<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV

Było to wczesną zimą roku 1892; postanowiłem puścić się na morze. Moje doświadczenie ze straży pożarnej, w Hancock, nie przyczyniło się bynajmniej do tego. W dalszym ciągu piłem i włóczyłem się po szynkach, — żyłem nieomal w szynkach. W mojem pojęciu wódka była niebezpieczną, ale nie była złą. Była o tyle niebezpieczna, o ile niemi były inne niebezpieczeństwa tego świata. Umierali ludzie z wódki, ale umierali też rybacy, rozbijając się z łodziami i tonąc, włóczędzy ginęli pod kołami pociągów, rozszarpani na atomy. Można iść w zawody z wichrami i falami, z pociągami kolejowemi, wreszcie z szynkami, byle rozważnie. Upić się jak mężczyzna, to w porządku, lecz trzeba i w tem zachować umiar. Nie istnieją dla mnie odtąd całe litry wódki.
Właściwie, co mnie popchnęło na morze z powrotem, to było to, że poraz pierwszy zarysowała się przed moimi oczami wyraźna droga śmierci, którą John Barleycorn szykuje dla swoich poddanych. Nie był to, coprawda, zbyt jasny przebłysk, którego dwie fazy zlewały się w czasie. Uderzyło mnie jednak, gdy obserwowałem moje otoczenie, że życie, jakie prowadziliśmy, było bardziej niszczące, niż życie przeciętnego człowieka.
John Barleycorn odwodząc od moralności pcha do zbrodni. Wszędzie widziałem ludzi, popełniających po pijanemu czyny, o których by się im nie śniło po trzeźwemu. To jeszcze nie było najgorsze. Była to grzywna, którą musi się zapłacić. Zbrodnia niszczy. Towarzysze szynkowi, z którymi pijałem, byli w stanie trzeźwym dobrymi chłopcami, choć do rany przyłóż, gdy się jednak upili, popełniali najdziksze szaleństwa. Potem zabierała ich policja i znikali z naszego grona. Niekiedy odwiedzałem ich za kratkami, aby się z nimi pożegnać, zanim wywiozą ich na drugą stronę zatoki, i ubiorą w aresztancki strój. I raz w raz słyszałem jedno i to samo tłumaczenie: „Gdybym nie był pijany, nie byłbym tego uczynił.” Za podszeptem John’a Barleycorn dzieją się czasami rzeczy tak okropne, że drży nawet moje skamieniałe serce. A oto inny przejaw tej drogi: tacy nałogowi pijacy zwyczajnie wyciągali kopyta bez żadnego widocznego powodu. Gdy zachorowali, i to na lekką chorobę, na którą zwykły człowiek ledwie zwróci uwagę, ginęli jak muchy. Czasami znajdowano ich w łóżku zmarłych tak, że nawet nie zauważyli; zdarzało się, że wyciągano ich zwłoki z wody; niejednokrotnie czysty przypadek zrządził, że taki Billy Kelley, wyładowując po pijanemu okręt, rozwalił sobie palec, gdyż wśród tych samych okoliczności równie dobrze mogło mu rozwalić głowę.
Rozważając moje położenie, doszedłem do przekonania, że prowadzę zły tryb życia. Spychał on mnie zbyt szybko ku śmierci, a to się nie uśmiechało bynajmniej mej młodzieńczej ruchliwości. Jedna pozostawała droga do wydostania się z tej niebezpiecznej sytuacji, a mianowicie wyrwać się na morze. Flota poławiaczy fok zimowała w zatoce San-Francisco i spotykałem w szynkach szyprów, marynarzy, harpunników, sterników łodzi i wioślarzy. Zawarłem znajomość z harpunnikiem Pete Holtem i zgodziłem się zostać wioślarzem i zaciągnąć się z nimi na ten sam szkuner. Musiałem wypić z Pete Holtem, od czasu do czasu, pół tuzina kieliszków dla przypieczętowania naszej umowy.
Odrazu odżyła we mnie dawna awanturniczość, uśpiona przez John’a Barleycorn. Poczułem się nagle znużony życiem w szynkach nad Oaklandskim wybrzeżem, i dziwiłem się sam sobie, że mogło mnie to przedtem bawić. A gdy w mózgu moim wylęgła się owa wizja śmiertelnej drogi, począłem coraz bardziej obawiać się, że może mi się jeszcze coś przytrafić zanim wyruszą w podróż, która miała wypaść mniej więcej na styczeń. Żyłem zatem bardziej oględnie, nie piłem już do upadłego, natomiast częściej wymykałem się do domu. Gdy pijatyka zaczynała zamieniać się w orgję, wysuwałem się chyłkiem. Gdy pijany Nelson zaczynał szaleć, starałem się odłączyć od niego.
12 stycznia 1893 roku skończyłem lat 17, a 20 stycznia podpisałem w obecności agenta żeglugi artykuły regulaminu „Sofji Sutherland”, trzymasztowego szkunera, wybierającego się na połów fok, obowiązując się do podróży do wybrzeża japońskiego. Oczywiście musieliśmy to oblać. Joe Vigy udzielił mi zadatku, częstował Pete Holt, częstowałem ja, częstował Joe Vigy, częstowali i inni harpunnicy. Naturalnie, taki był zwyczaj mężczyzn, a kimże ja byłem, ledwie lat 17 ukończonych, bym mógł lekceważyć zwyczaj tych wspaniałych, potężnych, dojrzałych ludzi?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.