<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX

Po przebyciu choroby duszy, piłem nadal w towarzystwie. Piłem gdy znajdowałem się wśród pijących. Lecz o dziwo! Poczęło się teraz objawiać rosnące pragnienie alkoholu. Nie była to potrzeba cielesna. Uprawiałem boks, pływanie, żeglugę, jazdę konno; przebywając stale na wolnem powietrzu, cieszyłem się nadzwyczajnem zdrowiem, i zwycięsko wychodziłem z badań lekarskich przy ubezpieczaniu od śmierci. Była to w samym zarodku potrzeba duchowa, pożądanie nerwów, pragnienie lepszego nastroju. Jak to wytłumaczyć?
Fizjologicznie, to znaczy, biorąc pod uwagę podniebienie i żołądek, alkohol nie smakował mi lepiej niż przedtem, będąc nadal tak wstrętny dla mnie, jak piwo, gdy miałem lat pięć, a czerwone gorzkie wino przy siedmiu. Gdy byłem sam, i czytałem lub pisałem, nie czułem żadnego pociągu. Ale czy to, że dojrzewałem, czy też to, że mądrzałem, może i jedno i drugie, a może poprostu starzałem się, dość, że w towarzystwie czułem się już mniej dobrze, i nie cieszyły mnie już rozmowy ani zabawy. Przestały mnie bawić żarty i figle, które mi się przedtem podobały. Męką zaczęła być dla mnie głupia paplanina bab, i wstręt czułem dla nadętej arogancji tych niedowarzonych męskich karłów. Oto kara za nadmierne czytanie książek w przeszłości, a może za własną głupotę. Lecz jaka różnica, które z dwojga było przyczyną nieszczęścia; dość mnie ono spotkało. Zdawałem sobie jasno z tego sprawę, że życie, blask i czar bijący od ludzkiej społeczności, wszystko to dla mnie zmierzchać poczyna.
Zbyt wysoko wspiąłem się pod gwiazdy, a może też zbyt twardym był mój sen. Nie byłem wcale histerykiem, nie byłem nawet przemęczony. Puls miałem normalny. Serce wywoływało najwyższe zdziwienie u lekarzy asekuracyjnych, płuca moje wprawiały ich w ekstazę. Dzień w dzień pisałem moich tysiąc wyrazów. Z jak największą skrupulatnością załatwiałem wchodzące w mój zakres sprawy życia codziennego. Sport sprawiał mi rozkoszną przyjemność, spałem jak niemowlę, a jednak...
Skoro tylko znalazłem się w towarzystwie, ogarniała mnie melancholja i zbierało mi się na płacz. Śmieszna napuszoność mężczyzn, których uważałem za skończonych osłów, nie wywoływała już mego uśmiechu; nie uśmiechałem się już, jak za dawnych czasów, ani nie prawiłem lekkich słówek tym głupim, wiecznie flirtującym samiczkom. Pod maską miękkiej przytulności nie kryło się w nich nic, prócz żądzy spełnienia swego prymitywnego przeznaczenia biologicznego; małpeczki, które zrzuciły z siebie futerko, aby je zamienić na futerko z innych zwierząt.
Nie byłem wcale pesymistą. Przysięgam, że nim nie byłem! Byłem tylko znudzony. Zbyt często przyglądałem się temu widowisku, zbyt często słyszałem te same śpiewy, te same żarty. Zbyt dobrze znałem tajniki maszynerji zakulisowej, a zgrzytu jej kół nie mogły mi zagłuszyć żadne obrazy sceniczne ze śpiewami i żartami, i ze śmiechem.
Nie dobrze chodzić za kulisy, gdzie boski tenor bije swoją żonę. Ja jednak byłem za kulisami, widziałem to, a teraz muszę odpokutować. A może byłem warjatem? Lecz obojętne czem byłem. Idzie o położenie w jakiem się znalazłem, o stan, w którym obcowanie towarzyskie zaczynało być dla mnie męką nie do zniesienia. Wypada jednak zaznaczyć, że w rzadkich wypadkach, w bardzo rzadkich, napotykałem wyjątkowe dusze, może takich samych jak ja szaleńców, z którymi spędzałem cudowne godziny wśród gwiazd, czy też w raju szalonych. Żona moja to również taka wyjątkowa dusza, czy też szaleniec, która mnie nigdy nie nudziła, i była dla mnie źródłem niewyczerpanem rozkosznych niespodzianek. Nie mogłem jednak spędzać czasu wyłącznie w jej towarzystwie. Nie byłoby też uczciwem ani mądrem z mej strony, gdybym ją chciał zmusić do obcowania jedynie ze mną. Zresztą wydałem cały szereg książek, cieszących się powodzeniem, a społeczeństwo rości sobie pretensje do części wolnego czasu człowieka, który pisuje książki. Zresztą każdy normalny człowiek o normalnych potrzebach pragnie od czasu do czasu przepędzić parę godzin w szerszem kole znajomych.
Zbliżamy się do jądra sprawy. Jak znosić towarzystwo, którego urok minął? Czy znacie środek na to? John Barleycorn! Personifikacja cierpliwości. Czekał na mnie ćwierć wieku i dłużej, abym wyciągnął do niego ramię o pomoc. Tysiące sztuczek zawiodły go dzięki memu zdrowiu i mej szczęśliwej gwieździe. Lecz miał on widocznie jeszcze więcej sztuczek w zapasie. Cocktail, dwa, lub nawet kilka, jak zauważyłem, usposobiają mnie pobłażliwie dla głupoty mego otoczenia. Cocktail, dwa, lub więcej przed obiadem, pozwalały mi się śmiać z rzeczy, które oddawna śmiesznemi być przestały. Cocktail stał się podnietą, ostrogą, bodźcem dla mojego spleśniałego mózgu i znudzonej duszy. Odświeżał śpiew, ożywiał moją własną wyobraźnię tak, że mogłem śmiać się śpiewać i prawić androny na wyścigi z innymi, mówić najbanalniejsze głupstwa z przejęciem i werwą, ku zadowoleniu kabotynów, którym nieznany był inny sposób wymiany myśli. Z marnego towarzysza bez cocktail’u, stawałem się po cocktail’u świetnym towarzyszem. Ogarniała mnie sztuczna wesołość, trucizna przyprawiała mnie o nienaturalny humor. Stało się to tak nagle, że ja, stary znajomy John’a Barleycorn, nie miałem nawet czasu pomyśleć, dokąd mnie to zawieść może. Pragnąłem muzyki, pragnąłem wina, ale wkrótce miałem zapragnąć dzikszej muzyki, mocniejszego wina. W owym czasie spostrzegłem, że z upragnieniem wyczekuję tego przedobiedniego cocktail’u. Pragnąłem go, i wiedziałem o tem, że pragnę. Przypominam sobie dom, do którego chętnie uczęszczałem podczas wojny na dalekim wschodzie. Przyzwyczaiłem się do niego tak dalece, że prócz dni, w których proszony byłem na obiad, wstępowałem tam prawie codzień popołudniu. Pani domu była uroczą kobietą, lecz nie dla niej wchodziłem pod ten dach tak często. Przyrządzała najlepszy cocktail, jaki można było dostać w okolicy, gdzie mieszanie trunków, w takim odległym zakątku, było istną sztuką. Począwszy od klubów i hoteli, a skończywszy na prywatnych domach, nigdzie takich cocktail’ów nie przyrządzano. Były one subtelne; prawdziwe arcydzieła. Były najmniej wstrętne dla podniebienia, z wszystkich, które kiedykolwiek piłem, i dawały najwyższe podniecenie. A jednak pożądałem jej cocktail’ów tylko ze względów towarzyskich, aby módz przystosować się do otoczenia. Gdy wyjechałem z tego miasta, to przebywając setki mil górami i polami ryżowemi, spędzając całe miesiące w obozie, i zapuszczając się wgłąb Mandżurji wraz z zwycięskimi Japończykami, nie piłem. Niejedna butelka wódki spoczywała w bagażu, niesionym przez konie w taborze. Nie otworzyłem jednak ani razu butelki dla samego siebie, nie pragnąc nigdy pić sam. Owszem, gdy zjawiał się biały człowiek, otwierałem butelkę i piliśmy jak mężczyznom przystoi; tak samo zresztą poczęstowałby mnie tamten, gdybym się zjawił w jego obozie. Wódkę tę wiozłem ze sobą dla celów towarzyskich, na rachunek gazety, dla której pracowałem.
Tylko retrospektywnie mogę ustalić ten niezrozumiały wzrost pożądania alkoholu. Bywały leciuchne ostrzeżenia, których nie usłuchałem. Słomki unoszone przez wiatr, których ja nie spostrzegłem. Nieznaczne wydarzenia, których wagi wówczas ocenić nie umiałem.
I tak naprzykład miałem zwyczaj rok rocznie krążyć po zatoce San Francisco po sześć do ośmiu tygodni zimą. Na moim jachcie Spray była kabina z piecem węglowym. Gotował Koreańczyk, młody chłopak, a dla towarzystwa zabierałem zazwyczaj jednego z moich przyjaciół dla dzielenia się z nim wrażeniami. Naturalnie zabierałem też i maszynę, i dziennie pisałem obowiązkowych tysiąc wyrazów. W podróży którą mam na myśli, brali udział Claudesley i Toddy. Była to pierwsza tego rodzaju wyprawa Toddy. Na poprzednich wyprawach Claudesley pijał piwo, wobec czego zabierałem zwyczajnie zapas piwa, które z nim piłem. Tym razem sprawa była nieco skomplikowana. Toddy zawdzięczał swe przezwisko szatańskiej zręczności w przyrządzaniu grogu. Załadowałem tedy kilka galonów wódki. No i dokupiłem później w ciągu podróży niejeden jeszcze galon, gdyż zarówno Claudesley jak i ja przyzwyczailiśmy się rychło do pewnego gorącego grogu, który miał w piciu smak znakomity, wywołując przytem nadzwyczajne, wprost nieopisane podniecenie. Grog ten lubiłem. Wyczekiwałem już chwili kiedy będzie gotów. Piliśmy go regularnie: przed śniadaniem, przed obiadem, przed kolacją i przed spaniem. Nigdy nie byliśmy pijani, lecz mogę rzec, że cztery razy dziennie byliśmy podochoceni. Gdy Toddy zmuszony do powrotu do swych interesów, w San Francisco przerwał podróż, dopilnowaliśmy z Claudesley’em, żeby Koreańczyk przyrządzał grog wedle pozostawionego przepisu.
Lecz to było tylko na statku. Wróciwszy do domu nie piłem przed śniadaniem dla rozbudzenia się, ani po kolacji na sen. Nie piłem grogu od tej pory, a nie jeden rok już odtąd upłynął. W tem sęk jednak, że wówczas grog ten lubiłem. Podniecenie jakie wywoływał było nadzwyczajne. W zdradliwy, nieznaczny sposób, spełniał swą rolę nawracania na drogę Johna Barleycorn. Były to pierwsze podrygi owego rosnącego dziennego pragnienia alkoholu za wszelką cenę. I ja tego nie spostrzegłem, ja, który tyle lat spędziłem z Johnem Barleycorn, drwiąc z jego nieudałych na mnie zamachów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.