John Barleycorn/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na pokładzie „Sofji Sutherland” nie było żadnych trunków; mieliśmy pięćdziesiąt i jeden dni wspaniałej żeglugi, biorąc południowy kurs dróg północno-wschodnich do wysp Bonin. Grupa wysp, stercząca samotnie, należała do Japonji. Była ona miejscem spotkanie flot amerykańskich i kanadyjskich poławiaczy fok. Tu napełniano beczki wodą, naprawiano szkody przed wyruszeniem na studniowy połów fok wzdłuż północnych wybrzeży Japonji, aż do cieśniny Behringa.
Dzięki tej pięćdziesięciodniowej, pięknej żegludze i nieustannej trzeźwości czułem się znakomicie. Alkohol wyparował z mego organizmu, a od chwili gdyśmy wypłynęli na morze nie zaznałem pragnienia trunków. Wątpię, czy nawet choćby raz pomyślałem o wypiciu. Coprawda, w przednim kasztelu rozmowa często toczyła się o pijaństwie, ten i ów opowiadał jakieś szczególnie podniecające, czy wesołe epizody pijackie, wspominając je raczej z humorem, z przyjemnością może nieco większą, niż inne epizody ze swej awanturniczej przeszłości.
Najstarszym w przednim kasztelu był Louis, tęgi mężczyzna, lat pięćdziesięciu. Był on podupadłym szyprem. Złamał go John Barleycorn, kończył zatem swą smutną karjerę tam, gdzie ją był rozpoczął, to znaczy, w przednim kasztelu. Los jego wywarł na mnie silne wrażenie. John Barleycorn zatem nietylko zabijał ludzi. Louis’a wcale nie zabił. Uczynił coś z nim znacznie gorszego. Zniszczył jego siłę, odarł go z zaszczytów, ze stopnia oficerskiego, skalał jego honor, włożył nań ciężkie jarzmo zwyczajnego żeglarza, aby wlókł je do ostatniego tchu swego marnego żywota, który mógł potrwać jeszcze wiele lat.
Kończąc naszą żeglugę przez Pacyfik, okrążyliśmy dżungle wulkanicznego cyplu wysp Bonin, wjechaliśmy między rafami do portu w głębi lądu, i zarzuciliśmy kotwicę przy całej grupie takich samych, jak i my, włóczęgów morskich. Rozkoszny zapach obcej flory dolatywał z tropikalnego lądu. Krajowcy na jakichś dziwacznych pirogach, a Japończycy na jeszcze cudaczniejszych sampanach uwijali się po zatoce i przybijali do okrętu. Był to pierwszy obcy kraj, który zwiedziłem; dostałem się na przeciwległy kraniec świata i chciałem się naocznie przekonać, czy prawdą jest to wszystko, co czytałem w książkach. Drżałem z niecierpliwości by już raz wylądować.
Victor i Axel, Szwed i Norwegczyk, i ja postanowiliśmy trzymać się razem. (No, i dotrzymaliśmy słowa do tego stopnia, że przez przeciąg dalszej podróży nazywali nas „trzej sportowcy”.) Victor znalazł ścieżkę widoczną nad dzikiem urwiskiem, powstałem z wybuchu lawy; ścieżka ta znikała, to znów ukazywała, wijąc się wśród palm i kwiecia. Zaproponował, abyśmy puścili się tą ścieżką, na co zgodziliśmy się i cieszyli z oczekujących nas pięknych widoków, dziwnych wiosek krajowców i Bóg wie jakich niezwykłych przygód. Axel koniecznie chciał pójść na ryby. Zgodziliśmy się na to równie chętnie. Weźmiemy sampanę, kilku japońskich rybaków, znających najlepiej zarybione miejsca, i użyjemy sportu jak się patrzy. Co do mnie, rwałem się do wszystkiego.
Ułożywszy plan wycieczki, powiosłowaliśmy ponad ławicą żywego koralu ku wybrzeżu i wyciągnęliśmy łódź na bielutką plażę piasku koralowego. Idąc skrajem plaży, pod palmami kakaowemi, weszliśmy do miasteczka i natknęliśmy się na krocie rozhukanych żeglarzy z całego świata, pijących wyuzdanie, śpiewających wyuzdanie i tańczących wyuzdanie — a wszystko to odbywało się na ulicy pryncypalnej, ku zgorszeniu bezradnej garstki policji japońskiej.
Victor i Axel orzekli, że powinniśmy się napić przed wyruszeniem na tak długą wyprawę. Czyż miałem odmówić takim dzielnym towarzyszom? Tylko z kieliszkiem w ręku, trącając się za zdrowie, można utrwalić przyjaźń. Tak nakazywało życie. Kpiliśmy z właściciela i kapitana naszego statku, abstynenta, i przedrzeźnialiśmy go z powodu jego wstrzemięźliwości. Nie miałem najmniejszej ochoty pić, lecz chciałem okazać, iż jestem zuchem i dobrym kolegą. Perspektywa losu Louis’a nie przerażała mnie również, gdy przełykałem przez gardło ten gryzący i palący trunek. Wprawdzie John Barleycorn spowodował żałosny upadek Louis’a, lecz ja byłem jeszcze młody. Moja czerwona krew krążyła szybko w żyłach, i — no, poprostu, młodość odnosi się z pogardą do złamanej starości.
Alkohol, który piliśmy był dziwnie ognistym trunkiem. Nie powiedziano nam gdzie i jak go spreparowano, — zapewne była to jakaś krajowa mieszanina. Ale palił jak ogień, był czysty jak woda i uderzał do głowy jak piorun śmierci. Nalewali go do próżnych, kwadratowych butelek, które zawierały niegdyś holenderski „dżyn” i na których jeszcze do tej pory widniała etykieta „Wódka kotwiczna”. Rzeczywiście, „zakotwiczyła” nas. Nigdy bowiem nie wydostaliśmy się poza obrąb tego miasta. Nigdy nie udaliśmy się w sampanach na połów ryb. I mimo że przepędziliśmy tam dziesięć dni, ani razu nie dotknęliśmy nogą owej ścieżki na urwistej lawie, pośród palm i kwiatów.
Spotkaliśmy dawnych znajomych wśród załogi innych szkunerów, chłopów, których widywaliśmy w szynkach w San-Francisco przed wyruszeniem na morze. Każde spotkanie oznaczało nową kolejkę; tyle było do opowiadania sobie, więc znów kolejka, a trzeba było przecież zaśpiewać, pozbytkować, napleść głupstw, póki nie poczną działać mikroby fantasmagorji; wszystko to wydawało mi się wspaniałe i cudowne, szczególnie ci rozhukani, zahartowani piraci i ja wśród nich, zebrani razem na tej orgji wśród raf koralowych. Przypomniałem sobie podania o ucztach rycerskich w uroczystych halach, zabawy na morzu i pod jego powierzchnią, uczty Wikingów, którzy dopiero co wylądowali, gotując się do walki; widziałem teraz, że jeszcze nie zginęły dawne czasy i że my należymy do tych samych pokoleń starożytnych.
Przed wieczorem Victor ogarnięty pijackim szałem, zapragnął rozbijać wszystkich i wszystko. Widywałem później, w domach warjatów, szaleńców, zamkniętych w okropnych klatkach, których zachowanie bynajmniej nie różniło się od zachowania się Victora, chyba tylko o tyle, że on był jeszcze bardziej dziki. Axel i ja staraliśmy się uśmierzyć wzburzone umysły, przyczem oberwało nam się ze wszystkich stron w ogólnej zamieszce, aż w końcu, przy zachowaniu wszystkich środków ostrożności i używszy podstępów iście pijackich, udało nam się pod jakimś pozorem zaciągnąć naszego przyjaciela do łodzi, poczem powiosłowaliśmy do szkunera. Lecz Victor, zaledwie dotknął nogą pokładu, zaczął rozbijać co mu się nawinęło. Miał siłę kilku ludzi, a teraz szalał bez opamiętania. Szczególniej pamiętam, jak wtłoczył jednego marynarza między skrzynie z łańcuchami i jeżeli mu nie pogruchotał kości, to tylko dlatego, że nie mógł go dosięgnąć. Ofiara wymykała się i uchylała tak, że Victor potłukł sobie obie pięści o olbrzymie ogniwa łańcucha kotwicznego. Ledwie odwiedliśmy go od tego szaleństwa, gdy sobie ubrdał że jest wielkim pływakiem, i w mgnieniu oka znalazł się za burtą i nuże pokazywać nam swą sztukę, rzucając się, jak zwarjowana świnka morska, i łykając przytem niemało słonej wody.
Wydobyliśmy go, i gdy nareszcie zawlekliśmy do kasztelu, rozebrali i rzucili na jego barłóg, czuliśmy się jak rozbici. Lecz zapragnęliśmy z Axelem rozejrzeć się jeszcze trochę po wybrzeżu, zwialiśmy więc, zostawiając Victora chrapiącego. A teraz, ciekawa rzecz, jak osądzili Victora jego koledzy sami również pijacy. Potrząsali głowami z oburzeniem i mamrotali: „Taki, jak ten, nie powinien pić”. Przytem Victor był najzręczniejszym żeglarzem i najmilszym towarzyszem w kasztelu. Bywalec i wspaniały typ marynarza; towarzysze oceniali jego wartość, poważali go i lubili. John Barleycorn jednak przeistaczał go w niebezpiecznego furjata.
Tu, właśnie, pijacy utrafili w sedno. Wiedzieli, że pić, i to pić z żeglarzem, rzecz niebezpieczna, bo picie doprowadza ich do szału, ale zwykle szału niegroźnego. Lecz dzikie furje to już rzecz potępienia godna, gdyż psuje zabawę, a nieraz powoduje tragedję. Z ich punktu widzenia lekki szał nie był niczem szczególnie złem. Ale czyż z punktu widzenia dobra ludzkości nie jest potępienia godnem wszelkie szaleństwo? Czyż jest na świecie przyczyna większych szaleństw, jak działanie John’a Barleycorn? — Wróćmy do rzeczy. Siedzieliśmy z Axelem na brzegu, w japońskiej traktjerni, jeden przy drugim i oglądaliśmy wzajemnie swe siniaki; pijąc rozprawialiśmy nad wydarzeniami dnia. Zasmakowaliśmy w tem błogiem delektowaniu się trunkiem i kazaliśmy jeszcze podać. Wszedł jeden z naszej załogi, potem przyszło ich kilku i szły spokojnie kolejka za kolejką. Wreszcie, gdyśmy kazali zagrać jakiejś orkiestrze japońskiej, ledwie zabrzmiały pierwsze tony samisenów i taików, poprzez papierowe ścianki doleciał nas z ulicy dziki ryk. Poznaliśmy go. Rycząc ustawicznie, wzgardziwszy drogą przez drzwi, wymachując muskularnemi ramionami, jak szalony wpadł do nas Victor przez rozdartą ścianę. Opętany jeszcze poprzednią wściekłą furją, pragnął krwi, czyjejkolwiek krwi. Orkiestra ucichła, my też. Uciekaliśmy drzwiami, uciekaliśmy przez ściany, byle wydostać się nazewnątrz.
Ponieważ lokal był napół zniszczony, musieliśmy zapłacić za szkodę; pozostawiliśmy wyczerpanego Victora, okazującego wszelkie symptomy popadania w śpiączkę, i puściliśmy się z Axelem na poszukiwanie spokojniejszego lokalu do picia. Główna ulica szalała. Roiło się od rozhukanych marynarzy. Ponieważ naczelnik policji był bezsilny ze swą małą garstką, gubernator prowincji wydał nakaz kapitanom okrętów, aby z nadejściem zmroku zebrali całą załogę na statkach. „Co? Z nami w ten sposób postępować!” Skoro tylko wieść o tem rozeszła się po szkunerach, opróżniły się zupełnie. Wszystko co żyło udało się na brzeg. Nawet ci, którzy zgoła nie mieli zamiaru wylądować, rzucili się do łodzi. Nieszczęsny ukaz gubernatora przyspieszył ogólną orgję. Wiele godzin minęło od zachodu słońca, a marynarze chcieli zobaczyć tego który ich zmusił do powrotu na pokład. Włóczyli się i drwiąco proponowali władzom, aby spróbowały wsadzić ich do łodzi. Przed domem gubernatora ciżba była największa; wyli pieśni morskie, na twarzach zaciętość, z wrzaskiem tańczyli śmigę wirgińską i inne tańce narodowe. Policja wraz z nieznacznemi posiłkami stała w grupkach na uboczu, czekając komendy gubernatora, ale ten nie był głupi. Saturalje te wydawały mi się wspaniałe. Oto powracają dni świetnej potęgi hiszpańskiej. To była swoboda; to była przygoda. I ja brałem w tem udział, dumny korsarz, jeden z tych wielu dumnych korsarzy, pośród japońskich domków papierowych.
Gubernator nigdy nie wydał rozkazu opróżnienia ulic i wałęsałem się z Axelem od szynku do szynku. Płatając figle, po jakimś czasie straciłem go z oczu, byłem już wprawdzie trochę zamroczony. Zataczałem się, nawiązywałem znajomości, wlewając w siebie coraz więcej alkoholu i z każdą chwilą tracąc coraz więcej przytomność. Niejasno sobie przypominam, że siedziałem gdzieś wśród rybaków japońskich i sterników kanackich w jednej z łodzi naszego statku, oraz z młodym duńskim żeglarzem, który dopiero porzucił pastwiska argentyńskie, i z jakimś specjalistą od krajowych zwyczajów i ceremonji. Z zachowaniem całego, szczególnie zawiłego ceremonjału japońskiego, piliśmy saki, jasne, lekkie i letnie w malutkich filiżankach porcelanowych.
Następnie przypominam sobie chłopców okrętowych, którzy pouciekali z domów — chłopcy lat ośmnastu do dwudziestu, pochodzący z mieszczańskich rodzin angielskich, przechodzący z okrętu na okręt, którzy praktykę swą rozpoczynali już w niejednym porcie świata, a obecnie skończyli na kasztelu poławiaczy fok. Zdrowi, twarze gładkie, oczy jasne, młodzi — młodzi jak ja, uczący się stawiać pierwsze kroki w świecie mężczyzn. I byli oni już mężczyznami. Nie lekkie saki dla nich, świadczyły o tem szczere oblicza, na których malował się zakazany, żrący ogień, przejmujący ich żyły i parujący płomieniem z czupryny. Przypominam sobie jak śpiewali rzewną pieśń, której refren był taki:
„A gdy żegnam swoją lubą
„Złotą mi obrączkę daje:
„„Bądźże matki swojej chlubą,
„„Gdy zawitasz w obce kraje!””
Śpiewając pieśń tę zalewali się łzami, młode nicponie, wyzuci z uczuć, a ja śpiewałem wraz z nimi, płakałem wraz z nimi i rozkoszowałem się patosem tej tragedji, wysilając się, by stworzyć jakąś pijacką, zamgloną teorję życia i romantyczności. To był ostatni obraz który mi utkwił w pamięci, w tym okresie pomiędzy początkową przedsiębiorczością, a późniejszem zupełnem zamroczeniem. My — to znaczy, chłopcy okrętowi i ja ulatujemy pod gwiazdy związani nicią braterską. Śpiewamy hulaszcze pieśni żeglarskie, wszyscy z wyjątkiem jednego, który płacze skulony na ziemi, kiwamy rytmicznie głowami w takt melodji. Z obu stron ulicy dolatują dalekie chóry, śpiewające podobne pieśni morskie; życie jest wzniosłe i piękne, a szaleństwo romantyczne i wspaniałe.
Pierwsze co ujrzałem otwierając oczy, gdy już zamroczenie ustąpiło, była japonka, strwożona i zatroskana, pochylona nade mną. Była to żona pilota, a ja właśnie u niej leżałem w sieni zziębnięty, drżący i chory: oto skutki orgji. Czułem się zbyt lekko okryty. O, łotry, ci chłopcy okrętowi! Uciekanie weszło im, widocznie, w krew. Uciekli z mojemi rzeczami. Zegarek przepadł. Kilka dolarów przepadło. Ubranie przepadło. I mój pas. Aha, i buty też.
Powyższe jest przykładem, jak spędziłem te dziesięć dni na wyspach Bonin. Victor otrzeźwiał po napadzie furji, przyłączył się do nas, poczem piliśmy z nieco większą rozwagą. Nigdy jednak nie wspięliśmy się na ową ścieżkę na lawie, pośród kwiatów. Miasto i skośne twarze, oto wszystko cośmy widzieli.
Kto się poparzył na gorącem, dmucha na zimne. Może byłbym zobaczył więcej na wyspach Bonin, i zapewne wyszłoby mi to na zdrowie, gdybym był postąpił jak należało. Lecz jak się przekonałem, żadnego znaczenia niema, co kto powinien robić, lub czego nie powinien. Idzie o to, co kto w rzeczywistości robi. To tylko ma trwałe, monumentalne znaczenie. Robiłem to właśnie, co robiłem. Robiłem to, co inni robili na wyspach Bonin. Robiłem to, co miljony ludzi robiło w świecie i przy takich okazjach. Tak się wiła droga mojego życia; byłem dzieckiem rodu ludzkiego, jednem ze swego środowiska i ani bezkrwistym limfatykiem, ani też ideałem. Byłem tylko ludzkim, wybrałem tę drogę żywota, którą wybrali ludzi przezemnie ubóstwiani, jeżeli chcecie wiedzieć, mężczyźni z krwi i kości, namiętni, rasowi, pyszni ludzie, wolne duchy, trwoniący skarby życia szeroko, nie jak skąpcy.
Droga ta stała otworem dla wszystkich. Była ona jak otwarta studnia w podwórzu, gdzie bawią się dzieci. Na cóż się przyda prawić tym mężnym chłopakom, idącym omackiem w poszukiwaniu mądrości życiowej, że nie wolno im się zbliżać do otwartej studni. Niektórzy rodzice wiedzą o tem. I wiemy też, to, że pewien odsetek, i to najżywszych i najodważniejszych, wpadnie do studni. Wiemy wszyscy co należałoby uczynić — nakryć studnię. Tak samo ma się rzecz i z John’em Barleycorn. Żadne gadania, ani kazania nie odwiodą mężczyzn, ani dojrzewającej, młodzieży od John’a Barleycorn tak długo, jak długo John Barleycorn jest wszędzie dostępny, szczególnie tam, gdzie John Barleycorn jest synoninem
męskości, odwagi i wielkoduszności.
Jedynym roztropnym czynem, który ludzkość dwudziestego wieku powinna uczynić, to przykryć studnie; uczynić wiek dwudziesty naprawdę dwudziestym, a odesłać z powrotem do dziewiętnastego i poprzednich wieków ich przeżytki: palenie czarownic, brak tolerancji, fetyszyzm i to zaprawdę nie najmniejsze z pośród barbarzyństw Johna Barleycorn.