<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII

Nie miałem jeszcze zamiaru oddać się na łaskę i niełaskę John’a Barleycorn. Z latami wzrastało moje powodzenie, zarabiałem coraz więcej, wchodziłem w coraz szerszy świat, więc i John Barleycorn począł odgrywać w mojem życiu coraz to większą rolę. Stosunek mój do niego polegał jednak w dalszym ciągu na tolerowaniu go. W towarzystwie piłem, sam zaś nie. Byłem nieraz podochocony, lecz uważałem, że życie towarzyskie godne jest tej ceny.
I oto znów dowód, że nie stałem się jeszcze ofiarą John’a Barleycorn. W owym czasie mianowicie, ogarniały mnie nieraz zwątpienia, a jednak nie sięgałem po pomoc do John’a Barleycorn. Miałem bolesne przejścia życiowe i miłosne, o których w tem opowiadaniu nie wspominam; prócz tego nie brak było i utrapień psychicznych natury intelektualnej.
Doświadczenia moje były niecodzienne. Wiedza moja była równie pozytywna jak moje życie. W zapale młodości popełniłem jednak błąd zasadniczy; oto zbyt zapalczywie rzuciłem się na poszukiwanie prawdy. Zdarłem z niej osłonę, nie mogłem jednak znieść widoku jej straszliwego oblicza. Rychło straciłem wiarę we wszystko prócz natury ludzkiej, i zaprawdę, potężną była ta natura ludzka, w którą wiarę zachowałem.
Zbyt dobrze znają wszyscy tę uporczywą chorobę, zwaną pesymizmem, bym się tu miał nad nią rozwodzić. Wystarczy zaznaczyć, że przeszedłem ją w ciężkim stanie. Myślałem o samobójstwie ze stoicyzmem greckiego filozofa. Ubolewałem jedynie nad tem, że tak wiele osób zależnych jest ode mnie, że tyle muszą żywić i otaczać opieką, i że to mi przeszkadza odejść ze świata. Lecz była to fałszywa moralność. Co mnie naprawdę jeszcze powstrzymywało, to była jedyna iluzja, która mi pozostała: LUD.
To dlaczego pracował mój umysł, dlaczego trawiłem noce przy świetle lampki, zawiodło mnie zupełnie. Powodzenie? — gardziłem powodzeniem. Poznanie? — umarło na wieki. Społeczeństwo? — ci mężczyźni i kobiety, ten śmietnik i hołota z frontu wodnego i kasztelu; — przerażony byłem ich tępotą umysłową. Miłość kobiety? — niewięcej warta od tamtego. Pieniądze? — mogłem spać tylko w jednem łóżku równocześnie, a jaką wartość ma dochód stu pasztetów dziennie, gdy nie można zjeść więcej nad jeden? Sztuka, kultura? — w obliczu nieodpartych faktów biologji są one śmieszne, a ich twory jeszcze śmieszniejsze!
Widzicie, jak bardzo byłem chory. Byłem urodzony do walki, to jednak dlaczego walczyłem, okazało się tej walki niegodnem. Pozostał LUD. Walka o wszystkie moje dotychczasowe ideały skończyła się. Pozostała jeszcze walka o jedną jedyną sprawą, o Lud.
Gdy odnajdywałem tę ostatnią nić, mogącą mnie jeszcze przywiązać do życia, gdy pogrążony w najgłębszej rozpaczy o krok tylko byłem od krainy cieniów, uszy moje głuche były na wołanie John’a Barleycorn. Do świadomości mojej nie dotarł nawet najlżejszy szept, któryby podawał mi John’a Barleycorn jako środek podniecający, mogący mnie jeszcze utrzymać przy życiu. Jedna myśl górowała nad wszystkiem: rewolwer! trzask wystrzału, wiodącego w ciemność wieczystą.
W domu moim nie brak było wódki — dla gości. Ja sam nie tknąłem jej nawet. Zacząłem bać się mego rewolweru, dopóki nie sformowała się w mej duszy olśniewająca, zbawcza idea ludu. Tak byłem opanowany myślą o samobójstwie, że z obawy popełnienia go we śnie, oddałem rewolwer, by go schowano tak, żeby nie znalazła go moja ręka w nocy, wiedziona rozkazem podświadomości.
LUD mnie ocalił i przykuł kajdanami do tego padołu. Pozostała mi siła do jednej tylko walki, i oto idea, dla której tę walkę warto było stoczyć. Zerwawszy wszelkie hamulce, rzuciłem się z dzikim zapałem w wir boju o socjalizm, kpiąc z ostrzeżeń, wydawców, będących dla mnie źródłem moich stu pasztetów dziennie, niewrażliwy w brutalnych wybuchach na to, czy i jak strasznie raniłem czyje uczucia. Jak mi podówczas zarzucali „umiarkowani” radykali, moje szalone postępki były tak nierozważnie ryzykowne, tak ultrarewolucyjne, że zahamowały postęp socjalizmu w Stanach Zjednoczonych o jakie pięć lat. Nawiasem mówiąc, dziś, po latach, z przyjemnością stwierdzam, że zdaniem mojem przyśpieszyłem postęp socjalizmu w Stanach Zjednoczonych conajmniej o pięć minut.
Dzięki Ludowi zatem, a nie dzięki John’owi Barleycorn, udało mi się przezwyciężyć moją ciężką chorobę. Gdy zacząłem powracać do zdrowia, pojawiła się i miłość kobiety, by mnie uleczyć do reszty, i ukołysać do snu mój pesymizm na długie lata, dopóki znów go nie obudził John Barleycorn. Tymczasem nie poszukiwałem już prawdy z taką bezwzględnością, obawiając się zedrzeć z niej ostatnią zasłonę nawet wtedy, gdy rąbek jej trzymałem w ręku. Nie pragnąłem odtąd oglądać nagiego oblicza PRAWDY. Nie miałem odwagi ujrzeć poraz wtóry tego, co widziałem niegdyś, i zwolna zacierał się w pamięci ten straszny obraz.
Byłem nad wyraz szczęśliwy. Życie stało się dobrem dla mnie, i pozwalało radować się nawet drobiazgami. Przestałem traktować na serjo wielkie sprawy. Czytywałem wciąż, nie tak chciwie jednak jak dawniej. Dziś jeszcze czytam, lecz nigdy już nie będę czytał z tym zapałem namiętnej młodości, gdy wiedziony ciekawością, usłuchałem kuszącego podszeptu, aby zdobyć tajemnicę zaświatów i misterjum gwiazd.
Niechaj ten rozdział będzie dokumentem, że przebyłem tę straszną chorobą, w którą tak wielu z nas popada, nie wzywając na pomoc John’a Barleycorn. Miłość, socjalizm i lud — zbawienne fikcje ducha ludzkiego — wyleczyły i ocaliły mnie. Jeśli są alkoholicy od urodzenia, to wierzę święcie, że ja do nich nie należę. A jednak... Lecz niech następne rozdziały same mówią za siebie. Niechaj opowiedzą jak odpokutowałem za obcowanie z John’em Barleycorn przez ćwierć stulecia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.