<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII

Przywiązanie moje do wybrzeża morskiego w Oakland znikło zupełnie. Nie lubiłem ani jego widoków, ani też trybu życia. Straciłem ochotę do hulanek i do włóczęgi; wróciłem więc do bezpłatnej czytelni w Oakland i rozczytywałem się znów w książkach, tym razem z większym zrozumieniem. Po pewnym czasie matka moja orzekła, iż dosyć już wyszumiałem się, i że powinienem obejrzeć się wreszcie za stałem zajęciem. Rodzina moja potrzebowała bardzo pieniędzy. Znalazłem więc pracę w fabryce worków — dziesięć godzin dziennej pracy z płacą dziesięciu centów za godzinę. Pomimo wzrostu zarówno moich sił, jak i wydajności mej pracy, nie otrzymałem więcej niż w owej fabryce konserw klika lat temu. Przyrzeczono mi jednak podniesienie płacy do dolara i ćwierć dziennie po kilku miesiącach.
O ile chodzi o John’a Barleycorn, to rozpoczął się dla mnie okres prawdziwej wstrzemięźliwości. Przez calusieńki miesiąc nie wiedziałem, co to znaczy alkohol. Mając ośmnaście lat, zdrów, z muskułami stalowymi, wyrobionymi przez pracę, silny jak młodę zwierzę, potrzebowałem urozmaicenia, podniety, czegoś poza książkami i pracą mechaniczną. Zaglądałem do Y. M. C. A. (Young Men’s Christian Associations). Tryb życia, jaki tam prowadzono, był korzystny dla zdrowia przez uprawianie lekkiej atletyki, lecz odpowiedni raczej dla wyrostków. Ja jednakże nie byłem już ani chłopcem, ani młodzieniaszkiem, pomimo niewielkiej ilości lat! Używałem już na wielką skalę z mężczyznami. Znałem tajniki szalonego wyuzdania. W stosunku do młodzieży zgrupowanej w Y. M. C. A. stałem na drugim biegunie życia. Mój język był inny i posiadałem już mądrość smutną i straszną. (Gdy zastanawiam się nad tem obecnie, dochodzę do przekonania, że nie miałem właściwie młodości.) W każdym razie młodzież z Y. M. C. A. była dla mnie zbyt młodą i za mało doświadczoną. Lecz nie zwracałbym na to uwagi, gdybym mógł od nich korzystać umysłowo. Jednakże z książek zdobywałem więcej wiadomości niż w ich towarzystwie. Ich ciasne poglądy wraz z nikłym dorobkiem umysłowym czyniły w rezultacie korzyść, jaką mogłem odnieść z ich wyższości moralnej lub tężyzny fizycznej, wręcz nieznaczną.
Krótko mówiąc, nie mogłem obcować z uczniami z niższej klasy. Dzięki opiece, którą dotychczas roztaczał nade mną John Barleycorn, nie było mi danem cieszyć się młodością sielską i anielską. Zbyt wiele poznałem w swej wczesnej młodości. A jednak, w lepszej przyszłości, gdy alkohol przestanie być dla ludzi nieuniknioną koniecznością, Y. M. C. A. i podobne, dziś nieznane jeszcze, mądre i bardziej racjonalne instytucje staną się punktem zbornym dla tych, którzy obecnie zmuszeni są do spotykania się w szynkach. Tymczasem jednak zbywamy to życie byle jak, i rozprawiamy o byle czem, byle gdzie.
Pracowałem po dziesięć godzin dziennie w fabryce worków. Była to nudna, mechaniczna praca. Marzyłem o innem życiu. Pragnąłem inaczej ułożyć je sobie, nie przy maszynie, po dziesięć centów za godzinę. Do szynków czułem już obrzydzenie. Chciałem czegoś nowego. Dojrzewałem. Zacząłem odkrywać w sobie zdolności i zamiłowania, o których mi się dotąd nie śniło. Na szczęście, w tym okresie spotkałem Louis’a Shattuck, z którym się zaprzyjaźniłem.
Louis Shattuck, nawskroś uczciwy, djablo jeszcze młody chłopak, był głęboko przekonany, iż jest nad wyraz przebiegłym mieszczuchem. Ja znów nie miałem w sobie nic z miejskiego chłopaka. Louis był ładny, miły i w zupełności zaabsorbowany dziewczętami. Obcowanie z nim podniecało mnie i wywarło wielki wpływ na moje usposobienie. Dotąd nie wiedziałem nic o dziewczętach. Starałem się zbyt gorliwie o to tylko, aby uchodzić za mężczyznę. Wchodziłem tedy w zupełnie nowy, nieznany mi dotąd okres życia. Ilekroć Louis, żegnając się ze mną, uchylał kapelusza na powitanie znajomej dziewczyny i począł przechadzać się z nią pod ramię na promenadzie, byłem pełen zawiści i podniecenia. Ja także pragnąłbym wziąć udział w takiej zabawie.
„Wiesz, coś powinien uczynić” — powiedział raz Louis, — „powinieneś znaleźć sobie dziewczynę”. —
Łatwiej powiedzieć, aniżeli to uczynić. Ażeby to udowodnić, muszę nieco odbiec od rzeczy. Louis nie znał dziewcząt w ich życiu domowem, gdyż do rodzin tych dziewcząt nie miał przystępu. Oczywiście ja, obcy w tym nowym świecie, byłem w podobnem położeniu. Przytem, zarówno Louis, jak i ja nie mieliśmy możności uczęszczania do szkoły tańców, lub na zabawy publiczne, gdzie najłatwiej zawierać znajomość z dziewczętami. Nie mieliśmy na to pieniędzy. On był pomocnikiem kowala i nie zarabiał więcej ode mnie. Obaj żyliśmy przy naszych rodzinach, płacąc za utrzymanie. Po opłaceniu tegoż, zakupieniu papierosów — nabyciu niezbędnej odzieży i obuwia, pozostawała każdemu z nas, na osobiste wydatki, sumka, wahająca się pomiędzy siedmdziesięcioma centami a dolarem tygodniowo. Oszczędzaliśmy skrzętnie te okruchy, pomagając sobie wzajemnie temi centami, gdy który z nas puszczał się na jakąś niesłychaną przygodę z dziewczyną, naprzykład: dorożką do parku Blair’a i z powrotem — już dwadzieścia centów, jak uciął; lody dla obojga — trzydzieści centów; albo kwas w budce, co było znacznie tańsze, bo tylko dwadzieścia centów dla dwojga.
Nie robiłem sobie wiele z tego braku pieniędzy. Pogarda dla pieniędzy, której się nauczyłem wśród piratów ostryg, pozostała mi nazawsze. Nie myślałem o zdobyciu ich dla własnego zadowolenia; mój system filozoficzny rozwiązał tą kwestję i nie widziałem zasadniczej różnicy między stanem, kiedy brakło mi dziesięciu centów, a rozrzucaniem dolarów garściami, ciągnąc do bufetu każdego, kto się nawinie, i częstując na prawo i na lewo.
Ale jak zdobyć dziewczynę? Do rodzin w których były dziewczęta Louis nie mógł mnie wprowadzić ani przedstawić. Ja również nie miałem takich znajomości. Dziewczęta, które Louis znał poprzednio, wolał zachować dla siebie; zresztą, byłoby to wbrew ludzkiej naturze, gdyby poprostu zrzekł się swoich sympatyj na moją korzyść. Namawiał je tylko, aby przyprowadziły dla mnie swe koleżanki; nie podobały mi się jednak, wydały mi się chuderlawe i blade, istne kopciuszki w porównaniu z galerją jego przyjaciółek.
„Zrób jak ja,” rzekł w końcu. „Zdobyłem je sobie. Musisz także zdobyć je w ten sam sposób.”
Zacząłem praktykę pod jego kierownictwem. Nie należy zapominać, iż zarówno Louis, jak i ja żyliśmy w ciężkich warunkach. Musieliśmy poprostu borykać się, aby zdobyć na utrzymanie i jaki taki wygląd zewnętrzny zachować. Spotykaliśmy się wieczorem, po całodziennej pracy, na rogu ulicy, albo w małej cukierence w bocznej uliczce, jedynym lokalu, do którego uczęszczaliśmy. Tu kupowaliśmy papierosy i niekiedy cukierki za nikla. (Tak, tak, — Louis i ja jedliśmy słodycze bez zarumienienia, ile tylko się dało. Żaden z nas nie pił. Żaden z nas nie przestąpił progu szynku.)
Ale jak zdobyć dziewczynę. Według prostych sposobów Louis’a należy wybrać sobie którąkolwiek i zapoznać się z nią. Wczesnemi wieczorami włóczyliśmy po ulicach. Dziewczęta, tak jak i my, przechadzały się parami. A przecież dziewczęta spacerują jedynie po to, aby oglądać się za jakimiś włóczączymi się chłopcami. (I do dzisiejszego dnia, chociaż jestem już w średnim wieku, znalazłszy się w jakiemkolwiek mieście, miasteczku, lub wsi spoglądam doświadczonem okiem na ten słodki i niewinny flirt spacerujących chłopców i dziewcząt, którzy muszą to czynić, gdy tylko posłyszą tajemne wołanie ciepłych wieczorów wiosennych i letnich.)
Największym kłopotem tego arkadyjskiego okresu mojej przeszłości było to, że ja, który wróciłem z tamtej strony życia, twardy jak skała, byłem wstydliwy i nieśmiały. Louis od czasu do czasu dodawał mi otuchy. Cóż, kiedy dziewczęta były dla mnie światem nieznanym. Wydawały mi się dziwne i cudowne po moich ponurych, męskich przeżyciach. Jednakże, w chwili stanowczej, gdy należało śmiało postąpić naprzód, tchórzyłem w obliczu nieprzyjaciela.
Znów Louis pouczał mię o sposobach — owe wymowne mrugnięcie, uśmiech, chwilka odwagi, uchylenie kapelusza, słówko, ociąganie się, chichotanie, ukryte podniecenie, — i w końcu Louis sam zawierał znajomości, a mnie przywoływał łaskawie skinieniem i przedstawiał. Gdyśmy się jednak podzielili na dwie pary, spostrzegałem, że Louis stale zabierał sobie tę z gładkiem liczkiem, a mnie zostawiał pokrakę.
Wreszcie i ja dopiąłem tego, iż często mogłem uchylać kapelusza, a ilość dziewcząt z któremi mogłem spacerować pod ramię, wczesnemi wieczorami, nieustannie wzrastała. Lecz miłości dziewczęcej nie zaznałem odrazu. Byłem podniecony, zaciekawiony i poszukiwałem w dalszym ciągu. O kieliszku nie pomyślałem ani razu. Niejednokrotnie przychodzą mi na myśl moje i Louis’a przygody, ilekroć snuję jaką społeczną teorję. Były to przeżycia czystej, naiwnej młodości, z których wyniosłem jedną prawdę, raczej biologiczną niż społeczną, a mianowicie:

Czy w chłopskiej chacie, czy, w pańskiej komnacie
Kobieta kobietą jest, miły bracie.

W niedługim czasie poznałem miłość dziewczęcą, jej słodką bezgraniczną rozkosz w pełnej chwale i tak cudną. Imię jej było: Haydee. Miała lat piętnaście czy szesnaście. Z pod jej króciutkiej spódniczki widać było wysokie trzewiczki. Siedzieliśmy ramię przy ramieniu, na zebraniu Armji Zbawienia. Ani ona ani jej ciotka, siedząca przy niej po drugiej stronie nie były „nawrócone”, ale ciotka przybyła z prowincji, gdzie nie było Armji Zbawienia, wstąpiła więc na pół godzinki wiedziona ciekawością. Louis siedział obok mnie i spoglądał na Haydee — przekonany jestem iż czynił to bez żadnych zamiarów, gdyż to nie był typ dziewczyny w jego guście.
Nie przemówiliśmy do siebie, ale w ciągu tej pamiętnej pół godziny rzucaliśmy ukradkiem spojrzenia, bojaźliwie spuszczaliśmy oczy, to znowu spoglądaliśmy na siebie wymownie. Haydee miała delikatny owal twarzy, nad oczami śliczne brwi. Nos jej był istnem marzeniem, słodkie usteczka, skarbnica setek kaprysów. Na głowie miała słomiany kapelusik i nigdy nie widziałem piękniejszego bronzu, nad bronz jej włosów. W ciągu tej pół godziny nauczyłem się, raz na zawsze, wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia.
Niestety rychło, nazbyt rychło, Haydee wyszła wraz ze swą ciotką. (Na zebraniach Armji Zbawienia jest to w każdej chwili dopuszczalne.) Z tą chwilą mityng przestał mnie zajmować, i mniej więcej w parę minut potem wyszliśmy za niemi z Louisem. Gdyśmy wychodzili, jedna z kobiet poznała mnie, wstała, podeszła do mnie. Nie będę jej opisywał. Była to jedna z mego towarzystwa, z owych czasów hulanek i pracy na wybrzeżu. Gdy Nelson został zastrzelony, umarł na jej rękach. Ponieważ znała mnie, jako jego towarzysza, czuła się zobowiązaną opowiedzieć mi szczegóły śmierci Nelsona, ja zaś pragnąłem o tem usłyszeć. Tak więc zawróciłem nagle, poprzez przepaście życia, od budzącej się miłości chłopca do dziewczęcia o brunatnych włosach w słomianym kapelusiku, aż do dawnych swawolnych dni.
Wysłuchawszy opowiadania, pobiegłem spiesznie za Louisem, w obawie, bym nie stracił mej pierwszej miłości, zanim jeszcze zdołałem jej się przyjrzyć. Lecz Louis był godnym zaufania. Imię jej było — Haydee; Louis wiedział, gdzie mieszkała. Codziennie przechodziła obok jego kuźni idąc do szkoły Lafayett’a i powracając do domu. Prócz tego widział ją raz przypadkowo z Ruth, inną uczenicą, a Nita, u której w cukierence kupowaliśmy słodycze, była koleżanką Ruth. Należało zatem pójść do Nity i wybadać, czy zechce oddać bilecik Ruth, ażeby tamta z kolei wręczyła go Haydee. Gdyby udało się to zapewnić, pozostawałoby mi tylko napisać bilecik.
I tak się też stało. Podczas kradzionych schadzek półgodzinnych poznałem słodkie upojenie miłości młodej pary. Być może, iż pierwsza miłość nie jest największą w życiu, lecz śmiało mogę zapewnić, iż jest najsłodszą. Jakże miło ją wspominać. Żadna dziewczyna nie miała jeszcze tak niewinnego kochanka, jakim ja byłem, a równocześnie z takiem doświadczeniem i gwałtownością nad mój wiek. Ja, przezwany niegdyś Księciem piratów ostryg, który zmierzyłem świat wzdłuż i wszerz w towarzystwie dojrzałych mężów; ja, który umiałem żeglować, utrzymać się na reji wśród burz i wiatrów; ja, który odważnie wchodziłem między najgorszych wisielców portowych i wdawałem się w najsroższe bijatyki; ja, który częstowałem całą załogę — nie miałem teraz pojęcia, o czem rozpocząć rozmowę, co robić z tem dzieckiem, z tą kobietką, której spódniczka ledwie sięgała buciczków, dla której życie było równie ciemną tajemnicą, jak dla mnie, chociaż w jej oczach uchodziłem za wielkiego mędrca.
Pamiętam, siedzieliśmy na ławce przy świetle gwiazd. Dzieliła nas od siebie stopa odległości. Zaledwie śmieliśmy spoglądać na siebie; łokcie nasze stykały się lekko na poręczy ławki. Przez cały ten czas, oszalały ze szczęścia, wyszukując jak najpiękniejszych słów, aby nie urazić jej delikatnych uszu, łamałem sobie przy tem głowę, by odgadnąć czego ona w owym momencie oczekuje ode mnie. Czego spodziewa się dziewczyna, siedząc z chłopcem na ławce, z chłopcem, który o niczem innem nie myśli, jak tylko o tem, co to jest właściwie miłość? Czego ona oczekiwała ode mnie? Może chciała, bym ją ucałował? Czy myślała, że się odważę na to? A jeżeli czekała na to, a ja tego nie zrobiłem, co wtedy pomyślała o mnie.
Ach, ona była mądrzejsza ode mnie — dziś to widzę — ta maleńka kobietka w króciutkiej spódniczce. Chłopców znała oddawna. O ile więc skromność dziewicza na to pozwalała, dodała mi odwagi. Zdjęła rękawiczki, trzymała je w jednej ręce i, pamiętam, jak leciutko ledwie zdobywając się na śmiałość, uderzyła mię niemi w usta, z subtelną kokieterją, niby z oburzenia o coś, co właśnie powiedziałem. Byłem bliski omdlenia z rozkoszy. Był to najwspanialszy cud, jaki mi się kiedykolwiek objawił. Pamiętam jeszcze zapach, unoszący się od tych rękawiczek, i jak go wciągałem z upojeniem, gdy dotknęła niemi moich warg.
Znów zwątpienie zabiło moją odwagę. Czy mogę zatrzymać w mej dłoni tę drobną rączkę, trzymającą pachnące rękawiczki, które przed chwilą musnęły moje usta? Czy mam się odważyć i pocałować ją raz i drugi, albo objąć wpół? Albo przysunąć się bliżej?
Otóż nie odważyłem się. Nie uczyniłem nic. Siedziałem dalej i kochałem z całej duszy. Pożegnaliśmy się owego wieczora i ja jej nie pocałowałem. Pamiętam, gdym ją pierwszy raz pocałował, było to w inny wieczór, na pożegnanie — o, wzniosła chwila, gdym zebrał całą swą odwagę — i stało się. Niestety spotkaliśmy się zaledwie kilkanaście razy i pocałowaliśmy się najwyżej z dziesięć razy — krótkie pocałunki chłopca z dziewczyną — niewinne i przedziwne. — Nigdzie nie byliśmy razem — nawet na żadnym poranku artystycznym. Jeden jedyny raz kupiliśmy sobie do spółki za pięć centów słodyczy. Wierzyłem jednak zawsze, że i ona mnie kochała. Co do mnie kochałem ją naprawdę; chodziłem marząc o niej dniem i nocą przez rok i więcej, a pamięć o niej jest mi dotąd droga.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.