<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII

Porzuciłem zatem Benicję, gdzie o włos nie zostałem pogrążony przez John‘a Barleycorn, i puściłem się na szerokie wody, posłuszny owym podszeptom życia, aby je posiąść i zbadać. W którąkolwiek stronę się zwróciłem, droga prowadziła przez bagniste ścieżki alkoholu. Ludzie wciąż schodzili się w szynkach. Szynki były klubami biednych, jedynemi klubami, do których miałem dostęp. W szynkach mogłem zawierać znajomości. Mogłem wstąpić do szynku i pomówić z kimkolwiek. W obcych miastach i miasteczkach, przez które przechodziłem do szynku, przestawałem być obcym w danem mieście.
Pozwólcie, iż tu właśnie przerwę i przytoczę wypadek, który miał miejsce nie później jak zeszłego roku. Zaprzągłem cztery konie do lekkiego powozu, wziąłem z sobą Charmian i puściłem się na trzy i pół miesiąca w najdzikszą część gór Kalifornji i Oregonu. Każdego poranka odrabiałem pracę dzienną, pracę fantazji literackiej. Po skończeniu jechałem dalej resztę dnia aż do następnego postoju. Dogodne miejsca postoju były w nieregularnych odstępach, co w związku z rozmaitym stanem dróg, zmuszało mnie już na dzień naprzód do ułożenia planu podróży, oraz programu pracy. Musiałem wiedzieć, kiedy mam wyruszyć, by wczas wziąć się do pisania, tak, aby ukończyć dzienne pensum. Czasem brałem się do pisania już o piątej rano, gdy mnie oczekiwała dłuższa podróż. Gdy jazda zapowiadała się lżej, nie rozpoczynałem pisania przed dziesiątą.
Ale jak ułożyć plan? Skoro tylko przybywałem do miasta i wyprzągłem konie, idąc ze stajni do hotelu, wstąpiłem do szynku. Pierwsza rzecz pić, oh, pragnąłem napić się; nie należy jednak zapominać, dlaczego nauczyłem się uciekać do trunków w tym wypadku, gdyż tą jedynie drogą mogłem zasięgnąć informacyj. Otóż, przedewszystkiem, napić się. „Nalej sobie też”, rzuciłem szynkarzowi. A potem, pijąc z nim, wypytywałem go o stan dróg, o miejsca postoju w dalszej podróży. „Poczekaj no” — mówił zwykle szynkarz: „po pierwsze, droga prowadzi przez Tarwater Divide. Zazwyczaj jest w dobrym stanie. Jeździłem tamtędy przed trzema laty. Tej wiosny jednak był tam zatór. Wiesz co? Zapytam Jerzego” — Tu szynkarz, zwraca się do któregoś tam, siedzącego przy jakimś stole, czy też opartego nieco dalej o bufet, Jerzego, który może być również dobrze Tomem lub Billem. „Słuchaj, Jerzy, jaka tam droga przez Tarwater? Zjeżdżałeś tam zeszłego tygodnia do Wilikinsa”. I podczas gdy Jerzy zaczyna powoli puszczać w ruch swój aparat myślenia i mówienia, podsuwam myśl, aby napił się z nami. Wtedy już rozwija się ożywiona dyskusja, nad tem czy należy tę wybrać drogę, czy ową, w którem miejscu najlepiej zatrzymać się, jaki kawał drogi uda mi się zrobić w których strumykach najlepszy połów pstrągów, i tak dalej. Inni obecni przystępują do grona, dyskusję przeplatamy kolejkami trunków.
Jeszcze trzy, czy cztery szynki i jestem leciuchno pochmielony, a znam już prawie wszystkich w mieście, wiem wszystko o mieście, i coś nieco o najbliższej okolicy. Znam adwokatów, wydawców, kupców, miejscowych polityków, okolicznych fermerów, myśliwych, i górników, tak, że wieczorem, gdy przechadzam się po głównej ulicy z Charmian, ta jest zdumiona wielką ilością znajomych w tem zupełnie obcem mieście.
Oto zilustrowałem wam przysługę, wyrządzoną przez John’a Barleycorn, za pomocą której władza jego nad ludźmi wzrasta. Tak samo bywało przez szereg lat, po całym świecie, gdziekolwiek się znalazłem. Czy w kabarecie, w Quarter Latin, czy w kawiarni zapadłej wioski włoskiej, czy to w piwiarni w jakim mieście portowem, czy też nawet w klubie przy Scotch z wodą sodową, wszędzie John Barleycorn jest łącznikiem towarzyskim, dzięki któremu nawiązywałem stosunki na poczekaniu, stykałem się z ludźmi i zbierałem wiadomości. I w oczekiwanych, lepszych czasach, w przyszłości, gdy John Barleycorn zostanie wygnany i przestanie istnieć, w miejsce szynków trzeba będzie otworzyć inne jakieś instytucje, jakieś inne miejsca zborne, aby obcy z obcymi, mogli się stykać, schodzić i zawierać znajomości.
Lecz wróćmy do mego opowiadania. Gdy opuściłem Benicję, droga mnie wiodła dalej przez szynki. Nie zbudowałem żadnych moralnych teoryj przeciw pijaństwu a jak przedtem, nienawidziłem smaku alkoholu. Wzbudziły się jednak we mnie poważne podejrzenia przeciw John’owi Barleycorn. Nie mogłem mu zapomnieć figla, którego mi wypłatał; a przecież ja bynajmniej nie chciałem umierać. Piłem więc w dalszym ciągu, obserwując bacznie John’a Barleycorn i powziąłem postanowienie, aby nie poddawać się w przyszłości żadnym sugestjom samobójstwa.
W obcych miastach zawierałem szybko znajomości w szynkach. Gdy cienko śpiewałem i nie miałem czem opłacić noclegu, szynk był jedynem miejscem, gdzie mogłem ogrzać się przy piecu. Mogłem wejść do szynku, umyć się, oczyścić ubranie, uczesać włosy. Szynki zawsze są djablo dogodne. W mojej zachodniej ojczyźnie znajdziesz je na każdym kroku.
Nie mogłem przecież wchodzić do mieszkania obcych ludzi. Drzwi ich nie stały przedemną otworem, przy ich kominkach nie było dla mnie miejsca. Kościołów i kaznodziejów nie znałem, to mnie nie pociągało. Zresztą, to było pozbawione świetności, romantycznego blasku, nadziei przygód. Nie można tam było spodziewać się czegoś nowego, niezwykłego. Rodzili się i umierali w tych samych miejscach, czciciele ładu i porządku, ciasne, ograniczone i upośledzone kreatury. Ani wielkości ani fantazji, ani koleżeństwa. Mnie zaś ciągnęło do owych setnych chłopów, lekkomyślnych i pomysłowych, zawadjaków, czasami rozhukanych — chłopów o szerokiej duszy i szerokimi geście, a nie do tamtych zajęczych serc.
Tu zmuszony jestem podnieść znów zarzut przeciw John’owi Barleycorn. On w swe pazury chwyta tych oto morowych chłopów, pełnych ognia i temperamentu, mających rozmach, serdeczność i słabostki godne i najlepszych z ludzi. John Barleycorn gasi ten ogień, niweczy siłę, a gdy nie zabije ich wprost, lub nie odbierze im zmysłów, — to przynajmniej ogłupi i otumani, tłumi i zniekształca przyrodzoną dobroć i piękność ich natury.
— Oh! mówię to na podstawie późniejszych doświadczeń — niechaj mnie nieba strzegą przed tym normalnym rodzajem mężczyzn, przed tymi niekoleżeńskimi, którzy posiadają chłodne serca i zimną rozwagę, tymi, którzy nie palą, nie piją, nie klną, których postępowanie niema nic wspólnego z popędliwością, podnieceniem, albowiem z ich leniwych mięśni nigdy nie przedrze się błyskawica buntu, aby złamać wszelkie zapory, aby z szatanem pójść w zawody. Takich zrównoważonych nie znajdziesz w szynkach, tacy nie skupią się dokoła sztandaru straconej sprawy, ich pochodnia płonie na bezdrożnej ścieżce przygód, oni nie zaznają szalonej miłości bogów. Tacy są zbyt zajęci, aby stopy swe uchronić od wilgoci, aby bicie ich serc było jednostajne, zadowoleni z mdłych powodzeń na drodze wiecznego kompromisu.
Dlatego to rzuciłem w twarz oskarżenie John’owi Barleycorn. Bowiem on nastaje i gubi tych właśnie zuchów, którzy są coś warci, obezwładnieni nadmiarem sił, nadmiarem temperamentu, ognia i przesubtelnego szaleństwa. Prawda, iż gubi on słabych również, lecz nie o nich mi chodzi, o tę szumowinę ludzkości. Ja mam na myśli tysiące tych najlepszych, których ludzkość wydała, a których John Barleycorn pogrąża. Przyczyną upadku tych najlepszych jest John Barleycorn, stojący na każdym rogu, na każdej rozstajnej drodze, mający przystęp do każdego, a zostający pod szczególną opieką prawa; John Barleycorn, któremu oddaje pokłon policjant na posterunku; John Barleycorn, który wabi ludzi, prowadząc ich za rękę tam, gdzie się ciżba gromadzi i napija do nieprzytomności. Usuńcie John’a Barleycorn z drogi, a ludzie dzielni, którzy i nadal na świat przychodzić będą, dokonają wspaniałych czynów miast ginąć marnie.
Napotykałem stale bractwo pijące. Przesuwając się, naprzykład do cysterny z wodą, aby tam wyczekiwać pociągu towarowego, zdarzyło mi się nieraz natrafić na „trucicieli”. Truciciel to włóczęga, który pije alkohol apteczny. Krótkie przywitanie i już siedzę w kompanji. Podają mi alkohol, umyślnie zmieszany z wodą, rychło ogarnia mnie rozkoszne podniecenie, mikroby łażą mi po mózgu, a John Barleycorn szepce mi do ucha, że życie jest wielkie, że my wszyscy jesteśmy dzielni, a wolne duchy puszą się jak bogowie beztroskliwi, i tarzamy się w trawie, plotąc piąte przez dziesiąte, koszałki-opałki; — a świat konwencjonalny?
Daj go katu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.