołę niższą ukończyłem dawno, wstąpiłem zatem do szkoły średniej w Oakland. Pieniądze na opłatę jej zarabiałem jako odźwierny, prócz tego wspomagała mnie siostra. Kosiłem trawę, wynosiłem dywany i trzepałem je, byle tylko mieć pół dnia dla siebie samego. Aby zwolnić się raz na zawsze od przymusu pracy, nurzałem się w pracy, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego dziwacznego paradoksu.
Minęła miłość młodzieńcza, w niepamięć poszła Haydee, i Shattuck, i przechadzki w wieczory wiosenne. Niemiałem na to czasu. Wstąpiłem do związku dyskusyjnego Henry Clay. Zaczęto mnie przyjmować w domach niektórych członków, gdzie spotykałem już dziewczęta w spódniczkach do samych obcasów. Spędzałem czas wolny w kółkach domowych, gdzie dyskutowano o poezji, sztuce i gramatyce. Zapisałem się do organizacji socjalistycznej, gdzie wykładano i objaśniano ekonomję polityczną, filozofję i politykę. Posiadałem legitymacje członkowskie pół tuzina związków, pracowałem w wolnej czytelni i przeczytałem moc książek z rozmaitych dziedzin.
Przez cale półtora roku nie piłem ani kropli i nawet o piciu nie pomyślałem. Nie miałem na to czasu i zapewne nie miałem też skłonności ku temu. Przy zajęciu jako odźwierny i przy studjach, mało pozostawało mi czasu wolnego, nawet na tak niewinną rozrywkę, jak gra w szachy. Odkryłem nowy świat, i ogarnęła mnie tak silna namiętność zbadania go, że zupełnie przestał mnie nęcić świat dawny z królestwa Johna Barleycorn.
W szynku jednakże byłem. Poszedłem tam, by zobaczyć się z Johnny’m Heinhold w Last Chance i pożyczyć od niego pieniędzy. John Barleycorn ukazuje się z nowej strony. Szynkarze słyną z dobrego serca. Naogół spełniają oni bez porównania więcej szlachetnych uczynków, niż inni ludzie bussinesu. Kiedy potrzeba mi było na gwałt pieniędzy, i nie miałem już żadnych widoków otrzymania ich, szedłem do Johnny’a Heinhold. Choć lata minęły odkąd ostatni raz piłem przy jego bufecie, i choć wszedłszy teraz, nie kazałem sobie nawet podać kieliszka, dał mi bez wahania dziesięć dolarów, nie żądając żadnego zastawu ani procentów.
Nieraz przychodziłem do Johnny’a Heinhold w tym krótkim okresie mej walki o wykształcenie, by pożyczyć od niego pieniędzy. Gdy wstępowałem na uniwersytet, pożyczyłem od niego czterdzieści dolarów bez zastawu, bez procentu, nie wypiwszy przy jego bufecie ani kieliszka. Lecz posłuchajcie, co znaczy siła kodeksu! Gdy po kilku latach szczęście uśmiechnęło się do mnie, nakładałem nieraz drogi, by zajść do jego szynku i wydając pieniądze przy jego bufecie, zwrócić mu niejako zaległe procenty od pożyczek, których mi niegdyś udzielił. Nie dlatego, aby Johnny Heinhold miał oczekiwać tego ode mnie, lub żądać czegoś podobnego! Czyniłem tak, albowiem tak nakazywał kodeks, który poznałem za dawnych lat poniewierki, kodeks krainy John‘a Barleycorn. Skoro jesteś w potrzebie i nie wiesz skąd wziąć pieniędzy, a nie masz niczego, cobyś mógł zastawić u lichwiarza, pójdź do którego ze znajomych szynkarzy. Wdzięczność jest jednym z prainstynktów ludzkich. Można polegać na tem, że skoro znów dojdziesz do pieniędzy, część ich wydasz u tego szynkarza, który ci wyrządził wówczas przysługę.
Pamiętam, jak w początkach mojej karjery literackiej, drobne wynagrodzenia nadchodziły z tragiczną nieregularnością, gdy tymczasem na barkach dźwigałem losy coraz to liczniejszej rodziny — żona, dzieci, matka, siostrzeniec, moja niania Jonnie ze swym starym mężem, dla których los nie był łaskawym na starość. Miałem dwa źródła pożyczania pieniędzy: fryzjera i szynkarza. Fryzjer liczył mi pięć od sta miesięcznie, potrącane z góry. To znaczy, gdy pożyczałem od niego sto dolarów, dawał mi tylko dziewiędziesiąt pięć. Pięć dolarów potrącał jako procent za pierwszy miesiąc. W następnym miesiącu dawałem mu pięć dolarów, i tak co miesiąc, dopóki nie ubiłem jakiegoś świetnego interesu z nakładcą, i nie umorzyłem całego długu.
Drugie miejsce, dokąd udawałem się w potrzebie, był szynk. Szynkarza tego znałem od wielu lat z widzenia, nigdy jednak nie wydałem przy jego bufecie ani centa; nawet wtedy gdy od niego pożyczałem pieniędzy. Mimo to nie odmówił mi nigdy, bez względu na zażądaną sumę. Niestety przeniósł się do innego miasta, zanim zaczęło mi się lepiej powodzić. Do dnia dzisiejszego nie mogę odżałować, że się wyprowadził, a powodem tego jest ów kodeks, którego nauczyłem się szanować. Chętnie uczyniłbym jak nakazuje ten kodeks; gdybym wiedział gdzie się ów szynkarz znajduje, wpadłbym przy okazji do niego i wydał kilka dolarów przy jego bufecie, z wdzięczności za wyrządzone mi niegdyś przysługi. Nie piszę hymnów na cześć szynkarzy, lecz raczej na chwałę Johna Barleycorn i jego potęgi, a właściwie dla pokazania jeszcze jednej z owych tysiąców dróg, na których człowiek Johna Barleycorn tak długo stale spotyka, aż pozna ze strachem, iż bez niego więcej obejść się nie może.
Powrócę do mej powieści. Zdala od ścieżki przygód, zatopiony w studjach po uszy, nie mając ani chwili wolnej, na śmierć zapomniałem o istnieniu Johna Barleycorn. W mojem otoczeniu nikt nie pił. Gdyby się znalazł ktoś, ktoby mnie poczęstował kieliszkiem, napewnobym wypił. Lecz obecnie cały czas wolny spędzałem na grze w szachy, na przechadzkach z pięknemi dziewczętami, również uczennicami, wreszcie na jeździe rowerem, o ile ten, szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie był chwilowo w lombardzie.
W całem tem opowiadaniu chodzi mi właściwie o podkreślenie tego, że nie było wówczas we mnie pożądania alkoholu, mimo długiego okresu zależności od Johna Barleycorn. Powróciłem z bezdennych przepaści i brudów życia, a jednak zdołałem znaleźć upodobanie w arkadyjskiej prostocie tych młodzieńców i dziewic, oddających się nauce. Prócz tego znalazłem drogę w krainę umysłu i byłem przepojony intelektualizmem. (Ach, później niestety poznałem, że i upojenie duchowe powoduje również kociokwik).