John Barleycorn/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wróciwszy z wędrówki do Oakland, poszedłem znów do przystani i odnowiłem koleżeństwo z Nelsonem, który przebywał cały czas na brzegu i prowadził życie jeszcze bardziej warjackie niż przedtem. Spędzałem więc z nim długie godziny na wybrzeżu, puszczając się od czasu do czasu na morze, na kilka dni, na statkach nie mających stałej załogi.
W rezultacie, odczułem brak odświeżających okresów abstynencji na wolnem powietrzu morskiem, i ożywczego trudu. Piłem dzień w dzień, a ilekroć nadarzyła się okazja piłem do upadłego; i postępowałem tak, wciąż będąc przekonanym, iż tajemnica John’a Barleycorn polega na piciu aż do zbydlęcenia i utraty rozumu. W tym okresie przesiąkłem nawskroś alkoholem. Czas spędzałem przeważnie w szynkach, stałem się nicponiem, huncwotem i gorzej jeszcze.
I znów począł John Barleycorn chwytać mię w swe sidła w sposób jeszcze bardziej zdradliwy i nie mniej groźny niż wtedy, gdy mnie omal nie pogrążył w bałwanach morskich. Do siedmnastu lat brakowało mi jeszcze parę miesięcy; jakakolwiek praca stała budziła we mnie odrazę; byłem zatwardziałym indywidualistą niemniej od mego otoczenia; piłem, gdyż i oni pili, a musiałem przecież utrzymywać dobre koleżeńskie stosunki. Nie miałem prawdziwego dzieciństwa; a w tym przedwczesnym okresie męskości byłem już bardzo twardym i boleśnie przemądrzałym. Nigdy jeszcze nie zaznałem miłości dziewczyny, a już przebrnąłem przez takie bagno, iż przekonany byłem, że wiem wszystko o miłości i życiu. Wiedza ta nie była wzniosłą. Nie będąc pesymistą, czułem jakieś złośliwe zadowolenie, że życie jest tak marne i sprośne.
Jak widzicie, John Barleycorn stępił moją wrażliwość. Dawne ciernie i kanty życia przestały być ostrymi. Ciekawość zanikała we mnie. Co mnie mogło obchodzić, co tam się dzieje poza granicami mego ciasnego świata. Są tam zapewne mężczyźni i kobiety nie różniący się wcale od tych, których znałem, żeniaczka i wychodzenie za mąż, i cała ta marna krzątanina nędznego ludzkiego mrowiska, a zapewne i pijaństwo także. A zresztą, zbyt daleko było spuszczać się na drugi koniec świata, aby tam znowu pić. Wystarczyło skręcić na róg, a mogłem dostać u Joe Vigy’a czego dusza zapragnie. John Heinhold utrzymywał jeszcze bar: „Ostatnia Stawka”. Prócz tego pełno było szynków na każdym rogu i pomiędzy rogami.
Podszepty z krainy tajników życia ucichały w miarę jak ciało moje ociężało od alkoholu. Dawna ruchliwość zanikała. Co za różnica, czy zgniję i zczeznę tu, czy gdziekolwiek, i byłbym tak, zbutwiał i zmarniał na manowcach, na które wywiódł mię John Barleycorn i to w krótkim czasie, gdyby sprawa tylko od niego zależała. Doświadczyłem, co znaczy obudzić się rankiem trzęsący się, z konwulsyjnie drgającym żołądkiem, z zesztywniałemi palcami; poznałem tęsknotę pijaka za szklanicą czystej wódki, aby się rozruszać. (O, John Barleycorn jest potwornym czarodziejem. Mózg i ciało wyschłe, rozstrojone i zatrute można znów nastroić tą samą trucizną, która je przedtem obezwładniła.)
Niema granic dla sztuczek John’a Barleycorn. Próbował skusić mię samobójstwem. Tym razem zaś czynił co tylko w jego mocy, by mnie zgładzić w sposób szybki i niezawodny. Niezupełnie jednak zadowolony oszust zaczerpnął z innej beczki. I już, już miał mnie w swych pazurach, i znów wzbogaciłem swą wiedzę o nim — i stałem się jeszcze roztropniejszym i przemyślniejszym pijakiem. Zrozumiałem, iż są granice nawet dla mego żelaznego organizmu, niema zaś żadnych dla John’a Barleycorn. Poznałem iż w ciągu godziny, najwyżej dwóch, potrafi on opanować moją mocną głowę, szerokie bary, wypukłą pierś, powalić mię na łopatki i djabelskim chwytem za gardło może wytrząść ze mnie duszę.
Siedziałem z Nelsonem w Overland House. Był wczesny wieczór, a jedynym powodem naszego siedzenia tam było to, że byliśmy połamani i że był to czas wyborów. Wiecie, że w okresie wyborczym miejscowi politycy, marzący o karjerze mają zwyczaj obchodzić szynki w celu zbierania kresek. Siedzisz sobie przy stoliku, kropli w ustach nie miałeś i rozmyślasz kto też wpadnie do szynku i postawi kolejkę, lub też, kto ma jeszcze kredyt w innym szynku i czy warto powlec się tam, gdy nagle drzwi roztwierają się naoścież i pakuje się do wnętrza gromada dobrze ubranych ludzi, od których aż bije blask powodzenia i koleżeństwa.
Dla każdego mają gotowy uśmiech i powitanie — nawet dla ciebie, mimo, iż nie masz grosza przy duszy na postawienie szklanki piwa, i dla skurczonego w kącie włóczykija, który może nawet nie ma prawa do głosu, lecz może ściągnąć czerń z jakiej przeludnionej nory mieszkaniowej. I wiesz, gdy ci politycy wchodzą przez rozwalone drzwi ze swemi szerokiemi plecami, wypiętą piersią, ze znakomitemi żołądkami, które bezwiednie czynią ich optymistami i władcami świata, niema rady, musisz wyprostować się pomimo woli. Ostatecznie zapowiada się wesoły wieczór i wiesz, że koniec końcem, wypijesz sobie trochę. A może — kto wie — bogowie są łaskawi, nadarzy się jeszcze jedna okazja i noc zakończy się wspaniałą orgją. Nim się obejrzysz a już stoisz oparty o bufet, wlewasz trunki w gardło, i uczysz się nazwisk gentlemenów i brzmienia urzędów, które pragną objąć.
W owym to czasie, gdy politycy krążyli po szynkach, przełykałem co raz to jakąś gorzką pigułkę poznania, doznając jednego rozczarowania po drugiem, — ja, który z drżeniem serca wczytywałem się w „Pogromcę kolei“ i „Od kominiarczyka do Prezydenta”. Tak, poznałam jak wytwornymi byli politycy i polityka.
Otóż, owego wieczoru siedzieliśmy z Nelsonem, złamani, spragnieni, ale pełni wiary pijaków w jakiś nieoczekiwany poczęstunek. Nelson i ja siedzieliśmy w Overland House wyglądając kogoś, a w szczególności polityków. Nagle wchodzi Joe Goose, ten z pragnieniem nie do ugaszenia, ze złośliwemi oczami, spłaszczonym nosem i kwiecistą kamizelką.
„Chodźcie chłopcy, — wolne trunki, — czego dusza zapragnie. Nie chcę, żeby was brakło przytem”.
„Gdzie?” — zapytaliśmy.
„Chodźcie tylko. Powiem wam po drodze. Nie mamy chwili do stracenia”. Gdy pospieszyliśmy w dół, do miasta, Joe Goose wyjaśniał nam: „To straż pożarna w Hancock. Macie tylko ubrać się w czerwone koszule i hełmy i nieść pochodnie. Jedziemy na pochód do Haywards specjalnym pociągiem”.
(Zdaje mi się, że to było Haywards. A może San Leandro, czy też Niles. I żebyście mnie zabili nie mogę sobie przypomnieć czy straż pożarna z Hancock była organizacją republikańską, czy demokratyczną. Zresztą, jest to obojętne, dość, że politykom aranżującym ten pochód zbrakło ludzi do niesienia pochodni i ktokolwiek chciał wziąć udział w pochodzie, miał nielada sposobność urżnięcia się.)
„Miasto będzie stało otworem”, ciągnął dalej Joe Goose. „Trunki? Poleją się strumieniami. Politycy wykupili wszystkie zapasy w szynkach. Wszystko będzie bezpłatne. Wystarczy wejść gdziekolwiek i zażądać. Urządzimy tam piekło”.
W hali przy Ósmej ulicy, w pobliżu Broadway, przebraliśmy się w koszulki i hełmy, uzbroiliśmy się w pochodnie, wpakowaliśmy się do pociągu, szemrając, że nam nie dano ani kieliszka przez wyjazdem. Oh, ci politycy sprytnie się urządzili. W Haywards również nie dano nam pić. Najpierw pochód i zarób sobie na trunki, oto było hasło tej nocy.
Odrobiliśmy pochód. Potem otwarto szynki. Zaangażowano dodatkowo szynkarzy a pijacy tłoczyli się jeden przez drugiego przed każdym zaopatrzonym w trunki i jeszcze nie osuszonym szynkiem. Na zamiatanie szynku, lub mycie szklanek nie było czasu starczyło go ledwie na nalewanie. Brać żeglarska z Oakland miewa przy sprzyjających okolicznościach niezgorsze pragnienie.
Ten sposób tłoczenia się i przeciskania do bufetu był dla nas zbyt powolny. Trunki ostatecznie należały już do nas. Politycy dla nas je zakupili. Byliśmy na pochodzie i zarobiliśmy je sobie, nieprawdaż? To też zaatakowaliśmy bufet z boku atakiem skrzydłowym, usunęliśmy sprzeciwiających się szynkarzy i dorwaliśmy się do butelek.
Na boku odbijaliśmy flaszkom szyje, uderzając niemi o coś twardego, i piliśmy. Joe Goose i Nelson umieli zachować miarę, pijąc mocną wódkę w pewnej ilości. Ja nie umiałem. Podówczas żywiłem jeszcze to mylne przeświadczenie, że trzeba pić co pod rękę podpadnie, szczególnie gdy nie trzeba za to płacić. Zamienialiśmy wzajemnie butelki, pociągnąwszy tęgi łyk z każdej, ja zaś piłem najwięcej. Piłem jak ongiś piwo, mając lat pięć, a później, jako siedmioletni chłopak, wino. Przy każdem łyknięciu musiałem się przezwyciężać, a przełykałem to jak lekarstwo. Zapragnąwszy jeszcze trunków, skierowaliśmy się do innych szynków, gdzie strumień alkoholu przelewał się bezpłatnie, i raczyliśmy się.
Nie mam zielonego pojęcia wiele wypiłem, dwa, czy cztery litry. Wiem tylko, że rozpocząłem orgję ćwierć-litrowemi łykami, nie mając ani kropli wody, by spłukać obrzydliwy smak, względnie rozwodnić nieco wódkę.
Jednakowoż politycy byli zbyt roztropni aby pozostawić w mieście taką zgraję pijaków z wodnego frontu w Oakland. Gdy zbliżał się czas odejścia pociągu, zaczęło się opróżnianie szynków. Już wtedy poczułem uderzenie wódki do głowy. Nelsona wraz ze mną wyrzucono z szynku i znaleźliśmy się w ostatnich szeregach dziwacznego pochodu. Z wysiłkiem bohaterskim posuwałem się naprzód, zataczając się i tracąc resztę świadomości, nogi uginały się podemną, w głowie czułem kamień młyński, serce łomotało, a w piersiach straszliwy brak tchu.
Niemoc ogarniała mię tak błyskawicznie, że wirujący mój mózg pojął, iż runę lada chwila i nigdy nie dostanę się do pociągu, jeżeli pozostanę na tyłach pochodu. Opuściłem więc szeregi i puściłem się naprzód ścieżką biegnącą obok drogi pod rozłożystemi drzewami. Nelson ruszył za mną ze śmiechem. Tylko niektóre szczegóły pozostały mi w pamięci jak przez sen. Pamiętam, naprzykład, te drzewa i niby rozpaczliwy bieg pod niemi, i wybuchy głośnego śmiechu reszty pijanych, ilekroć przewracałem się. Zdawało im się, że jestem tylko potężnie urżnięty. Ani im przez myśl nie przeszło, że John Barleycorn chwycił mię śmiertelnie za gardło. Ale ja o tem wiedziałem. I przypominam sobie mój gorzki żal do świata, uprzytomniając sobie, że walczę ze śmiercią, a ci inni, tuż przy mnie, nawet o tem nie wiedzą. Zupełnie tak, jakbym tonął w obliczu całego tłumu widzów, którym zdawałoby się, że wyprawiam figle dla ich przyjemności.
Pędząc pod drzewami, padłem i straciłem przytomność. O wszystkiem co zaszło potem, z wyjątkiem jednego jedynego przebłysku, musiano mi opowiedzieć. Nelson który był bardzo silny, podniósł mnie z drogi i wepchnął do wagonu! Gdy mnie wreszcie usadowił, zacząłem się wyrywać, chwytać powietrze tak łapczywie, że nawet Nelson, chociaż zupełnie otumaniony, poznał iż źle ze mną. Czułem, że lada chwila mogę umrzeć. Niejednokrotnie przychodzi mi na myśl, że w owym momencie bliższy byłem śmierci, niż kiedykolwiek bądź. Stan mój ówczesny znam jedynie z opowiadań Nelsona. Usychałem z pragnienia, wnętrzności paliły mnie strasznie, a w tej agonji żarty ogniem i dusznością, potrzebowałem powietrza, by odetchnąć. Pożądałem straszliwie powietrza. Próby moje, by otworzyć okno spełzły na niczem, gdyż wszystkie okna były zaśrubowane. Nelson, przywykły do pijanych szaleńców, mniemał, że chcę wyskoczyć oknem. Starał się powstrzymać mnie, lecz walczyłem zajadle. Chwyciłem wreszcie czyjąś pochodnię i rozbiłem nią okno.
Otóż w wagonie utworzył się obóz, sprzyjający Nelsonowi, i anti-Nelsonowski, oraz ludzie sprzyjający obu obozom z Oakland, a wszyscy pijani więcej niż to było możliwe. Wybicie szyby przezemnie dało hasło anti-Nelsończykom do ofenzywy. Jeden z nich rzucił się na mnie, pochwycił mię za bary i rozpoczął bijatykę, o której wiem tylko tyle, ile mi później opowiedziano, i o ile mówiła mi opuchnięta szczęka od uderzenia, które oberwałem. Człowiek, który mnie uderzył, zwalił się na mnie całem ciałem, Nelson momentalnie na niego i powiadają, że niewiele okien pozostało całych w tym szkielecie wagonu po tej bójce, w której brali udział żywi i półżywi.
Omdlenie wskutek uderzenia i stan nieruchomy, były iście szczęśliwym dla mnie trafem. Moje dzikie rzucanie przyspieszało i tak już niebezpiecznie mocne bicie serca i zwiększało potrzebę tlenu w usychających płucach.
Po skończonej bójce wydobyto mię, nie odzyskałem jednak przytomności. To znaczy, miałem jej nie więcej, niż tonący, który rzuca się jeszcze w wodzie, w stanie nawpół przytomnym. Nie pamiętam zupełnie, co robiłem, krzyczałem jednak tak rozpaczliwie: „powietrza! powietrza!”, że Nelsonowi rozjaśniło w pałce, iż wcale nie chcę popełnić samobójstwa. Oczyścił więc ramę okna z odłamków szkła po rozbitej szybie, i pozwolił mi wychylić głowę i barki nazewnątrz. Stopniowo zrozumiał, że stan, w jakim się znajdowałem, był groźny i trzymał mię wpół, abym się nie przechylił. Przez resztę drogi do Oakland miałem głowę i barki wychylone, broniąc się z uporem, ilekroć spróbował wciągnąć mnie z powrotem.
W tym czasie odzyskałem na okamgnienie trochę przytomności. Jedyne wspomnienie, jakie zachowałem, od chwili upadku pod drzewami, a ocknięciem się następnego wieczoru, to był właśnie ten moment, gdy wychylony przez okno z głową na wiatr, spowodowany pędem pociągu, całą siłą płuc schwytałem powietrze podczas gdy iskry sypały się na mnie, piekły i oślepiały mnie. Cały wysiłek woli skoncentrowany był na oddychaniu i wciąganiu tak dużych łyków powietrza, jakie tylko zdołałem, wtłaczając jak najwięcej powietrza do płuc, w jaknajkrótszym czasie. Miałem do wyboru ten sposób ratunku albo śmierć, a będąc pływakiem i nurkiem, wiedziałem o tem dobrze; w ciągu straszliwej agonji, trawiony okropnym ogniem, zwracałem się ku wiatrowi i toczyłem z płucami walkę o życie przez tych kilka chwil przytomności.
Reszta szczegółów spowita we mgle zapomnienia. Odzyskałem przytomność następnego wieczoru, w jakiejś mieszkalnej norze nad wybrzeżem. Byłem sam. Żadnego lekarza nie wezwano do mnie. I nie wiele brakowało, żebym tam wyzionął ducha, gdyż Nelson i reszta kompanji, przypuszczając że zwyczajnie „zasnąłem po pijanemu”, zostawili mnie tu, pogrążonego w śpiączce przez siedmnaście godzin. Niejeden już umarł, o czem wie każdy lekarz, gdy mu litr wódki, lub więcej nagle uderzyło do głowy. Nieraz czytasz, że taki lub owaki nałogowy pijak zmarł nagle w ten sposób z powodu zakładu. Lecz ja o tem nie wiedziałem wówczas. Dowiedziałem się jednak i nie przez bohaterstwo lub odwagę, lecz poprostu dzięki szczęśliwemu przypadkowi i zdrowemu organizmowi. I znów mój organizm zatriumfował nad John’em Barleycorn. Po raz drugi wyrwałem się z otchłani śmierci, znów wygramoliłem się z bagna i dzięki niebezpieczeństwu posiadłem umiar w pijaństwie, a wskutek tego mogłem dalej roztropnie pić jeszcze niejeden roczek.
Nieba! Dwadzieścia lat minęło odtąd, a cieszę się pełnem zdrowiem i rozumem; niejedno widziałem, przeżyłem w tym okresie lat; dreszcz mnie przejmuje, gdy wspominam jak o włos miałem nóż na gardle, i jak niewiele brakowało, ażebym utracił tę piątą część stulecia, które przeżyłem tak wspaniale. No, nie była to zasługa John’a Barleycorn, iż mnie nie zgubił w owej pamiętnej nocy demonstrowania straży pożarnej z Hancock.