John Barleycorn/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I nigdy nie pożałowałem tych miesięcy djabelskich szaleństw, które przepędziłem z Nelsonem. Bo on umiał żeglować, chociaż wystraszał każdego kto z nim płynął. Sterować tak, aby uniknąć rozbicia o cal, o włos, było jego radością. Zrobić coś, czego nikt inny nie odważyłby się zrobić było jego dumą. Nigdy nie zawadzić o rafę było jego manją i przez cały czas, który przepływałem z nim przy wiatrach silnych czy słabych, Reindeer zawsze ominął rafę, ani też nie osiadł na mieliźnie. Żeglowaliśmy stale przy naciągniętych żaglach, pełnym prądem i płynęliśmy dalej. Opuściliśmy wybrzeże Oakland i wyszliśmy na szerokie morze szukać przygód.
I wszystkie te szczytne chwile mego życia stały się moim udziałem przez John’a Barleycorn. I to jest również mój zarzut przeciw niemu. Znalazłem się tam spragniony wolnego, awanturniczego życia i jedyną drogę do osiągnięcia tego otwierał mi John Barleycorn. Jest to, wogóle, droga ludzi którzy chcą wyzyskać życie. I ja chciałem wyzyskać życie, dlatego musiałem żyć tak jak oni żyją. Stało się to dzięki mej sztuce pijackiej, że zawarłem spółkę i koleżeństwo z Nelsonem. Gdybym był pił piwo tylko stawiane przez niego, albo wogóle odmówił, nigdy nie wybrałby mię na wspólnika. Chciał mieć wspólnika również w życiu towarzyskiem jak i przy pracy.
Rzuciłem się w wir tego życia i odkryłem tajemne praktyki John’a Barleycorn, polegające na wyuzdanem pijaństwie, które stopniowo przybierały coraz większe rozmiary, tak, że tylko żelazny organizm mógł wytrzymać to doprawadzanie do ostatecznego ogłupienia i bydlęcej bezmyślności. Nie lubiłem smaku alkoholu, a więc piłem jedynie tylko dlatego, aby się upić, i to upić się beznadziejnie, bez ratunku. I ja który niegdyś oszczędzałem, zgarniałem, handlowałem jak Shylock i doprowadzałem handlarza starych lin do płaczu, ja który osłupiałem, kiedy French Frank za jednym zamachem wydał ośmdziesiąt centów na wódkę dla ośmiu ludzi, stałem się utracjuszem najlekkomyślniej w świecie trwoniącym pieniądze najwięcej z nich wszystkich.
Pamiętam jak jednego wieczoru poszedłem na brzeg z Nelsonem. W kieszeni miałem sto ośmdziesiąt dolarów. Zamierzałem przedewszystkiem kupić sobie jakieś ubranie, a potem wypić coś niecoś. Potrzebowałem ubrania. Wszystko co posiadałem miałem na sobie, a były to: para butów okrętowych, które przeważnie przepuszczały wodę tak szybko, jak nabierały, parę spodni za pięćdziesiąt centów, koszulkę bawełnianą za czterdzieści centów i kaptur. Nie miałem kapelusza, więc nosiłem kaptur, a trzeba zwrócić uwagę, że nie wymieniłem ani bielizny, ani skarpetek. Nie miałem ich bowiem wcale.
Zanim doszliśmy do sklepów, gdzie mogłem kupić ubranie, trzeba było przejść tuzin szynków. Zaczęło się więc od kupowania wódki. Nie doszedłem wcale do sklepów z ubraniami. Nad ranem, zmęczony, zatruty, ale zadowolony wróciłem na statek i popłynęliśmy dalej. Posiadałem tylko to ubranie, w którem wyszedłem na brzeg i ani centa z tych stu ośmdziesięciu dolarów. Wydawało by się to niemożliwe tym którzy nigdy tego nie doświadczyli, żeby wyrostek w dwanaście godzin mógł puścić sto ośmdziesiąt dolarów na wódkę. Ja znam taki wypadek.
I nie żałowałem tego. Byłem dumny. Dowiodłem wszystkim, że umiem puszczać pieniądze najlepiej z nich. Między mocnymi, dowiodłem, że byłem najmocniejszy. Ugruntowałem znowu, jak zresztą często to czyniłem, moje prawo do tytułu „Księcia”. Moje postępowanie również mogło być uważane jako częściowa reakcja przeciw memu skąpstwu i nadmiernej pracy w dzieciństwie. Być może, że najtajniejsza moja myśl była taka: lepiej królować między pijanymi awanturnikami, niż mozolić się dwanaście godzin dziennie przy maszynie, po dziesięć centów za godzinę. Tam, przy maszynie, niema żadnych szczytnych chwil. A jeżeli to nie była szczytna chwila roztrwonić sto ośmdziesiąt dolarów w przeciągu dwunastu godzin, w takim razie chciałbym wiedzieć co nią jest.
Oh! ominąłem niejeden szczegół z mego obcowania z John’em Barleycorn w tym okresie, a wspominam jedynie te wypadki które rzucają światło na sposoby John’a Barleycorn. Posiadałem trzy warunki, które dawały mi możność kontynuowania tak strasznego pijaństwa. Po pierwsze, wspaniały organizm, silniejszy znacznie od przeciętnego; po drugie, zdrowy, na otwartem powietrzu, tryb życia na wodzie, i po trzecie fakt, że piłem dorywczo. Kiedy byliśmy na wodzie, nigdy nie zabieraliśmy żadnych trunków ze sobą.
Świat stał przedemną otworem. Znałem już kilkaset mil dróg morskich, miasta, miasteczka i rybackie wioski na wybrzeżach. Nadeszła pokusa aby wyruszyć dalej. Na razie, nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy. A przecież tam musiało być coś więcej. Lecz nawet ten kawał świata był za szeroki dla Nelsona. Tęsknił do swego ulubionego wybrzeża Oakland, a kiedy zdecydował się tam wrócić — roztaliśmy się przyjaźnie.
Założyłem główną kwaterę w starem mieście Benicja, przy cieśninie Carquinez. Wśród mrowia łodzi rybackich, zarytych w błocie, na miejscach do zarzucania kotwic, blizko wybrzeża, spotkałem gromadę pijaków, włóczęgów, do których się przyłączyłem. Przebywałem teraz dłużej na brzegu zabijając czas łapaniem łososi i robieniem wywiadów w górę oraz wdół zatoki i po rzekach, wysyłany przez rybaków. Wobec tego piłem jeszcze więcej zgłębiając coraz bardziej sztukę pijaństwa. Przepijałem do byle kogo, kieliszek za kieliszkiem, a często piłem nad wszelką miarę, aby wobec całego wybrzeża wykazać moją męskość. Kiedy pewnego ranka moje nieprzytomne cielsko rozplątywało się z sieci schnących na ramach, gdzie ogłupiały, ślepy zalazłem nocy poprzedniej i kiedy całe wybrzeże śmiało się do czkawki i znowu piło — byłem naprawdę dumny. To było moje bohaterstwo.
I kiedy nigdy nie odetchnąłem na trzeźwo, i jednym ciągiem piłem sumiennie przez całe trzy tygodnie, byłem pewny, że dosięgłem szczytu. Zapewne w tym kierunku nie można iść dalej. Nadszedł czas, że należało zawrócić. Zawsze, pijany czy trzeźwy, w głębi mej świadomości coś szeptało mi, że te hulanki i awantury na zatoce nie stanowią wszystkiego w życiu. Ten podszept był moją dobrą opatrznością. Trafem, tak byłem usposobiony, że mogłem posłuchać wołania, ustawicznego wołania z poza tego świata. Nie była ta chytrość z mojej strony. Była to ciekawość, pragnienie wiedzy, niepokój i poszukiwanie tych cudownych rzeczy, które, zdawało się, gdzieś migały przedemną, albo też przeczuwałem je tylko. Jakież to byłoby życie, pytałem, gdyby to było wszystkiem? Nie; musi być coś więcej — tam, w dali, po za tem. (I dla wyjaśnienia moich późniejszych odkryć pijaka, ten podszept, te obietnice rzeczy, istniejących po za teraźniejszością, muszą być zanotowane, ponieważ było im przeznaczone odegrać ważną rolę w moich następnych zmaganiach z John’em Barleycorn.)
Ale jedna sztuczka John’a Barleycorn, którą sobie zagrał ze mną, skłoniła mię nagle do decyzji, aby zawrócić. — Potworna, nieprawdopodobna sztuczka, która pozwoliła mi ujrzeć przepaść odurzenia o jakiej do tej pory nie śniłem. O godzinie pierwszej po północy, po nadzwyczajnem pijaństwie, cłapałem się ku szlupce na koniec przystani w zamiarze położenia się spać. Przypływy wymiotły całą cieśninę Carquinez na odległość mili, i kiedy wdrapywałem się na pokład był pełny odpływ. Nie było nikogo ani na przystani, ani na szlupce. Prąd wody uniósł mię. Nie przestraszyłem się bynajmniej. Uważałem tą przykrą przygodę za rozkosz. Byłem dobrym pływakiem i w moim rozpalonym stanie zetknięcie się wody z moją skórą połaskotało mię jak zimny kompres.
Ale wtedy John Barleycorn zagrał swoją manjacką sztuczkę. Jakaś dziwaczna fantazja opadła mię nagle, aby dać się unieść falom odpływu. Nigdy nie byłem desperatem. Myśl o samobójstwie nigdy mi nie przyszła do głowy. A jednak w tej chwili błysnęła mi i wyobraziłem sobie, że byłby to wspaniały, doskonale piękny dopełniający finał mego krótkiego, lecz podniosłego żywota. Ja, który nie zaznałem nigdy miłości dziewczyny, miłości kobiety, ani też miłości dzieci, który nigdy nie rozkoszowałem się szeroką, radosną krainą sztuki, nigdy nie wdzierałem się na zimno-gwiaździstą wysokość filozofji, który nie oglądałem moimi oczami więcej jak tę przestrzeń wielkości końca szpilki wobec ogromu świata, zdecydowałem, że to wszystko już jest po za mną, że widziałem wszystko, przeżyłem wszystko, byłem wszędzie, gdzie tylko warto było być, i że obecnie nadszedł czas — skończyć. To był podstęp John’a Barleycorn ażeby, pozbawiwszy mię zupełnie zdolności myślenia, pociągnąć mnie w zatrutym śnie ku śmierci.
Oh, nie mnie przekonywać. Istotnie, doświadczyłem wszystkiego w życiu, a nie wiele to było warte. Obrzydliwe pijaństwo, w jakiem żyłem od tylu miesięcy, (towarzyszyła mu świadomość upadku i dawne uczucie wyrzutów sumienia) doszło do ostateczności i tylko ja mogłem sam ocenić, co to było warte. Więc dla tych upadłych starych włóczęgów i pijaków kupowałem trunki. Oto — co mi się dostało z życia. Czyż chciałbym stać się podobnym do nich? Nie, po tysiąc razy nie; i poczułem łzy słodkiego smutku nad moją szczytną młodością ginącą w nurtach odpływu. (Ale któż nie widział płaczącego, melancholijnego pijaka? Można go spotkać w każdym szynku, jak, nie mogąc znaleźć nikogo do słuchania, opowiada swe smutki szynkarzowi, który musi słuchać, bo jest za to zapłacony).
Woda była rozkoszna. To była jednak mężna śmierć. John Barleycorn uderzył w inną stronę mego szalonego pijanego mózgu. Precz ze łzami i żalem! To była śmierć bohaterska z własnej bohaterskiej woli i rąk! Zaśpiewałem więc sobie łabędzią pieśń, i śpiewałem ją wesoło, kiedy fale biegnącego prądu bulgotały mi w uszach przypominając mi moją bezpośrednią sytuację.
Poniżej miasta Benicja, gdzie wrzynała się w morze przystań Solano, cieśnina nagle się rozszerzała, co przewoźnicy nazywali „Bight of Tarner’s Shipyard.“[1] Znalazłem się w samym środku nadbrzeżnego przypływu, który wymiatał z pod przystani Solano i z pod zatoki. Wiedziałem coś o sile liźnięcia wody, które okazało się, gdy przypływ zalał wokoło cypel wyspy Dead Man i pociągnął wprost za przystań. Nie miałem ochoty dostać się między słupy pod przystanią. To nie byłoby miła i mógłbym stracić godzinę, zanim by mnie odpływ poniósł.
Rozebrałem się w wodzie i walczyłem z silnym prądem, uderzeniem całego ramienia przecinając prąd. Nie ustałem dotąd, póki nie ujrzałem świateł w przystani, i nie byłem pewny, że jestem bezpieczny przed zepchnięciem mnie na cypel. Poczem, przewróciłem się na wznak, aby wypocząć. Uderzenia były lekkie i miałem trochę czasu, aby zaczerpnąć powietrza.
Pyszniłem się, że zdołałem uniknąć liźnięcia. Zacząłem znowu śpiewać moją pieśń łabędzią — zwyczajna improwizacja mieszanina fałszywej fanfaronady smarkacza. „Jeszcze nie śpiewaj”, szepnął John Barleycorn. „Solano żyje całą noc. Tam są kolejarze na przystani. Usłyszą cię, nadpłyną, łodzią i wyratują cię, a przecież ty nie chcesz być wyratowanym.” I, oczywiście, nie chciałem. Co? Zostać ograbionym z mojej bohaterskiej śmierci? Nigdy. Leżałem na wznak w świetle gwiazd, wpatrując się w dobrze znane światła przystani, czerwone, zielone, białe i przesyłałem im smutne, sentymentalne pożegnanie każdej z osobna i wszystkim razem.
Gdy już miałem wolną drogę w pośrodku kanału, śpiewałem znowu! Od czasu do czasu zrobiłem parę ruchów, zadawalniając się, po większej części, tem, że unosił mię prąd, i śniłem długie pijackie sny. Przed świtem, zimno wody i przeciąg kilku godzin wytrzeźwiły mię na tyle, że zacząłem się zastanawiać, jak daleko znalazłem się od cieśniny Straits, jak również, rozmyślałem, czy nowy przypływ nie pochwyci mię znowu i nie poniesie z powrotem, zanim zdołam się wydostać na zatokę San Pablo.
Pierwsze uczucie było to, że jestem bardzo znużony, i że jest mi bardzo zimno, że jestem zupełnie trzeźwy, i że nie mam najmniejszej ochoty utonąć! Mogłem rozróżnić już, z oddali, Selby Smelter na brzegu Contra Coste, i latarnię morską na the Mare Island. Zacząłem płynąć ku brzegowi Solano, lecz będąc za słabym, za bardzo zziębniętym, posuwałem się bardzo powoli naprzód kosztem największego wysiłku, dałem wreszcie pokój i zadawalniałem się płynięciem z biegiem prądu, robiąc tylko od czasu do czasu ruch, aby utrzymać równowagę w bałwanach przypływu, wśród wzburzonych coraz mocniej fal na powierzchni wody. I poznałem strach. Byłem teraz trzeźwy i nie chciałem umierać. Odkryłem mnóstwo powodów do życia. A im więcej ich odkrywałem tem bardziej zdawało się możliwem, że mogę zatonąć lada chwila.
Świt zastał mię, po przebyciu czterech godzin w wodzie, w opłakanym stanie na bałwanach około latarni morskiej, Mare Island, gdzie szybkie odpływy z cieśnin Vallego i Carquinez krzyżowały się z sobą i gdzie, w tym właśnie momencie obydwa walczyły z prądem przypływu biegnącego im naprzeciw z zatoki San Pablo. Ostry wiatr podniósł się i małe pomarszczone fale ustawicznie wpadały mi w usta; zacząłem się krztusić słoną wodą. Moje doświadczenie pływackie mówiło mi, że koniec był bliski. A wtem, podpłynęła łódź, Grek — rybak płynął do Vallejo, i znowu zostałem ocalony od Johna Barleycorn przez mój organizm i rozmach życiowy.
Lecz — mimochodem — pozwólcie mi podkreślić że ta manjacka sztuczka, którą John Barleycorn zagrał ze mną, nie jest czemś niezwykłem. Ścisła statystyka osobistości samobójców, przypisana sprawcy John’owi Barleycorn, jest zastraszająca. Co do mnie zdrowego, normalnego, młodego, pełnego radości życia jego sugestja samobójstwa była niezwykłą, lecz trzeba wziąć pod uwagę, iż był to skutek długich hulanek, kiedy moje nerwy i umysł były przerażająco zatrute, i ze dramatyczna i romantyczna strona mojej wyobraźni pijacko szalejącej, aż do lunatyzmu, rozkoszowała się tą sugestją. A jednak starsi, bardziej desperaccy pijacy, bardziej rozgoryczeni i bardziej rozczarowani, którzy się sami pozbawiają życia, robią to zwykle po długich libacjach, kiedy ich nerwy i umysł są doszczętnie przesiąknięte trucizną.