<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX

Fabryka worków nie dotrzymała przyrzeczenia i nie podwyższyła mi płacy na dolara i ćwierć dziennie. Zatem, jako wolny Amerykanin, którego przodkowie w prostej linji uczestniczyli we wszystkich walkach, począwszy od wojen z Indjanami przed rewolucją, zrobiłem użytek z prawa wolnej umowy, i opuściłem pracę.
Nie zmieniłem jeszcze zamiaru wyboru stałego zawodu, jąłem tedy rozglądać się za nową pracą. Zrozumiałem jednak, że praca niekwalifikowana nie popłaca. Należy wyuczyć się rzemiosła, i wybór mój padł na elektrotechnikę. Zapotrzebowanie elektrotechników rosło bezustannie. Lecz jak nim zostać? Pieniędzy na uczęszczanie do szkoły technicznej lub na uniwersytet nie miałem; zresztą nie miałem o szkołach dobrego mniemania. Byłem człowiekiem praktycznym, w świecie praktycznym. Prócz tego wierzyłem jeszcze w dawne mity, spadek odziedziczony przez chłopców amerykańskich, zatem i przeze mnie.
Kominiarczyk mógł zostać prezydentem, każdy chłopiec, wstępując do pracy w jakimkolwiek przedsiębiorstwie mógł przy oszczędności, energji i oszczędności, poznawszy zawód, przechodzić na coraz to wyższe stanowiska i zostać wreszcie młodszym spólnikiem. Zostanie starszym spólnikiem było już tylko kwestją czasu. Bardzo często — tak głosił mit — chłopiec taki, dzięki swej wytrwałości i pilności, poślubiał córkę swego szefa. W owym czasie pokusę podsycała wiara w moją obrotność w aferach z dziewczętami, i byłem pewny, iż ożenię się z córką szefa. W mitach czynili tak wszyscy chłopcy, dochodząc do odpowiedniego wieku.
Pożegnałem więc na zawsze ścieżkę przygód i udałem się do warsztatów tramwajów oaklandzkich. Udałem się do samego nadintendenta, urzędującego w prywatnem biurze, wśród przepychu, który mnie wprost oszołomił. Wyłożyłem jednak śmiało moje zamiary. Powiedziałem mu, że chcę odbyć praktykę na elektrotechnika, że nie obawiam się pracy, że przywykłem do ciężkich trudów. Niech tylko spojrzy na mnie, a przekona się, że jestem zręczny i silny. Powiedziałem mu, że chcę rozpocząć od podstaw, że pragnę poświęcić życie temu jedynemu zawodowi, i to właśnie w tem przedsiębiorstwie.
Superintendent przysłuchiwał się rozpromieniony. Twierdził, że mam w sobie coś, zapewniającego mi powodzenie, i że jego dewizą jest zachęcanie młodzieży amerykańskiej, pragnącej się wybić. Wszak przedsiębiorcy szukają właśnie takich młodzieńców jak ja, lecz tylko rzadko ich znajdują, niestety. Ambicja moja jest piękną i godną, a on postara się o to, by mi dać sposobność. (Słuchając go z biciem serca, myślałem o tem, czy też czasem nie ożenię się właśnie z jego córką.)
„Zanim wyjedziesz jako motorniczy, i poznasz głębiej tajniki zawodu” — rzekł — „będziesz pracował w wozowni, i pomagał przy instalacji i naprawie motorów”. (Teraz byłem już pewny, że to będzie jego córka, i zastanawiałem się jedynie nad tem, jaki też może być jego udział w firmie.)
„Ale” — ciągnął dalej — „pojmujesz chyba, że nie możesz rozpocząć jako pomocnik elektrotechnika w wozowni. Musisz zacząć naprawę od podstaw. Pierwszem twem zajęciem w wozowni będzie zamiatanie, mycie okien, wogóle utrzymywanie czystości. Dopiero gdy w tem okażesz swą sprawność, zostaniesz pomocnikiem elektrotechnika w wozowni“.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego mycie i szorowanie jest stopniem przygotowawczym do zawodu elektrotechnika; lecz z książek wiedziałem, że chłopcy rozpoczynali od najniższych posług, by jednak w końcu zostać szczęśliwie właścicielami koncernu.
„Kiedy mam stanąć do pracy” — zapytałem niecierpliwie, chcąc jaknajprędzej rozpocząć tę świetną karjerę.
„Jednakowoż” — rzekł superintendent — „zgodziliśmy się obaj na to, iż musisz rozpocząć od podstaw. Odrazu nie możesz rozpocząć funkcji w wozowni. Przedtem musisz jakiś czas pracować w oddziale maszyn przy oliwieniu”.
Przez chwilę ogarnęło mnie zwątpienie, gdyż odległość między mną a jego córką zaczęła rosnąć; lecz znów nabrałem otuchy. Będę lepszym elektrotechnikiem, poznawszy maszynerję. Byłem przekonany, iż nic nie ujdzie mej uwadze w dziale maszyn, gdy będę tam zajęty przy oliwieniu. Nieba! Karjera moja wydawała mi się świetniejszą w tej chwili, niż kiedykolwiek.
„Kiedy mam stanąć do pracy?” — zapytałem z uczuciem wdzięczności.
„Lecz” — prawił znów superintendent — „nie spodziewasz się chyba dostać się odrazu do działu maszyn. Musisz się przygotować wprzód, oczywiście, w kotłowni. Jestem przekonany, że zdajesz sobie z tego jasno sprawę, nieprawdaż? Przekonasz się, że nawet sypanie węgla jest sprawą naukową i nie można na to machnąć ręką. Czy wiesz o tem, że ważymy każdy funt węgla, który spalamy? W ten sposób poznajemy wartość węgla, który kupujemy; obliczamy z największą dokładnością koszta produkcji i najmniejszego drobiazgu, wiemy, który palacz marnuje opał, a który wykorzystuje każdą szczyptę węgla dzięki rozwadze i skrupulatności. Superintendent promieniał jeszcze bardziej. „Widzisz jak ważną jest ta pozornie błaha sprawa węgla. Im głębiej się zatem wtajemniczysz w drobiazgi, tem doskonalszym będziesz rzemieślnikiem, przedstawiając zarówno dla nas, jak i dla siebie samego tem większą wartość. Czy masz zatem jeszcze ochotę rozpocząć?”
„Choćby zaraz” — zawołałem odważnie — „im prędzej, tem lepiej.”
„Doskonale” — odrzekł — „przyjdziesz jutro o siódmej zrana.”
Wyprowadzono mnie i objaśniono mi moje obowiązki. Zapoznałem się też z warunkami pracy — dziesięć godzin dziennie, nie wyłączając niedziel i świąt, z jednym dniem wolnym raz na miesiąc, z płacą trzydziestu dolarów miesięcznie. Niebardzo to było zachwycające. Przed laty zarabiałem tyleż w fabryce konserw przy dziesięciogodzinnej pracy. Pocieszałem się jednak myślą, że przyczyną tego, iż wydajność mej pracy nie podniosła się z wiekiem, ze wzrostem sił, było to, że pozostałem nadal robotnikiem niekwalifikowanym. Obecnie sprawa przedstawiała się inaczej. Teraz rozpoczynałem pracę celem wykwalifikowania się, dla zawodu, dla karjery, dla przyszłości, dla córki superintendenta.
A rozpoczynałem w sposób właściwy, od podstaw. W tem rzecz. Podawałem węgiel palaczowi, który wrzucał go do pieca, gdzie energja węgla zamieniała się w siłę, która w maszynowym dziale zamieniała się w elektryczność, — podstawę pracy elektrotechnika. To podawanie węgla było naprawdę podstawą — w przeciwnym bowiem razie superintendent byłby napewno wpadł na myśl posłania mnie do kopalń, skąd wydobywają węgiel, abym tem dokładniej zdobył znajomość źródła elektryczności, pędzącej tramwaje miejskie.
Praca! Ja, pracujący dotąd narówni z mężczyznami, poznałem, że nie miałem dotąd najmniejszego pojęcia o prawdziwej pracy. Dziesięciogodzinny dzień! Zadaniem mojem było nagromadzić węgla na obie zmiany, dzienną i nocną, i mimo, iż nie przerywałem pracy nawet w godzinie obiadowej, nigdy nie kończyłem przed ósmą wieczorem. Pracowałem dwanaście do trzynastu godzin dziennie, przyczem nie płacono mi nawet za godziny nadliczbowe, tak jak w fabryce konserw.
Ostatecznie zdradzę tu tajemnicę. Spełniałem pracę dwóch ludzi. Przede mną spełniał jeden dojrzały, dobrze zbudowany robotnik pracę sypania węgla dla zmiany dziennej, a drugi równie dojrzały i dobrze zbudowany dla nocnej. Każdy z nich otrzymywał po czterdzieści dolarów miesięcznie. Superintendent, zamierzając wprowadzić oszczędności w wydatkach, skłonił mnie do pracy za dwóch, za trzydzieści dolarów miesięcznie. Byłem przekonany, że robi ze mnie elektrotechnika. W rzeczywistości oszczędzał on pięćdziesiąt dolarów dla towarzystwa.
Nie wiedziałem jednak, że pozbawiam pracy dwóch ludzi. Nikt mi o tem nie mówił. Przeciwnie, superintendent surowo zabronił, by mi o tem nie powiedziano. Z jakim rozmachem wziąłem się do pracy pierwszego dnia. Pracowałem z największą szybkością. Napełniałem żelazną taczką węglem, podwoziłem do wagi, ważyłem ładunek, wtaczałem go do kotłowni, wyrzucając na platformą przed paleniskami.
Praca! Robiłem więcej niż tych dwóch, których pozbawiłem zajęcia. Oni przywozili jedynie węgiel i zrzucali go na platformy. Ale ja, robiąc to dla zmiany dziennej, musiałem równocześnie gromadzić stos pod ścianą palarni dla zmiany nocnej. Palarnia zaś była zbyt ciasną, gdyż obliczona było dla oddzielnego węglarza w nocy. Musiałem zatem układać węgiel wysoko w górę, podpierając stos grubemi dylami. U szczytu stosu musiałem podrzucać węgiel poraz drugi, zgarniając go łopatą.
Pot lał się ze mnie strumieniami; nie ustawałem jednak ani na chwilę, mimo, iż nieraz czułem się zupełnie wyczerpany. O godzinie dziesiątej zrana tyle energji już zużyłem, że musiałem posilić się podwójną kromką chleba z masłem z porcji obiadowej. Pożerałem to osmolony węglem, a kolana drżały pode mną. W ten sposób o godzinie jedenastej byłem gotów z całym zapasem na obiad. Lecz cóż z tego? Stwierdziłem iż da mi to możność pracowania przez godzinę obiadową. Tak pracowałem przez całe popołudnie. Ściemniało się, a ja pracowałem przy świetle elektrycznem. Dzienny palacz odchodził i przychodził palacz nocny. Ja harowałem dalej. Pół do dziewiątej, zgłodniały drżący, myłem się, przebierałem się i wlokłem złamany do tramwaju. Do domu miałem trzy mile. Otrzymałem wolny bilet, z warunkiem, że mogę zająć siedzenie, dopóki ich nie zbraknie dla pasażerów płacących. Opadając na kraj ławki na platformie, modliłem się, aby dla jakiego pasażera nie było potrzebnem moje miejsce. Ale wóz się zapełniał, a w pół drogi wsiadła kobieta, i nie było dla niej miejsca. Chciałem się podnieść lecz ku memu zdziwieniu nie mogłem. Na chłodnym wietrze, wyczerpane moje ciało zesztywniało. Musiało użyć największego wysiłku woli aby rozluźnić ścięgna i mięśnie, by powstać i zwlec się na niższy stopień. Gdy wóz stanął na rogu gdzie miałem wysiąść, omal nie stoczyłem się na bruk.
Kulejąc powlokłem się przez dwie uliczki, i zataczając się, wszedłem do kuchni. Gdy matka zabrała się do gotowania, ja rzuciłem się na chleb i masło, lecz zanim głód zaspokoiłem, i zanim mięso dla mnie było gotowe, usnąłem jak zabity. Napróżno potrząsała mną matka, starając się obudzić mnie na chwilę, abym zjadł mięso. Po daremnych próbach, wciągnęła mnie przy pomocy ojca do mego pokoju i twardo śpiącego położyła do łóżka. Rozebrano mnie i okryto. Rano była przeprawa z wstawaniem. Byłem śmiertelnie znużony, a co gorsza, przeguby zaczęły puchnąć. Powetowałem sobie straconą kolację, zjadając olbrzymie śniadanie, i niosąc ze sobą porcję obiadową dwa razy większą niż wczoraj, powlokłem się w stronę tramwaju.
Praca! Niech który osiemnastoletni spróbuje prześcignąć dwóch dorosłych węglarzy. Praca! Na długo przed południem spożyłem ostatni kęs mego olbrzymiego obiadu. Postanowiłem jednak pokazać im, czego potrafi dokonać jurny chłop, zdecydowany by się wybić. Najgorsza jednak, że puchnące przeguby zaczęły mi się dawać we znaki. Mało kto chyba nie wie, jaki ból sprawia zwichnięta kostka podczas chodzenia. Możecie sobie zatem wyobrazić ból przy zgarnianiu węgla i przeważeniu naładowanej taczki, gdy oba przeguby zwichnięte.
Praca! Niejeden raz padałem na węgiel, gdy mnie nikt nie mógł spostrzedz, i płakałem z wściekłości, ze zdrętwienia, z wyczerpania i rozpaczy. Ten drugi dzień był dla mnie najcięższym, i nie byłbym go przetrzymał, i zwiózł reszty węgla dla zmiany nocnej w trzynastej godzinie pracy, gdyby mi palacz dzienny nie przewiązał obu przegubów szerokiemi rzemieniami. Były one tak szczelnie owinięte, że przypominały nieruchome formy gipsowe. Dotychczasowy ból minął narazie. Rzemienie tak silnie przylegały, że zapalenie od zwichnięcia nie mogło się rozwinąć.
W takim stanie odbywałem naukę na elektrotechnika. Jeden wieczór za drugim wlokłem się, kulejąc, do domu, popadałem w sen, nie zdążywszy zjeść kolacji. Musiano mnie rozbierać i kłaść do łóżka. Rankiem szedłem do pracy, wlekąc za sobą nogi, z coraz to większym obiadem w koszyku.
Nie rzucałem nawet okiem na książkę z czytelni. Minęły schadzki z dziewczętami. Stałem się prawdziwem bydlęciem roboczem. Pracowałem, jadłem, spałem, a umysł mój spał również przez ten czas. Była to istna zmora. Pracowałem dzień w dzień, nie wyłączając niedziel, wyczekując owego odległego dnia wolnego w końcu miesiąca, który postanowiłem spędzić w łóżku. Spać dzień cały i odpocząć.
Co najdziwniejsze, że przez ten cały czas nie wziąłem do ust ani kropli i na myśl mi nie przyszło, aby się napić. A wiedziałem przecież, że ludzie w tak ciężkich warunkach piją niemal bez wyjątku. Widziałem jak pili, i sam w przeszłości czyniłem to samo.
Tak dalece byłem jednak niealkoholikiem, że nawet nie pomyślałem o tem, że trunek może mi dobrze zrobić. Umyślnie to podkreślam, jak dalece w rozwoju moim brak było skłonności do picia, a dopiero po latach obudziło we mnie pragnienie alkoholu przez ciągłe obcowanie z John’em Barleycorn.
Zauważyłem kilka razy, że palacz dzienny dziwnie mi się przyglądał. Wreszcie pewnego dnia przemówił. Wpierw musiałem przysiąc, że go nie wydam. Superintendent surowo wzbronił, by mi ani słówka o tem nie piśnięto. Palacz zatem, zdradzając mi tajemnicę, narażał się na stratę zajęcia. Opowiedział mi więc o węglarzu dziennym i o węglarzu nocnym, jako też o ich płacach. Za trzydzieści dolarów miesięcznie spełniałem pracę, za którą oni pobierali osiemdziesiąt. Byłby mi o tem jeszcze wpierw powiedział, gdyby nie to, że był pewnym, iż upadnę pod brzemieniem trudu i sam odejdę. Jednakże obecnie widzi, że popełniam oczywiste samobójstwo, i to w imię jakiej sprawy? Obniżam jedynie wartość pracy, twierdził, i zabieram pracę dwum robotnikom.
Jako chłopiec amerykański, w dodatku dumny chłopiec amerykański, nie odrazu podziękowałem za służbę. Wiedziałem, iż jest to głupotą z mej strony, a jednak postanowiłem wytrwać na stanowisku tak długo, aż pokażę superintendentowi, że nie ugiąłem się pod ciężarem pracy. Potem dopiero podziękuję, a wtedy przekona się, jak dzielnego młodzieńca traci.
Tak uczyniłem w swej naiwności i głupocie. Pozostałem przy pracy tak długo, dopóki nie udało mi się nagromadzić węgla dla obu zmian przed szóstą godziną. Potem dopiero porzuciłem zajęcie, w którem nauka na elektrotechnika polegała na tem, że ja harowałem więcej niż za dwóch, a oni płacili mi mniej niż jednemu; wróciłem do domu, by spać, spać bez końca.
Na szczęście nie pozostałem przy tem zajęciu tak długi czas, abym mógł nabawić się większych obrażeń cielesnych, aczkolwiek rzemienie musiałem jeszcze nosić na przegubach cały rok potem. Ta istna orgja pracy miała przynajmniej ten skutek, że obrzydziłem sobie odtąd pracę wogóle. Sama myśl o niej wydawała mi się wstrętną. Przestało mi już zależeć na znalezieniu stałego zajęcia. Po jakiego diabła mam się wyuczyć zawodu? O ileż wyżej stało me dotychczasowe huczne i wesołe życie! Powróciłem zatem na ścieżkę przygód, udając się na włóczęgę na Wschód, jako tramp kolejowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.