John Barleycorn/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | John Barleycorn |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia L. Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antonina Sokolicz |
Tytuł orygin. | „John Barleycorn“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Chodź” — powiada Biała Logika — „zostaw tych starych marzycieli azjatyckich. Napełnij szklanicę i zajrzyj do pergaminów tych marzycieli dnia wczorajszego, którzy marzyli na pogodnych wzgórzach twojej ojczyzny”.
Ślęczą nad gruntowemi księgami Tokay’u, zwanego tu na farmie Petaluma. Smutny to i długi spis ludzi, na których czele stoi nazwisko: Manuel Micheltorono niegdyś meksykański „Gubernator, Głównodowodzący, Inspektor Departamentu Kalifornijskiego”, który podarował dziesięć mil kwadratowych ziemi, zrabowanej Indjanom, kapitanowi Mariano Guadelupe Vellejo za usługi oddane ojczyźnie i za żołd, wypłacany żołnierzom przez lat dziesięć.
Bezpośrednio po tym dokumencie zachłanności ludzkiej na rolę, następują okropności walki, korowód zmagań się z opoką. Roi się od certyfikatów hipotecznych, zastawnych, cesji, przeniesienia, wyroków, klauzul, sekwestrów, kontrybucji, próśb o przymusowy zarząd, dystrybucyj. Ta niewzruszona ziemia, drzemiąca w jesień indjańską, to potwór niepokonany, co przeżyje wszystkich, którzy zadrasnąwszy jej powłokę, odeszli w krainę cieniów.
Któż to taki ten James King of William? — co za dziwne imię! najstarsi koloniści w Dolinie Księżycowej, którzy pozostali przy życiu, nic o nim nie wiedzą. A przecież nie dawniej, jak sześćdziesiąt lat temu, pożyczył Marjanowi G. Vellejo osiemnaście tysięcy dolarów pod zastaw pewnych obszarów, między innymi i winnicę, dziś jeszcze zwaną Tokay. Skąd przybył Piotr O’Connor i gdzie znikł, zapisawszy pewnego dnia swe nazwisko, jako właściciela pewnego lasu, który miał być wykarczowany pod winnicę? Pojawia się Louis Csomortanyi: nazwisko dobre do rzucania uroków, a ciągnące się poprzez wiele stron tego dokumentu udręki ziemi. Nadciąga falanga starego pokolenia amerykańskiego, przybyłego, czy to pustkowiami wielkiego lądu amerykańskiego, po trudach nadludzkich, czy to na mułach Isthmusem, czy też przygnanego wiatrami dokoła Przylądka, by zapisać swe zapomniane nazwiska na krótką chwilę, tam, gdzie zapomniano nazwisk dziesięciu tysięcy pokoleń dzikich indjan, nazwiska, jak: Halleck, Hastings, Swett, Tait, Donman, Tracy, Grimwood, Carlton, Temple. Dziś niema nawet podobnych nazwisk w Dolinie Księżycowej.
Nazwiska zaczynają się przesuwać z zawrotną szybkością, jak błyskawice pojawiając się i niknąc na tych dokumentach. A wieczna opoka pozostaje niewzruszona, by coraz to inni pełzali do swego celu. Następują nazwiska ludzi, o których coś niecoś słyszałem, których jednak nigdy nie znałem. Kohler i Frohling — którzy wybudowali olbrzymią winiarnią z kamienia przy winnicy, zwanej Tokay, lecz zbudowali na wzgórku, na który inni hodowcy wina nie chcieli przynosić swych gron. Kohler i Frohling porzucili ziemię, a trzęsienie w 1906 roku zburzyło winiarnię, w której ruinach ja się obecnie gnieżdżę.
La Motte wykarczował las pod ziemią orną, i założył winnice i sady, rozpoczął chów ryb na większą skalę, wybudował dom mieszkalny, sławny swego czasu, wreszcie ziemia go pokonała i zszedł ze świata. Wkońcu pojawia się i moje nazwisko. Na miejsce jego sadów i winnic, sadzawek z rybami, pięknego dworku, ja rozsiadłem się z setką tysięcy eukaliptusów.
Cooper i Greenlaw, po których wzgórek farmy nosi nazwę, pozostawili dwoje nieboszczyków: „Małą Lilie” i „Małego Dawida”, spoczywających na małym kwadraciku ziemi, okolonym ręcznie ociosanymi palikami. Cooper i Greenlaw wykarczowali również swego czasu trzy zagony o czterdziestu akrach. Te trzy zagony obsiałem teraz grochem kanadyjskim, a na wiosnę będą zorane pod zielony nawóz.
Haska — tajemnicza postać legendarna, na jedno pokolenie wstecz — przybył w te góry i wykarczował sześć akrów krzaków w małej kotlince, noszącej po nim nazwę. Zaorał ziemię, wzniósł mur kamienny i dom, i zasadził jabłonie. Dziś położenia domu nie można rozeznać z pomiędzy zarośli, muru można się tylko domyślić z ukształtowania terenu. Dziś ja na nowo podejmuję walkę, puszczając kozy angorskie, by ogryzły zarośla, które rozpanoszyły się na karczowisku Haska i zadusiły jego jabłonie na śmierć. I ja też zaoram skibę w krótkim wysiłku, a imię moje błyśnie na chwilkę na kartach archiwum, zanim odejdę, a karty zaroją się nowemi nazwiskami.
„Marzycielskie duchy” — zanosi się od śmiechu Biała Logika.
„A przecież te znoje niezupełnie poszły na marne” — argumentuję.
„Złuda była ich przyczyną i są dlatego kłamstwem”.
„Kłamstwem życiodajnem” — odpieram.
„Proszę, czyż kłamstwo życiodajne nie jest również kłamstwem?” — zarzuca Biała Logika — „Chodź, nalej sobie i przyjrzyjmy się tym kłamcom życiowym, których stosy nagromadziłeś w swej bibljotece. Rozpocznijmy od Jamesa Williama”.
„Zdrowy umysł” — powiadam — „nie należy coprawda oczekiwać od niego kamienia filozoficznego, ale znajdziemy u niego parę silnych tonów zasadniczych, na których z ufnością można polegać”.
„Uczuciowość skastrowanego racjonalizmu“ — drwi Biała Logika — „Ostatnim wyrazem jego rozumowania, jest jednak sentyment dla Nieśmiertelności. W retorcie Nadziei przemienia chemicznie fakty na dogmaty wiary. Ostatnie zdobycze wiedzy nabierają u niego cech ogłupiania rozumu ludzkiego. Z wyżyn mądrości naucza Jamow, by zaprzestano rozumowania i obleczono się w wiarę, że to co jest, jest dobrem, i zawsze dobrem pozostanie. Wszak to stary, ach prastary, koziołek metafizyczny, używany przez tych akrobatów, by przemądrzyć zdrowy rozsądek i uciec przed pesymizmem, który jest konsekwencją głębokich i uczciwych dociekań i badań.
„Czy ciało twe, to ty? czy też jest to coś poza tobą, będące w twem posiadaniu? Twoje ciało, co to takiego? Machina, która przerabia bodźce na wrażenia; gromadzi się pamięć bodźców i wrażeń; tak powstaje doświadczenie. W świadomości swej jesteś identyczny z swem doświadczeniem. Jesteś w danej chwili tem, o czem w danej chwili myślisz. Twoje ja jest zarazem podmiotem i przedmiotem. Orzeka przedmiot jako taki, będąc sam orzeczonym przedmiotem. Myślący jest myślą, wiedzący sam jest tem o czem wie, posiadacz jest sam przedmiotem posiadanym przez siebie.
„Ostatecznie wiesz dobrze, że człowiek to łańcuch złożony z ogniw przebłysków świadomości, krąg myśli przemijających; każda myśl, to jaźń odrębna, mirjady myśli, mirjady jaźni, wieczne stawanie się, nigdy zaś istnienie, błędne ogniki mar, krążących w krainie duchów. Ale z jednam ludzie zgodzić się nie chcą: oto nie chcą uznać własnego przemijania. Zginąć nie chcą, a jeśli już muszą umierać, koniecznie chcieliby się budzić do nowego życia.
„Człowiek gromadzi atomy i iskierki światła, nieuchwytne mgiełki, kropelki wody, okruchy wrażeń, potworki z kałuży i olbrzymy kosmiczne; użyźni to wszystko perłami wiary, miłością kobiety, urojoną godnością, straszliwemi hipotezami i nadętą arogancją i ugniata z tej mieszaniny dla siebie nieśmiertelność. Ciśnie się do nieba i bredzi o nieskończoności. Wije się na swym śmietniku i jak dziecię, pozostawione z karzełkami sam na sam w ciemności, woła do bogów, że jest ich młodszym bratem, niewolnikiem ciał, które ma prawo do takiej samej wolności jak oni — personifikacje egotyzmu, twory tęsknoty za nadprzyrodzonem; mgliste sny, które znikają wraz z śniącym, które nie istnieją, gdy i on nie istnieje.
„To nic nowego, to kłamstwa życiowe, które sobie opowiadają ludzie, mrucząc i szepcąc je, niby tajemnicze zaklęcia przeciw potędze ciemności. Alchemicy, znachorzy i czarodzieje, to ojcowie metafizyki. Noc i Kostucha, to ludojady, strzegące zazdrośnie drogi, wiodącej do światła i życia. A metafizycy chcieliby uchodzić za tych, którzy tę zdobyli, nawet za cenę kłamstwa. Trapi ich żelazne prawo Eklezjasty, że ludzie giną, jak dzikie zwierzęta, i że ich samych równy czeka koniec, i uwierzyli prawie, że wiara ich stanie się szematem, religja środkiem tajemnym, a filozofja planem niezawodnym, jak okpić Kostuchę i Noc Wieczystą.
„Błędne ogniki, opary mistycyzmu, oddźwięki psychiczne, orgje duszy, lamenty w cieniu, zabobony gnostycyzmu, pajęczyny frazesów, kaskady słów, paplający subiektywizm, błądzenie po omacku, bzdury, brednie entologiczne, halucynacje panpsychiczne — oto śmiecie, fantomy nadziei, zapełniające twe półki. Spójrz na te smutne duchy, smutnych szaleńców, namiętnych buntowników, na twego Schopenhauera, twego Strindberga, Tołstoja i Nietzschego. Spójrz, szklanka twa próżna. Nalej i zapomnij.”
Spełniam posłusznie rozkaz, gdyż po mózgu moim uwijają się już mikroby alkoholu i przepijając do mych smutnych myślicieli na półkach, cytuję Ryszarda Hovey:
„Patrz! życie, miłość, jak o noc i dzień
„Rzucają ci pod nogi szczęścia czar;
„Więc użyj, póki w twoich piersiach tchnień.
„Za chwilę bowiem będziesz w świecie mar.”
„Mam cię” — krzyczy Biała Logika.
„Nie” — opieram się, a mikroby odbierają mi siły. — „Wiem kim jesteś i nie lękam się ciebie. Pod maską hedonizmu ty sama jesteś Kostuchą, a droga twoja wiedzie w noc. Hedonizm to głupstwo; najwyżej jest on kompromisem płytkiego głupstwa.”
„A więc mam cię” — przerywa mi z krzykiem Biała Logika:
„Lecz gdy znużony jesteś życiem tem,
„To czarę śmierci wychyl jednym tchem.
„Po śmierci obudzenia nie bój się.”
Lecz ja z uśmiechem stawiam opór, albowiem wiem w tej chwili, że Biała Logika jest tylko zwodniczą marą, szeptem wabiąca ku śmierci. Sama się zdemaskowała i skierowała ostrze rozumowania przeciwko sobie, pobudzając swymi własnymi mikrobami do życia dawne iluzje; i znów powstaje, przemawia do mnie ów głos młodości, i powiada mi, że posiadam w sobie jeszcze tę siłę możliwości, o których nieistnieniu przekonały mię życie i książki.
Gong woła na obiad i pobudza mą przewróconą szklankę do współbrzmienia. Kpiąc z Białej Logiki, wychodzę i przyłączam się do moich gości, z sztuczną powagą omawiam najnowsze wydawnictwa, dyskutuję nad mizerją życia codziennego i żonglując błyskotliwymi argumentami i kpinami, szafuję skarbami świetnych paradoksów. Nastrój się zmienia; lekki i wesoły, ku ogólnemu przerażeniu żartuję sobie z szacownych i tchórzliwych fetyszów burżuazyjnych, docinam opasłym bożyszczom i śmieję się z bezdennej głupoty mądrości.
Clown wszechwładny! Clown! Jeśli już ktoś musi być filozofem, niech przynajmniej będzie Arystofanesem! Nikomu przy stole ani się nie śni, że jestem podochocony. Jestem w dobrym humorze, ot co! Znużony myśleniem poczynam po obiedzie opowiadać dowcipy, urządzam zabawy towarzyskie, a wszystko bawi się w pogodnym nastroju.
Gdy noc zapada, goście się rozchodzą, wracam przez bibliotekę do mej sypialni i do siebie i do Białej Logiki, niepokonanej, która mnie nigdy nie opuszcza. Gdy zapadam w odmęty snu, słyszę płacz Młodości, tak jak go słyszał Harry Komp:
„Taki śpiew Młodości płynął:
„Życia dawny czar przeminął
„Nicość stopy moje chwyta.
„Młody ranek już przekwita;
„Gdy chcę na chwilę zrzucić brzemię,
„Nie mogę: Światła czeka ziemia!
„I krótsze niźli życie róży
„Barw mych tęcza szczęścia wróży,
„Gdy w szatę światła świat ubieram...
„Ach! Jam jest Młodość, gdyż umieram!”