John Barleycorn/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A jednakże dotychczas nie nabrałem ani gustu, ani fizycznego pociągu do alkoholu. Pijaństwo moje było związane z życiem, jakie prowadziłem; było zwyczajem mężczyzn z którymi obcowałem. Kiedy żeglowałem daleko po zatoce, nie używałem żadnego trunku, wogóle, gdy wyruszaliśmy na wodę nigdy przez myśl nam nie przeszło żadne pożądanie alkoholu. Trwało to dopóki nie przyciągnąłem Razzle Dazzle do przystani i nie wyszedłem na brzeg, by udać się do miejsca zebrań mężczyzn, gdzie pijaństwo unosiło się w powietrzu tak, iż poczęstunek trunkami, oraz przyjmowanie poczęstunków od innych stawały się jakgdyby obowiązkiem społecznym i rytuałem męskości. Zdarzało się również, kiedy staliśmy w przystani, w poprzek ujścia, na piasczystym cyplu, że przychodziła na mój pokład Królowa, jej siostra, brat Pat i pani Hadley. Była to przecież moja łódź, byłem gospodarzem i musiałem okazać moją gościnność w sposób dla nich zrozumiały. A więc, pchnęło się wówczas Spider’a, Irlandczyka, albo Scotty’ego, który tam z nich stanowił moją załogę, ze dzbanem po piwo i z gąsiorem po czerwone wino.
Albo też, kiedy staliśmy w przystani dla przehandlowania moich ostryg, a zdarzało się to zwykle o szarych brzaskach dnia, ogromni policjanci, albo inni porządnie ubrani ludzie, zakradali się na pokład. Ponieważ żyliśmy w cieniu, ukryci przed okiem policji, trzeba było otwierać pudełka i częstować ostrygami w pieprznym sosie, posyłając równocześnie po butelki mocnych trunków.
Pijąc tyle ile tylko mogłem, nie zdołałem jednak polubić John’a Barleycorn. Ceniłam go nadzwyczajnie za jego umiejętność skojarzania towarzystw, ale nie za smak. Bezustannie pożerała mię żądza aby być mężczyzną między mężczyznami i bezustannie w skrytości pieściłem w sobie haniebne pożądanie cukierków. Ale umarłbym raczej, a nie pozwoliłbym komukolwiek domyślić się tego. Jedynie w nocy folgowałem sobie zwykle w samotnych libacjach, kiedy byłem pewny, że moja załoga śpi na lądzie. Wyrywałem się też czasem do bezpłatnej bibljoteki, aby wymienić książki, kupowałem wówczas za całego kwodra wszystkie rodzaje cukierków, które żułem i ssałem powoli, ukrywając się na pokładzie Razzle Dazzle, albo wciskając się do mej kajuty kładłem się do łóżka i leżałem długie boskie godziny czytając i ssąc cukierki. I tylko wtedy czułem, że dobrze zużytkowałem mój zarobek. Za dolary płacone przy bufecie nie mogłem kupić sobie takiej rozkoszy, jak za te dwadzieścia pięć centów, wydane w cukierniczym sklepie.
Kiedy moje pijaństwo wzmogło się znacznie, zauważyłem, że z powodu tych pijackich hulanek zdarzają się nieraz krwawe awantury. Pijaństwo zawsze pozostawia pamiątkę. Otóż w tym czasie podobne zajście miało miejsce. Ludzie tacy jak Joe Goose liczą godziny od pijaństwa do pijaństwa. Robotnicy dokowi żyją w oczekiwaniu na sobotnie pijaństwo. My, poławiacze ostryg, czekamy tylko na rozsprzedaż naszego ładunku aby zacząć pić, chociaż zdarzają nam się i przygodne pijatyki i różne niespodziewane spotkania z przyjacielem też bywają oblewane „wyjątkowo”. Swoją drogą takie przygodne pijatyki bywają czasem najprzyjemniejsze. Ale w tym czasie zdarzyły się bardzo denerwujące przygody. Mianowicie pewnej niedzieli, kiedy Nelson, French Frank i kapitan Spink ukradli skradzioną łódź, używaną do połowu łososi, Whisky Bob’owi, i Nicky Grekowi nastąpiły ogromne tarcia między personelem na łodziach poławiaczy ostryg. Nelson rozpoczął bójką z Bill Kelley’em na Annie i dostał kulą w lewą rękę. Pokłócił się również z Clam’em i, zrywając spółkę, odpłynął na Reinderze z ręką na temblaku, z załogą złożoną z dwóch morskich marynarzy, i płynął tak warjacko, aby wystraszyć ich na ląd. Ci dwaj marynarze opowiadali potem takie historje o jego wściekłości, że nikt z całego wybrzeża nie chciał płynąć z nim więcej. Aż wreszcie Reindeer, bez załogi, musiał zawinąć ku wyjściu, na piasczysty cypel.
Obok niego stał Razzle Dazzle ze spalonym masztem, a na pokładzie byłem ja i Scotty. Whisky Bob opuścił French Frank’a i udał się na łowy w górę rzeki z Nicky Grekiem. Rezultatem tych łowów była nowiuteńka łódź do połowu łososi, Columbia River, którą ukradli rybakom włoskim. My wszyscy piraci, zostaliśmy zrewidowani przez Włochów, szukających swej łodzi i byliśmy przekonani dowiedziawszy się dokładnie szczegółów, że Whisky Bob i Nicky Grek istotnie tę łódź ukradli. Ale gdzie oni ją ukryli? Setki włoskich i greckich rybaków przeszukiwało każde zagłębienie, każdą dziurę w dół i w górę rzeki i zatoki. Wreszcie zrozpaczeni ofiarowali nam nagrodę pięćdziesiąt dolarów; nasze zainteresowanie tym wypadkiem wzmogło się, ale tajemnica się pogłębiła.
Pewnej niedzieli rankiem, stary kapitan Spink złożył mi wizytę. Rozmowa była bardzo poufna. Opowiadał mi, że on właśnie zajmował się połowem ryb na swoim promie przy starym przejeździe Alameda. Podczas odpływu zauważył linę przywiązaną do słupa pod wodą i ciągnącą coś z głębi. Daremnie starał się wyciągnąć ten tajemniczy przedmiot, który widocznie był przymocowany z drugiej strony. Nieco dalej, do drugiego słupa, przywiązana była zwyczajna lina, prowadząca również w głąb, lecz tak obciążona że niepodobna było ją poruszyć. Bezwątpienia tam jest ukryta owa skradziona łódź. Jeżeli ją zwrócimy prawemu właścicielowi, otrzymamy pięćdziesiąt dolarów. Miałem jednak śmieszne przesądy etyczne co do honoru złodziejskiego i odmówiłem wzięcia jakiegokolwiek udziału w tej aferze.
Ale French Frank pokłócił się z Whisky Bob’em, a Nelson również był jego wrogiem. (Biedny Whisky Bob! — bardzo miły, życzliwy, szlachetny, słaby od urodzenia, wychowany w nędzy, z nieprzezwyciężoną, organiczną potrzebą alkoholu, idący za swem powołaniem do życia pirackiego. Ciało jego wyciągnięto w krótkim czasie obok doków, gdzie utonął pokryty ranami od strzałów.) W godzinę po mej odmowie na propozycję kapitana, zobaczyłem go płynącego w dół ujścia na Reindeerze z Nelsonem. French Frank spieszył również w tym kierunku na swoim szkunerze.
Wkrótce wracali z powrotem, od strony ujścia, zadziwiająco blisko łódź przy łodzi. I kiedy skierowali się ku piasczystemu cyplowi, skradziona łódź widoczna była z pod wody, ciągniona przez opuszczoną w wodę linę, przymocowaną do szlupki i do szkunera. Odpływ był nie całkowity, a oni płynęli pośpiesznie ku brzegowi, gruntując wiosłem, z łodzią w pośrodku. Nagle Hans, jeden z załogi French Frank’a znalazł się na łodzi i pchnął ją raptownie ku północnemu brzegowi. Wielki gąsior na pokładzie mówił o swem powodzeniu, krążąc wokoło. Nie mogli wytrzymać, aby nie oblać tych pięćdziesięciu dolarów, tak łatwo zarobionych. To przecież oddawanie należnej czci John’owi Barleycorn. Kiedy zdarzy się powodzenie — piją. Kiedy trafi się niepowodzenie, piją w nadziei powodzenia. Jeżeli powodzenie zawodzi piją, aby zapomnieć o tem. Kiedy spotkają przyjaciela, piją. Kiedy pokłócą się z przyjacielem i stracą go, piją. Kiedy miłość zostanie uwieńczona triumfem, są tak szczęśliwi, że muszą pić. Kiedy są zawiedzeni — piją, na znak protestu. Ale jeżeli wogóle nie mają co robić, cóż, piją wierząc w naukę, że jeżeli posiądą dostateczną ilość mikrobów alkoholu i te zaczną drążyć ich mózg, nabiorą animuszu i ręce ich pełne będą roboty. Kiedy są trzeźwi chcą pić, a kiedy są pijani chcą pić jeszcze więcej.
Oczywiście Scotty i ja jako dzielni kamraci byliśmy zaproszeni do wypitki. Pomagaliśmy zrobić szczerbę w tych piędziesięciu dolarach jeszcze nie otrzymanych. Owo popołudnie, ze zwyczajnego pospolitego popołudnia przemieniło się w boskie, wspaniałe popołudnie. Rozprawialiśmy, śpiewaliśmy, gardłowaliśmy, przechwalaliśmy się, a nawet French Frank i Nelson stawiali wszystkim wokoło. Staliśmy na pełnym widoku wybrzeża Oakland, a hałasy naszej hulanki przyciągały przyjaciół. Łódź za łodzią, okrążając ujście, holowały ku cyplowi, podczas gdy Hans przecinał im drogę do brzegu, a nawet odpychał je w tył za pomocą najrozmaitszych przebiegłych fortelów.
Whisky Bob i Nicky Grek przybyli trzeźwi, obrażeni, oburzeni na swych kolegów pirackich, którzy zniweczyli ich plany. French Frank, wspomagany przez John’a Barleycorn, perorował z hypokryzją o cnocie i uczciwości i nie zważając na swe pięćdziesiąt lat, powalił Whisky Bob‘a na piasek i zaczął go okładać. Nicky Grek skoczył i prędkiem pchnięciem Frank‘a pomógł Whisky Bob‘owi, lecz załatwił się z nim krótko Hans. I oczywiście, kiedy poharatane cielska Bob‘a i Nickiego zostały władowane na ich łódź, wypadek ten musiał być uświęcony dalszą pijatyką.
W międzyczasie przybywali inni goście, i wkrótce znaleźliśmy się w tłumie, składającym się z wielu narodowości o różnych temperamentach, wszyscy, naturalnie, podnieceni, i za sprawą John’a Barleycorn zrzucający z siebie ostatnie pozory. Stare kłótnie odżyły, dawne nienawiście wybuchnęły. Bójka wisiała w powietrzu. Każdy z robotników dokowych przypomniał sobie jakąś urazę do któregoś z marynarzy, i vice-versa, albo jakiś pirat przypomniał sobie, lub też jemu przypomnieli i pięście się zaciskały, a inni nie pozostawali dłużni. Każda bójka powodowała nową kolejkę, podczas której kombatanci pomagali, robili zakłady, ściskali się i przysięgali sobie dozgonną przyjaźń.
Taką właśnie chwilę wybrał Soap Kennedy, aby upomnieć się o starą koszulę, którą pozostawił na Reindeerze podczas podróży z Clam’em. Stanął po stronie Clam’a w bójce z Nelsonem. Naturalnie, że i on nie był trzeźwy po odwiedzinach w lokalu „St. Louis House”; przecież to John Barleycorn przywiódł go tam, na piasczysty cypel w sprawie owej starej koszuli. Nie wiele trzeba było słów i rozpoczęło się szamotanie. Zatoczyli się obaj z Nelsonem na szpic Reindeera i Soap Kennedy zaledwie uchylił się przed rozbiciem mu czaszki żelazną sztabą przez wściekłego French Frank’a, wściekłego, ponieważ człowiek o zdrowych dwóch rękach zaatakował człowieka o jednej chorej ręce. (Jeżeli Reindeer do tej pory jeszcze żegluje, pozostały na nim zapewne ślady wklęśnięć na drewnianej burcie od uderzenia żelaznej sztaby.)
Ale Nelson pchnął przeciwnika obandażowaną ręką, przedziurawioną przez kulę, odrzucając precz temblak, a powstrzymywany przez nas, płakał i ryczał, że swym chwytem Berserker’a mógłby liznąć Soap Kennedy jedną ręką. Pozostawiliśmy ich losowi, na piasku. W momencie, kiedy się zdawało, że Nelsonowi grozi największe niebezpieczeństwo, French Frank, czy John Barleycorn, skoczył niespodziewanie ku walczącym. Scotty protestował i rzucił się na French Frank’a który wywinął nim koziołka i chwycił go za bary, poczem obydwaj potoczyli się na piasek na odległość dwudziestu stóp. W trakcie rozdzielania tych dwóch wynikło z pół tuzina bójek pomiędzy resztą obecnych. Niektóre bójki doprowadzano do takiego, lub innego końca, albo też rozdzielaliśmy przeciwników trunkiem, ale Nelson i Soap Kennedy walczyli z sobą dalej. Od czasu do czasu zwracaliśmy się do nich z radami, takiemi, jak naprzykład, kiedy leżeli wyczerpani na piasku, niezdolni do uderzeń: „Rzuć mu piaskiem w oczy“. I rzucali jeden drugiemu piaskiem w oczy, odzyskując siłę i tłukąc się znowu do następnego wyczerpania.
A teraz — na tle tego obrazu bestjalstwa, śmieszności i brudu, wyobraź sobie, jakie to znaczenie miało dla mnie młodego, niespełna szesnastoletniego chłopca z rozpaloną głową marzeniami o przygodach, czarodziejskich zdarzeniach, przejętego opowiadaniami o piratach, o morskich korsarzach, o miejskich rabunkach, o zatargach uzbrojonych mężczyzn, z wyobraźnią rozszalałą przez trunek. To było życie szorstkie, nagie, dzikie i wolne, jedyne jakie w tych czasach kiedy się urodziłem i w tych krajach możliwe było do osiągnięcia. I powiem więcej jeszcze. Ono obiecywało wiele. To był dopiero początek. Od tego piasczystego cypla wiodła droga poprzez Złote Wrota do przestworzy i przygód w całym świecie, gdzie walki mogły się toczyć nie o starą koszulę, ani nawet nie o łódź skradzioną, ale o cele podniosłe, o wielkie, romantyczne rezultaty.
Ponieważ powiedziałem Scotty’emu, co myślę o jego bójce z takim starym człowiekiem jak French Frank, wynikła burda między nami i dołączyliśmy się do całego kłębowiska walczących. Scotty porzucił swoje stanowisko w mojej załodze i ulotnił się w nocy z parą moich kołder. Podczas nocy, kiedy piraci leżeli ogłupieni w swych kajutach, szkuner i Reindeer wypłynęły na głębokie wody i kołysały się na kotwicach. Skradziona łódź, przepełniona kamieniami i wodą spoczywała na dnie.
Wczesnym rankiem usłyszałem dzikie krzyki, rozlegające się z Reindeera i zataczając się wyszedłem w szarej mgle, aby ujrzeć widowisko, z którego całe wybrzeże śmiało się przez kilka dni. Piękna łódź skradziona leżała na szczerym piasku spłaszczona jak placek, a do niej przyczepiony był szkuner French Frank’a i Reindeer. Na nieszczęście dwie deski na Reindeerze były strzaskane grubym, dębowym drągiem, sterczącym z łodzi. Zaczynający się przypływ zalewał przez dziury kajutę Nelsona budząc go ze snu. Pomogłem mu wypompować wodę z Reindeera i wreszcie naprawiliśmy szkody. Poczem Nelson gotował śniadanie i kiedyśmy je spożywali rozważaliśmy naszą sytuację. Nelson był złamany. Ja również. Pięćdziesiąt dolarów nagrody nigdy nie będzie wypłacone za te żałosne resztki łodzi wyrzucone na piasek ponad wodą. On ma zranioną rękę, a więc nie ma załogi. Ja mam spalony główny maszt i też jestem bez załogi.
„Cóż mamy mówić, ja, albo ty?” Nelson zagadał.
„Idę z tobą,” była moja odpowiedź. I w ten sposób zostałem wspólnikiem „Młodego Drapieżcy,” Nelsona, najdzikszego, najbardziej szalonego ze wszystkich piratów. Pożyczyliśmy pieniędzy na rachunek przyszłych zarobków od Johnny Heinholda, napełniliśmy nasze beczki słodką wodą i odpłynęliśmy jeszcze tego dnia na połów ostryg.