<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX

Częściowo przyczyniły się do przezwyciężenia owej ciężkiej choroby drobiazgi, które sprawiały mi przyjemność; drobiazgi, nie mające nic wspólnego z problemami książkowemi, jak naprzykład, gra w piłkę wodną, puszczanie latawców, przejażdżki konne, konstruowanie bawidełek mechanicznych i tym podobne. W końcu obmierzło mi życie miejskie. Prawdziwy raj znalazłem na farmie w Dolinie Księżycowej. Wyniosłem się z miasta, w którem trzymała mnie tylko muzyka, teatr i łaźnia.
Począłem się czuć dobrze. Pracowałem ciężko, forsownie uprawiałem sporty, i byłem bardzo szczęśliwy. Przestałem czytywać rzeczy naukowe i zacząłem uprawiać lekką lekturę. Nie studjowałem nawet i w dziesiątej części tyle co niegdyś. Interesowałem się wprawdzie jeszcze zasadniczemi kwestjami bytu, ale już z wielkiem umiarkowaniem. Albowiem poparzyłem sobie niegdyś palce, gdy uchwyciwszy kraj zasłony, zdarłem ją nieopatrznie. W mojem zachowaniu się nie brak było sporej dozy kłamstwa i hipokryzji; lecz były to kłamstwo i hipokryzja człowieka, chcącego ratować życie. Z rozmysłem zamykałem oczy na okrucieństwa w objawach biologicznych. Ostatecznie zerwałem tylko ze złemi manierami, wystrzegałem się, by nie zejść na manowce, i powtarzam, że byłem bardzo szczęśliwy. Zaznaczam raz jeszcze, że chłodno sprawę rozważywszy, czułem się tak bardzo szczęśliwym w owym okresie życia, jak nigdy przedtem lub potem.
Lecz ni stąd ni zowąd nadszedł czas, że zacząłem pokutować za tyle lat igraszki z John’em Barleycorn. Od czasu do czasu zaglądali do farmy goście, pozostając na dni kilka. Niektórzy nie pili wcale, inni znów pili; brak więc alkoholu na farmie dałby się im zbytnio we znaki. Byłoby to stanowczo brakiem gościnności zmuszać ich do znoszenia takich katuszy. Zamówiłem tedy zapas — dla gości.
Nigdy nie interesowałem się cocktail’em na tyle, aby poznać sposób przyrządzania. Dałem tedy szynkarzowi z Oakland zlecenie na większą ilość odrazu. Gdy gości nie było, nie piłem. Od pewnego czasu jednak, kończąc pracę przedpołudniową, radowałem się, gdy był ktoś, z kim mógłbym wypić.
Byłem jeszcze tak wrażliwy na alkohol że jeden cocktail wywierał wpływ podniecający. Jeden cocktail był w stanie wzburzyć krew, i wywołać uśmiech przed siadaniem do stołu, do rozkosznej czynności jedzenia. Z drugiej strony żołądek był tak odporny na działanie alkoholu, że ten pojedynczy cocktail wpływał na umysł bardzo subtelnie, wywołując zaledwie dyskretny uśmiech. Pewnego razu zaproponował gość otwarcie, bez zarumienienia się, drugi cocktail. Wypiłem z nim drugi. Podniecenie trwało teraz znacznie dłużej, śmiech był głębszy i serdeczniejszy. Nie zapomina się takich doświadczeń. Czasami jestem niemal pewny, że tylko dzięki mojej ogromnej szczęśliwości zacząłem pić naprawdę. Pamiętam, jak pewnego razu urządziłem dłuższą przejażdżkę w góry w towarzystwie Charmian. Służbę zwolniliśmy na ten dzień, a gdy wróciliśmy późną nocą, mieliśmy na kolację siekane mięso. Ach, jak pięknem było życie owej nocy, gdy nas dwoje, sami w kuchni, przyrządzało kolację. Co do mnie, to byłem u szczytu szczęścia. Książki, prawda, nie istniały dla mnie. Organizm mój tryskał zdrowiem, ogarnęło mnie rozkoszne znużenie po jeździe konnej. Wspaniały to był dzień, a niemniej wspaniałą była noc. Z kobietą, która była mi jedynym towarzyszem, ucztowałem w błogiem osamotnieniu. Minęły wszelkie troski. Wszystkie rachunki zapłacone, a nadwyżka gotówki nieprzerwanie napływała. Świetna przyszłość otwierała się przede mną. W tej oto kuchni kipiały w rondlu same delicje, kipiał nasz śmiech, a apetyt mój wzrastał.
Czułem się tak dobrze, że nie wiem jak i gdzie powstało we mnie pragnienie jeszcze lepszego uczucia. Czułem się tak szczęśliwym, że chciałem spotęgować jeszcze tę szczęśliwość, a znałem na to sposób. Poznałem go, mając dziesiątki tysięcy razy do czynienia z John’em Barleycorn. Kilkakrotnie wychodziłem z kuchni, skradałem się do butelki z cocktail’em i za każdym razem zmniejszałem jej zawartość o spory kieliszek. Rezultat był niezwykły. Nie byłem pijany, nawet nie podochocony. Byłem tylko radośnie podniecony, byłem u szczytu szczęścia. Szczodrobliwą dłonią użyczało mi je życie, a ja, podając tej dłoni rękę, wziąłem sobie jeszcze garść szczęścia sam. Szczytna to była chwila, najszczytniejsza w mem życiu. Jak zobaczycie, zapłaciłem za nią słono. Nie zapomina się takich doświadczeń. Tylko głupiec nie może pojąć, jak dalece fałszywem jest powoływanie się na pewne żelazne prawo przyrody, głoszące, że te same przyczyny wywołują te same skutki. Nieprawda! Wszak gdyby tak było, to tysiączna fajka opium sprowadzałaby rozkoszne upojenie pierwszej, i nie trzebaby było po roku kilku cocktail’ów na wywołanie podniecenia, które przed rokiem sprawiał jeden kieliszek.
Pewnego dnia, skończywszy pracę poranną, wypiłem cocktail przedobiedni sam, gdyż nie miałem, w tym dniu żadnego gościa. Odtąd wypijałem ten przedobiedni cocktail zawsze sam, o ile brak było gości, i tak pochwycił mnie John Barleycorn w swe kleszcze. Zacząłem pić regularnie, pić sam. Począłem pić nie dla towarzystwa, nie dla smaku, lecz ze względu na skutki, jaki alkohol wywoływał.
Tęskniłem do tego codziennego cocktail’u przed obiadem. Nie pomyślałem wcale o tem, ile względów mogłoby przemawiać przeciw temu. Zemściło się to na mnie. Gdybym chciał, stać mnie było na tysiąc cocktail’ów dziennie. Czemże był dla mnie cocktail, jeden marny cocktail? Dla mnie, który przez szereg lat piłem nieraz silniejsze trunki w ogromnej ilości, bez żadnej dla siebie szkody.
Życie spędzałem na farmie według następującego planu: Od godziny czwartej lub piątej zrana, czytałem i przerabiałem własne szkice — leżąc w łóżku do pół do dziewiątej. O wpół do dziewiątej siadałem do biurka, załatwiałem bieżącą korespondencję, robiłem notatki — do dziewiątej. Punktualnie o dziewiątej rozpoczynałem pisać, a o jedenastej, czasem parę minut wcześniej czy później, miałem tysiąc wyrazów gotowych. Pół godziny dla uprzątnięcia biurka, i praca dzienna ukończona. Tak więc o wpół do dwunastej rozkładałem się w hamaku pod drzewami z pocztą dzienną i porannemi pismami. O wpół do pierwszej jedliśmy obiad. Popołudniu pływałem i jeździłem konno.
Pewnego poranka, o wpół do dwunastej, zanim rozwaliłem się w hamaku, wypiłem cocktail. Powtórzyłem to drugiego dnia, oczywiście pijąc jeszcze jeden przed obiadem. Niedługo potem przyłapałem się na tem, że jeszcze w trakcie pisania mojego tysiąca wyrazów wyglądałem chwili, w której będę już mógł wypić ten cocktail.
Teraz już jasno zdawałem sobie z tego sprawę że pożądam alkoholu. Nic to! nie bałem się John’a Barleycorn. Zbyt długo z nim przestawałem, i zbyt dobrze posiadłem tajniki picia. Piłem z rozwagą. Nigdy więcej nie będę pił do upadłego, gdyż nie zapomniałem o zdradliwych sidłach, które nastawiał niegdyś na mnie John Barleycorn, starając się zgładzić mnie wszelkimi sposobami. Lecz to wszystko należało do przeszłości. Nigdy nie upiję się do utraty przytomności. Wogóle nie będę nigdy pijany. Jedynie czego pragnąłem, i czego szukałem, to rozkosznego podniecenia, pobudzającego do śmiechu na całe gardło. Och! czułem się panem siebie i władcą nad John’em Barleycorn!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.