Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Spojrzyj na tych wszystkich czarno ubranych ludzi, Julianie. To są cienie wieczoru, cienie śmierci. Wkrótce nie ostoi się jedyny starodawny strój biały, jedyny kawał marmuru, płoniącego się w słońcu... Już po wszystkiem...
Tak przemawiał młody sofista Antonin, syn wieszczki egipskiej Sozyparty i nowoplatończyka Edezysa, stojąc z Julianem na tarasie świątyni pergamskiej, zalanej słońcem, owianej błękitem. U spodu balustrady rzeźba wyobrażała Gigantomachię — walkę bogów z tytanami. Bogowie zwyciężyli; kopyta skrzydlatych rumaków gruchotały wężowe ciała starożytnych olbrzymów. Antonin ciągnął, wskazując tę wypukłorzeźbę Julianowi:
— Olimpijczycy pokonali tytanów; obecnie olimpijczyków znowu zwyciężą bogowie barbarzyńscy. Na miejscu świątyń powstaną groby...
Antonin był młodzieńcem urodziwym, rysami oblicza i konturami ciała przypominającym posągi starożytne, ale od wielu już lat nieuleczone trawiło go cierpienie. Dziwny stanowiła widok ta niegdyś piękna twarz najczystszego helleńskiego typu, obecnie żółta, mizerna, pełna smutku — choroby nieznanej jego przodkom.
— O jedno błagam tylko bogów — mówił dalej Antonin: — oto, aby mi nie dali dożyć tej nocy, ażebym umarł pierwej. Mówcy, sofiści, uczeni, poeci, artyści, czciciele mądrości helleńskiej — wszyscyśmy już zbyteczni. Za późno przyszliśmy na świat... Nasza rola skończona...!
— Gdybyś jednakże się mylił? — szepnął Julian cicho, jakby do siebie.
— Nie, wszystko stracone. Jesteśmy chorzy... brak nam sił..
Dziewiętnastoletni Julian miał twarz równie bladą i chudą, jak Antonin. Wystająca warga dolna nadawała mu wyraz ponurej pychy. Zmarszczone brwi gęste świadczyły o zawziętości i uporze. Dokoła brzydkiego, zbyt długiego nosa tworzymy się już przedwczesne zmarszczki. Oczy, niezwykłe, jak zawsze, płonęły ogniem suchym, gorączkowym, przykrym. Odziany był w habit nowicyusza. W dzień chodził po dawnemu do kościoła, modlił się przed relikwiami, odczytywał publicznie Ewangelie, czynił przygotowania do przyjęcia święceń. Chwilami przechodziło mu na myśl, że ta jego hypokryzya nie przyda się na nic. Wiedział, że Gallus nie uniknie śmierci, i sam z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, ciągle jej oczekiwał.
Noce zaś Julian spędzał w bibliotece pergamskiej, studyując dzieła największego wroga chrześcijaństwa, retora Libaniusza. Słuchał wykładów sofistów greckich, Edezyusza z Pergamu, Chryzantosa z Sardes, Pryskusa z Tesprocyi, Euzebiusza z Mindu, Proerezyusza i Nimfydanesa. Ci opowiadali mu o tem samem, co słyszał już był od Jamblicha, mianowicie o „tryadzie” nowoplatończyków i świętej ekstazie. Ale on myślał w duchu:
— To wszystko nie jest tem, o co mi chodzi; najważniejszą rzecz oni snadź ukrywają przede mną.
Pryskus wzorem Pitagorasa spędził pięć lat w milczeniu, nie jedząc nic żyjącego, nie używając ani tkanin wełnianych, ani skórzanego obuwia, tak, iż odzież jego roślinną była, jak i pokarm. Chodził w chlamidzie z prostego lnianego płótna i sandałach z prętów palmowych.
— W tych czasach — mawiał — główną jest rzeczą umieć milczeć i myśleć o tem, jak umrzeć z godnością.
I gardząc wszystkiem, oczekiwał tego, co zwał katastrofą, to jest ostatecznego zwycięstwa chrześcijan nad Hellenami.
Sprytny i ostrożny Chryzancyusz, gdy go zapytywano o bogów, wznosił oczy ku niebu i zapewniał, że nie śmie o nich rozmawiać, ponieważ nic nie wie i zapomniał wszystkiego, co był umiał. Innym radził postępować tak samo. O magii, cudach i objawieniach słuchać nie chciał, twierdząc, że są to jedynie karygodne oszustwa, zabronione przez prawa cesarskie.
Julian tracił apetyt i sen; krew burzyła mu się z namiętnej niecierpliwości. Co rano, budząc się, myślał:
— Może już dzisiaj?
Zanudzał biednych strwożonych filozofów teurgów swemi pytaniami, dotyczącemi tajemnic i cudów. Niektórzy wyśmiewali się z niego, osobliwie Chryzancyusz, mający zwyczaj z chytrym lisim uśmiechem potakiwać każdemu zdaniu, które mu się wydawało najniedorzeczniejszem.
Pewnego razu Edezyusz, starzec mądry, bojaźliwy i łagodny, ulitowawszy się na Julianem, rzekł mu:
— Dziecko moje, chcę umrzeć spokojnie. Tyś jeszcze młody. Porzuć mnie. Zwróć się do moich uczniów. Oni ci odkryją wszystko. Tak jest, wielu rzeczy boimy się mówić. Gdy będziesz wtajemniczony w misterye, kto wie, może wstydzić się będziesz, iż urodziłeś się „tylko człowiekiem” i pozostawałeś nim do tej pory.
Euzebiusz z Mindu, uczeń Edezyusza, człowiek zgryźliwy i zazdrosny, oznajmił Julianowi:
— Cudów niema już więcej, nie oczekuj ich! Ludzie naprzykrzyli się bogom. Magia jest niedorzecznością, i głupi ci, którzy jej wierzą. Skoro jednak mądrość nie wystarcza ci, i chcesz stanowczo się łudzić, udaj się do Maksyma. On gardzi naszą dyalektyką, tymczasem sam... Ale nie lubię mówić źle o przyjaciołach. Posłuchaj raczej, co się zdarzyło niedawnymi czasy w podziemnej świątyni Hekaty, dokąd nas zaprowadził Maksym, aby nową sztukę pokazać. Gdyśmy weszli i cześć oddali bogini, Maksym rzecze: „Siądźcie, wnet ujrzycie cud.” Usiedliśmy. On zaś rzucił na ołtarz szczyptę kadzidła, mrucząc coś pod nosem, prawdopodobnie hymn jaki. I oto ujrzeliśmy wyraźnie, jak statua Hekaty uśmiechnęła się do nas. — „Nie przestraszcie się, — rzekł Maksym — gdy ujrzycie, jak obie pochodnie, dzierżone przez boginię, same się zapalą. Patrzcie!” Nie zdążył skończyć, gdy pochodnie zapłonęły ogniem.
— Cud się stał! — zawołał Julian.
— Tak, tak... Byliśmy zmieszani do tego stopnia, że upadliśmy na twarze. Ale po wyjściu ze świątyni zapytałem sam siebie: Czy to, co czyni Maksym, godnem jest filozofii? Czytaj Pitagorasa, Platona, Porfirego — tam znajdziesz mądrość. Podnosić serca za pomocą boskiej dyalektyki — nie jest-że to piękniejsze, niż wszelkie cuda?
Julian nie słuchał. Spojrzał błyszczącemi oczyma na bladą, żółciową twarz Euzebiusza i wyrzekł, wychodząc ze szkoły:
— Dajcie mi pokój z waszemi księgami i dyalektyką! Mnie trzeba życia i wiary. A czyż może wiara istnieć bez cudów? Dziękuję ci, Euzebiuszu. Wskazałeś mi człowieka, którego oddawna poszukuję.
A sofista ze zjadliwym uśmiechem wyrzekł, patrząc na odchodzącego Juliana:
— Nie odrodziłeś się od swych przodków, bratanku Konstantyna. Sokratesowi do wiary nie trzeba było cudów!