John Barleycorn/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy byłem z ludźmi, którzy nie pili, nie pomyślałem nawet o alkoholu. Louis nie pił. Zresztą ani on ani ja nie mogliśmy sobie na to pozwolić; a co ważniejsze, nie czuliśmy potrzeby picia. Byliśmy zdrowi, normalni i niealkoholicy. Gdybyśmy byli alkoholikami, bylibyśmy pili bez względu na to, czybyśmy sobie na to mogli pozwolić, czy nie.
Co wieczór, po skończonej pracy dziennej, po umyciu się, zmianie ubrania i zjedzeniu kolacji, spotykaliśmy się na rogu lub w maleńkiej cukierence. Lecz wkrótce minęły ciepłe wieczory jesienne i nastały mrozy, a wieczór mglisty i dżdżysty niezbyt zachęca do schadzek. Cukierenka nasza była nieopalona. Nita, czy ktokolwiek inny za bufetem, ilekroć nie trzeba było podawać, wybiegali do tylnego pokoju, mieszkania prywatnego, aby się ogrzać. Nam nie wolno było tam wchodzić, a w lokalu nie było cieplej niż na dworze.
Omówiliśmy z Louisem sytuację, z której jedno tylko było wyjście: szynk, punkt zborny dla mężczyzn, gdzie raczono się John’em Barleycorn. Dziś jeszcze stoi mi żywo w pamięci ów mglisty i dżdżysty wieczór. My z Louisem, trzęsąc się z zimna, bez zarzutek, na które nie mieliśmy pieniędzy, wybieramy się na poszukiwanie odpowiedniego szynku. W szynkach zawsze ciepło i wygodnie. Szliśmy zaś tam z Louisem, nie poto aby pić. Wiadomo nam jednak było, że taki szynk nie jest instytucją dobroczynną. Nie można było robić z szynku schroniska i nie brać czegoś od czasu do czasu z bufetu.
Mieliśmy niewiele dziesiątek i miedziaków. Trudno było rozstawać się z nimi, albowiem posiadały cudowną moc wyczarowania dorożki z dziewczynką. (Dla siebie samych nie braliśmy nigdy dorożek, zadowalając się pieszą przechadzką.) Otóż zamierzaliśmy wykorzystać nasz szynk jak najtańszym kosztem. Kazaliśmy sobie podać talię kart, usiedliśmy do stolika i graliśmy z godzinę euchre; w tym czasie stawiał raz Louis, raz ja, naturalnie piwo, najtańszy trunek, dwie szklanki za dziesięć centów. Co za rozrzutność! a jak ciężko nam było wydawać!
Przyglądaliśmy się mężczyznom tam przychodzącym. Wyglądali na robotników w średnim i podeszłym wieku, przeważnie Niemców, którzy trzymali się razem, zapewne od dawna, z którymi niepodobna było zawrzeć znajomość. Wypowiedzieliśmy się zatem przeciw temu lokalowi i wyszliśmy przygnębieni, z przeświadczeniem, że straciliśmy wieczór i dwadzieścia centów na piwo, którego nie pożądaliśmy.
Następnych wieczorów próbowaliśmy na nowo, i znaleźliśmy w końcu odpowiedni lokal, na rogu ulic Dziesiątej i Franklina. Tu schodziło się nieco inteligentniejsze towarzystwo. Louis spotkał tu paru znajomych, i ja znalazłem również paru kolegów ze szkoły, do której chodziłem, nosząc jeszcze króciutkie spodenki. Rozmawiało się o dawnych czasach, o tem, co robi ten kolega, a co się stało z owym. Oczywiście mówiło się przy szklance. Oni częstowali, a my piliśmy. Potem, stosownie do kodeksu picia, przyszła kolej stawiania na nas. Była to bolesna strata, od czterdziestu do pięćdziesięciu centów kolejka.
Gdy wieczór przeszedł, byliśmy bardzo ożywieni, lecz równocześnie byliśmy bankrutami. Odrazu poszły oszczędności przeznaczone na cały tydzień. Zadecydowaliśmy jednak uczęszczać do tego szynku, a swoją drogą być nieco oględniejszymi w częstowaniu. Tymczasem trzeba było ograniczyć wydatki w ciągu reszty tygodnia. Nie mieliśmy nawet na dorożkę. Musieliśmy zrezygnować z randki z dwiema dziewczynkami z zachodniej dzielnicy Oaklandu z któremi mieliśmy zamiar nawiązać stosunek miłosny. Umówione było, że będą nas oczekiwały następnego wieczoru za miastem, a my nie mieliśmy nawet pieniędzy na odwiezienie ich do domu dorożką. Nie pozostawało nic innego, jak to, co pozostaje innym ludziom w kłopotach finansowych, a mianowicie, zniknąć na jakiś czas z horyzontu — przynajmniej do następnej wypłaty sobotniej. Tak to schodziliśmy się z Louisem w stajni publicznej, gdzieśmy grali w euchre i kasyno, w zapiętych marynarkach, szczękając zębami, dopóki nie skończył się czas naszego wygnania. Wróciliśmy potem do szynku National gdzieśmy wydawali tyle, ile było konieczne, aby zapewnić sobie ciepło i wygodę. Czasem mieliśmy pecha. I tak dwa razy jeden z nas wdał się w grę Sanche Pedro, grywaną pięć osób, co powodowało wydatek od dwudziestu pięciu do osiemdziesięciu centów zależnie od tego, ilu z partnerów stawiało kolejki po dziesięć centów. Od czasu do czasu unikaliśmy chwilowo biedy dzięki rachunkowi otwartemu, który mieliśmy w szynku. Powiadam „chwilowo”, gdyż odroczenie trwało tylko parę dni, a kredyt kusił nas do wydatków znaczniejszych, niż przy płaceniu gotówką. (Gdy następnej wiosny opuściłem nagle Oakland, ruszając znów na przygody, pamiętam doskonale, że winienem był szynkarzowi dolara i siedemdziesiąt centów. Gdy wróciłem po długiej nieobecności, już go nie zastałem. Dotąd jestem mu dłużny owego dolara i siedemdziesiąt centów, a gdyby przypadkiem książka ta wpadła mu do rąk, to oświadczam, iż zapłacę na żądanie.)
Fakty powyższe opisałem w tym celu, aby wykazać ponownie ów nęcący pociąg czy też przymus, który odczuwa w stosunku do John’a Barleycorn dzisiejsze społeczeństwo, którego podstawową organizacją są szynki na każdym rogu. Louis i ja byliśmy dwoma zdrowymi młodzieńcami. Nie czuliśmy potrzeby alkoholu; nie mieliśmy pieniędzy na alkohol. A jednak zimno i deszcz zmuszały nas do szukania schronienia w szynkach, gdzie część naszej krwawicy musieliśmy utopić w trunkach. Niejeden krytyk mógłby uczynić zarzut, iż równie dobrze moglibyśmy pójść do Y. M. C. A. i na kursy wieczorne, do kółek społecznych, do domów dla młodzieży. Jedyna odpowiedź: nie szliśmy tam. Jest to fakt niezaprzeczony. Nie szliśmy. I dziś w tej właśnie chwili, setki tysięcy takich chłopców jak ja i Louis czynią to samo. John Barleycorn wabi ich do swych ciepłych i wygodnych przybytków, przyjmuje ich w szeroko rozwarte ramiona i uczy ich stawiać pierwsze kroki na owej drodze, prowadzącej do zguby.