<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII

Z wysp Bonin skierowaliśmy się na północ, celem znalezienia stada fok, i polowaliśmy wciąż w kierunku północnym przez dni sto wśród ciężkich mrozów, wrzynając się w gęste mgły, które zakrywały nam słońce na przeciąg tygodnia i dłużej. Była to ciężka i dzika praca, i ani przez myśl wówczas nie przeszło aby wypić. W końcu pożeglowaliśmy na południe do Yokohamy z ogromnym łupem skór zasolonych i z grubo zalegającą zapłatą.
Drżałem z niecierpliwości, aby wylądować i ujrzyć Japonję, lecz pierwszy dzień zeszedł na pracach okrętowych i my, żeglarze, nie mogliśmy wysiąść na ląd aż do samego wieczora. I znów przez naturalny zbieg okoliczności, dzięki systemowi organizacji życia i sposobom załatwiania spraw przez mężczyzn, John Barleycorn wyciągnął po mnie łapę i uchwycił mnie w swe szpony. Kapitan wypłacił naszą gażę harpunnikom, ci zaś czekali na nas w jakimś japońskim domu publicznym by ją nam wręczyć. Udaliśmy się tam w rikszach. Nasi ludzie zajęli cały dom. I znów polały się trunki. Wszyscy mieli pieniądze, więc każdy stawiał. Po stu dniach żmudnej pracy i zupełnej abstynencji, w doskonałym stanie zdrowia, które tryskało z nas poprostu, o temperamentach wybujałych, hamowanych dotąd dyscypliną i warunkami, cóż dziwnego, że zapragnęliśmy kieliszka a nawet dwóch. Potem bezzwłocznie mieliśmy się puścić na miasto.
Stara bajka. Tyle kolejek trzeba było wypić a gdy do żył przeniknął błogi czar, a głowy nasze i uczucia zmiękły, miało się przeświadczenie, że nie jest to pora na robienie niemiłych różnic w odnoszeniu się do ludzi — pić z tym towarzyszem, a temu odmówić. Byliśmy towarzyszami, których zbliżyły burze, którzy wspinali się na te same reje i zwijali te same maszty, pełnili służbę przy tym samym sterze, wściągaliśmy wspólnie żagiel, gdy ten się obluźnił i gorączkowo sprawdzaliśmy, czy któryś nas nie wypadł przy tem za burtę. Trzeba więc było pić ze wszystkimi, każdy częstował; podnosiliśmy głosy, przypominaliśmy sobie niezliczone przysługi koleżeńskie, puszczaliśmy w niepamięć bajki, lub utarczki słowne i uważaliśmy się wzajemnie za najlepszych towarzyszy na świecie.
A więc, było to wczesnym wieczorem, gdyśmy przybyli do owego domu publicznego, i prócz tego lokalu nie ujrzałem tej nocy nic więcej w Japonji; a ów dom publiczny była to sobie traktjernia bardzo podobna do innych tego rodzaju zakładów w ojczyźnie, czy gdziekolwiek bądź na kuli ziemskiej.
Przez dwa tygodnie staliśmy na kotwicy w porcie Yokohama, i nie zwiedziliśmy tam nic prócz szynków, w których zbierali się marynarze. Od czasu do czasu któryś z nas dla urozmaicenia urżnął się dokumentnie. W podobnym stanie zdobyłem się na czyn iście bohaterski, podpłynąłem bowiem do szkunera o północy i położyłem się spokojnie spać, a tym czasem policja portowa szukała mego ciała i wreszcie przywiozła z brzegu moje ubranie celem zbadania identyczności.
Być może, iż wyobrażałem sobie, że ludzie upijali się dla popełniania podobnych czynów. W naszym maleńkim światku czyn mój należał do wiekopomnych. Cały port o niczem innem nie mówił. Kilka dni zażywałem sławy wśród wioślarzy japońskich i w szynkowniach. Zdarzenie godne wypisania złotemi literami. Zdarzenie godne wieczystej pamięci i można je było z dumą opowiadać. Cudowna chwila w życiu, tak samo jak przedarcie się Victora przez papierowe ściany herbaciarni na wyspach Bonin, a nawet ograbienie mnie przez owych zbiegłych chłopców okrętowych.
Jądrem sprawy było to, że czar John’a Barleycorn był dla mnie nadal tajemnicą. Organizm mój był tak dalece normalny, że sam alkohol wcale mnie nie nęcił; przemiany chemiczne które wywoływał w mym ustroju nie zadawalały mnie, gdyż nie czułem potrzeby podobnych przemian. Piłem, gdyż środowisko, w którem przebywałem piło również, a w usposobieniu mojem leżało to, że nie chciałem uchodzić za coś gorszego od innych, gdy zabawiali się w chwilach wolnych od zajęć. W owym czasie byłem wciąż jeszcze łakomczuchem, i w chwilach, gdy byłem sam i nikt mnie nie podglądał, kupowałem słodycze i zajadałem je z rozkoszą.
Podnieśliśmy kotwicę przy wesołych śpiewach i wypłynęliśmy z portu Yokohama do San-Francisco. Wzięliśmy kierunek północny i przy stałym wietrze od tyłu przebyliśmy przez Pacyfik po trzydziestu siedmiu dniach dzielnej żeglugi. W dniu wypłaty należało nam się moc pieniędzy, a przez trzydzieści siedm ani jeden łyk alkoholu nie zamącił naszych umysłów, snuliśmy więc bez przerwy plany zużycia naszych pieniędzy.
Pierwszem naszem postanowieniem (było to, zapewne odwieczne zresztą marzenie istot związanych z kasztelem): „Precz z hienami pokoi umeblowanych”. Następnie — mimochodem — przychodził żal lekkomyślnie przetrwonionych sum w Yokohamie. Poczem, każdy z nas oddawał się swym wymarzonym wizjom przyszłości. Victor, naprzykład, oświadczył iż bespośrednio po wylądowaniu w San-Francisco minie front wodny, nie zatrzymując się na Wybrzeżu Barbary, i da ogłoszenie do gazet, że poszukuje mieszkania przy skromnej rodzinie robotniczej. „Następnie” — prawił Victor — „pójdę na tydzień dwa do jakiej szkoły tańców, żeby się poprostu zapoznać tam z dziewczętami i chłopcami. Będę chodził na rozmaite zebrania taneczne, zaproszą mnie do siebie do domów, na wycieczki i tem podobne zabawy; mając tyle pieniędzy, dam sobie radę do następnego stycznia kiedy ponowne wyruszą na połów fok”.
Nie; nie ma zamiaru pić. Wiedział już, czem to pachnie, szczególnie czem to pachnie dla niego; — wino do głowy, rozum z głowy — a grosze stopnieją w mgnieniu oka. Z doświadczenia, gorzko nabytego wiedział, że ma do wyboru: trzy dni wyuzdanej hulanki wśród hien i harpij Wybrzeża Barbary, a mile, w towarzystwie spędzoną całą zimę, czyż można było wątpić, które z tych dwóch wybierze? —
Axel Gunderson zaś, który o tańce i o towarzystwo nie dbał, tak mówił: „Należy mi się spory grosz. Mam z czem wracać do domu. Piętnaście lat minęło, odkąd po raz ostatni widziałem matkę i resztę rodziny. Gdy mi wypłacą pieniądze, wyślę je do domu, aby mnie oczekiwali. Następnie znajdę sobie okręt, wyruszający do Europy, i znów zarobię po drodze. Jedno z drugiem i będę miał więcej pieniędzy niż kiedykolwiek w życiu. W domu będę istnym księciem. Nie macie pojęcia, jak tanio jest w Norwegji. Wszystkim kupię upominki, będę rzucał pieniędzmi tak, iż w oczach ich uchodzić będę za miljonera, a będę mógł siedzieć tak cały rok, nim będę zmuszony wyruszyć znów na morze”.
„I ja tak samo” — zakonkludował Czerwony John — „od trzech lat nie miałem listu z domu, a już dziesięć lat tam nie byłem. W Szwecji również tak tanio, jak w Norwegji, Axelu, a w dodatku moja rodzina to wieśniacy, farmerzy. Poślę mój żołd i opłynę Przylądek Dobrej Nadziei razem z tobą, na jednym statku, a wybierzemy sobie statek jak się patrzy”.
Gdy Axel Gunderson i Czerwony John, zaczęli sobie wzajemnie opowiadać o rozkoszach ojczystej wsi, o zwyczajach świątecznych i narodowych, jeden pokochał strony drugiego. Poprzysięgli żeglować jednym statkiem i spędzić cały rok razem; u jednego w Szwecji sześć miesięcy, a drugie sześć miesięcy u drugiego, w Norwegji. Nie można ich było wprost rozłączyć przez czas trwania reszty podróży, tak przylgnęli do siebie, omawiając swe plany na przyszłość.
Długi John nie należał do tych, co to wygrzewają się przy kominie. Sprzykrzył mu się jednak kasztel. Precz z hienami mieszkaniowemi. I on zamierzał wziąć pokój przy spokojnej rodzinie, wstąpić do szkoły nawigacyjnej, aby kiedyś zostać kapitanem. Taka była jednomyślność postanowień. Przysięgaliśmy wszyscy, iż tym razem okażemy rozsądek i nie roztrwonimy pieniędzy. Precz z hienami mieszkaniowemi, precz z dzielnicami żeglarskiemi, precz z alkoholem, oto hasła, które rozbrzmiewały w naszym kasztelu.
Ludzie nasi zrobili się sknerami. Zapanowała niesłychana oszczędność. Uchwalono nie kupować nic więcej w składnicy ubiorów. Wystarczą stare szmaty; kładliśmy łatę na łacie, tak zwane: „łaty na zapas”, potwornych wprost wymiarów. Oszczędzaliśmy nawet zapałki, czekając dopóki zbierze się dwóch, lub trzech, aby od jednej zapalić fajki.
Przybyliśmy do San Francisco i, gdy tylko przeszliśmy przez oględziny lekarskie, opadły nas szakale i harpje wybrzeża, przypłynąwszy łodziami aż do szkunera. Rzucili się na pokład, wychwalając każdy swoje nory mieszkalne, każdy z butelką wódki za pazuchą i częstując darmo. Z pompą i lekceważeniem skinęliśmy na nich, by poszli sobie precz. Nie potrzebowaliśmy ani ich pokoi umeblowanych ani też ich wódki. Byliśmy wzorem trzeźwych i oszczędnych żeglarzy, umiejących lepiej zużyć pieniądze.
Wreszcie agent wypłacił nam należność. Wychodziliśmy kolejką, każdy z nabitym trzosem; jak natrętne komary uwijały się koło nas szakale i hieny portowe. Spojrzeliśmy jeden na drugiego. Przez siedem miesięcy nie rozłączaliśmy się, a teraz drogi nasze mają się rozejść. Pozostawał do spełnienia jeszcze jeden obrządek towarzyski. (Taki był już zwyczaj tradycyjny.) „Chodźcie chłopcy” — rzekł nasz przełożony. Obok były nieuniknione szynki. Dwanaście szynków w obrębie przystani. A gdy weszliśmy do jednego z nich zaroiło się na chodniku, przed szynkiem, od rekinów portowych. Kilku weszło nawet do wnętrza, lecz nie chcieliśmy mieć z nimi nic wspólnego. —
Staliśmy więc przed długim bufetem; bosman, starszy marynarz, sześciu harpunników, sześciu sterników łodziowych i pięciu wioślarzy. Zostało tylko pięciu, gdyż jednego z nas spuściliśmy za pokład z worem węgli przywiązanym do nóg — pomiędzy jedną zamiecią śnieżną, a drugą, wśród szalonej burzy, pędzącej nas od przylądka Jerimo. Było nas zatem dziewiętnastu i to miała być nasza ostatnia kolejka. Na szerokim świecie pozostawało po nas siedem miesięcy prawdziwie męskiej pracy; wiały wichry wysoko, wiały wichry nisko, wszystko to już było poza nami, a teraz spoglądamy po sobie raz ostatni. Każdy z nas wie, że daleko rozchodzą się drogi żeglarzy. Dziewiętnastu nas piło poczęstunek bosmana. Poczem starszy spojrzał na nas wymownie i postawił drugą kolejkę. Lubiliśmy starszego nie mniej od bosmana, a lubiliśmy ich obu szczerze. Czyż można było pić z jednym, a z drugim nie?
I Peter Holt, mój własny harpunnik (zatonął w następnym roku na Mary Tomas z całą załogą) postawił kolejkę. Czas upływał, kolejka po kolejce zjawiała się na bufecie; poczęliśmy podnosić głosy, mikroby zaczęły uwijać się po mózgu. Sześciu było harpunników i każdy zaklinał nas w imię świętego koleżeństwa, abyśmy wszyscy z nim wypili, choć jeden raz tylko. Prócz tego, sześciu sterników, no i pięciu wioślarzy, a każdy rozumował podobnie. Pieniędzy było wbród, a czem grosz nasz był gorszy od innych? serca wolne i wspaniałomyślne, jak niczyje pod słońcem.
Dziewiętnaście kolejek. Czyż potrzeba dla John’a Barleycorn więcej, aby zawładnąć człowiekiem. Wszyscy doszli do stanu, w którym zapomina się o najdroższych marzeniach, które snuło się z taką rozkoszną nadzieją. Wytoczyliśmy się z szyku wpadając w ramiona rekinów i harpij portowych. Niedługo trwała nasza świetna sytuacja. W przeciągu dwuch dni do tygodnia pieniądze znikły, a chłopcy, wyssani przez gospodarzy pokoi umeblowanych, zmuszeni byli zaciągnąć się na nowo. Victor, wspaniale zbudowany, szczęśliwym zbiegiem okoliczności poparty przez przyjaciela, wstąpił do oddziału ratowniczego. Nie ujrzał nigdy szkoły tańców, ani nie dał swego ogłoszenia o poszukiwaniu pokoju przy skromnej rodzinie robotniczej. Długi John też nie dostał się do szkoły nawigacyjnej. Z końcem tygodnia już był prowizorycznym palaczem na parowcu rzecznym. Ani Czerwony John ani Axel nie wysłali swych zarobionych pieniędzy do ojczyzny. Zostali natomiast rozdzieleni i umieszczeni na różnych statkach, objeżdżających trzy ćwierci globu, a zostali umieszczeni tam przez gospodarzy pokoi umeblowanych i odrabiali zaliczki, których nigdy nie otrzymali, ani nie wydali.
Ocaliło mnie jedynie to, iż miałem dom i rodzinę, do której mogłem się schronić. Przejechałem zatoką, do Oakland, gdzie, między innemi zmianami, zastałem pokłosie śmierci. Zginął Nelson, zastrzelony, gdy po pijanemu stawił opór policji. Towarzysz jego w tej przygodzie znalazł się w więzieniu. Whisky Bob zmarł. Stary Cole, stary Smoudge i Bob Smith również nie żyli. Inny Smith, ten ze strzelbą na ramieniu, ten z Annie, utonął. French Frank, jak powiadali, ukrywał się w górze rzeki, bojąc się powrócić z powodu jakichś grzechów na sumieniu, inni nosili odzież aresztancką w San Quentin, czy Folsom. Wielki Alee, król Greków, znany mi dobrze z dawnych dni Benickich, z którym niejedną noc na pijatyce spędziłem, zabił dwóch ludzi i umknął w niewiadomym kierunku. Fitzsimmons, z którym odbywałem patrole rybackie, przebity ztyłu nawskroś przez płuco, umarł powolną śmiercią na gruźlicę. Takie to były dzieje, kierowane przez ruchliwego i mocnego protektora, bo o ile ich wszystkich znałem, to, z wyjątkiem jedynego Smith’a z Annie, za los ich był odpowiedzialnym John Barleycorn.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.