Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Gdy Jamblich z Julianem, wracając z przechadzki, szli przez Panoraios, tłumną przystań Efezu, zauważyli niezwykłe wzburzenie ludności.
Gromady ludzi biegły, wstrząsając płonącemi pochodniami i wykrzykując:
— Biada nam! Chrześcijanie burzą świątynie!
Inni zaś krzyczeli:
— Śmierć bogom olimpijskim! Chrystus zwyciężył Astartę!
Jamblich sądził, żo im się uda przejść pustemi uliczkami, ale pędząca gawiedź pociągnęła ich za sobą wybrzeżem Kajstrosu ku świątyni Artemidy Efeskiej.
Wspaniała świątjnia, zbudowana przez Dejnokratesa, odbijała się nakształt posępnej, ciemnej i niezłomnej opoki na tle gwiaździstego nieba. Odblask pochodni migotał na olbrzymich kolumnach, zdobnych we wdzięrzne grupy niewielkich karyatyd zamiast piedestałów. Aż do tej pory nie tylko Rzymianie, lecz wszystkie narody ziemi czciły tę świątynię. Ktoś w tłumie zawołał głosem niepewnym:
— Chwała boskiej Artemidzie Efeskiej!
Ale sto głosów odhuknęło natychmiast:
— Śmierć bogom olimpijskim i twojej Artemidzie!
Nad czarnym gmachem zbrojowni miejskiej zabłysła krwawa łuna. Spojrzawszy na swego boskiego mistrza, Julian nie mógł go poznać.Jamblich stał się znowu bojaźliwym i schorowanym starcem. Skarżył się na ból głowy, bał się ataku reumatycznego i niepokoił, czy służąca nie zapomniała czasem przygotować ciepłych okładów. Julian oddał mu swój płaszcz. Pomimo to Jamblichowi wciąż było zimno. Szedł, zatykając sobie uszy z bolesnem wykrzywieniem twarzy, ażeby nie słyszeć krzyków i śmiechów.
Jamblich niczego na świecie tak się nie obawiał, jak tłumów, utrzymując, że niema głupszego i wstrętniejszego demona od geniusza ludu. Wskazując uczniowi twarzą przechodzących, mówił:
— Patrz, ile tu potworności, jaka nikczemność i zaufanie w swem prawie. Czy nie wstyd jest być człowiekiem, takiem samem ciałem, tem samem błotem, co i oni?
Jakaś staruszka chrześcijanka opowiadała śpiewnie:
— Tedy mój chory wnuczek powiada: „Babuniu, ugotuj mi rosołu z mięsa.” — „Dobrze, — mówię — kochanku, zaraz pójdę na targ!” A w duszy myślę sobie: „Teraz mięso pewnie tańsze od chleba.” Kupiłam za pięć obolów i ugotowałam. Aż tu sąsiadka woła: — „Co ty tam gotujesz? Cóż to, nie wiesz, że dzisiaj na targu mięso nieczyste?” — „Jak to — powiadam — nieczyste? a to dlaczego?” „Dlatego, że na pohańbienie dobrych chrześcijan kapłani bogini Demetry cały rynek i wszystkie jatki w nocy wodą ofiarną pokropili. Żaden chrześcijanin w mieście nie bierze do ust splugawionego mięsa. Ofiarników za to kamionują, dyabelska świątynia Demetry będzie zburzona.” Wylałam rosół psu. Za pięć obolów... czy to nie nieszczęście! Tego się codzień nie zarobi. Ale bądź co bądź, nie splamiłam mego wnuka.
Inni zaczęli opowiadać, jak zeszłego roku pewien chrześcijanin sknera najadł się nieczystego mięsa, od którego zgniły mu wnętrzności, i taki fetor w zapanował w domu, że cała rodzina musiała go opuścić.
Tak doszli do placu, na którym wznosiła się śliczna, niewielka świątynia Demetry — Izydy — Astarty, tajemniczego bóstwa płodności, potężnej i miłości pełnej trójbogini Hekaty — Cybeli, matki bogów.
Jak muchy olbrzymie, oblepiające plaster miodu, zakonnicy ze wszech stron otaczali świątynię, czołgali się po wdzięcznych białych gzymsach, wdrapywali po drabinach, przy śpiewie hymnów burzyli posągi i otłukiwali płaskorzeźby. Kolumny drżały w posadach; dokoła rozpryskiwały się odłamy delikatnego marmuru. Rzekłbyś, że gmach cierpiał nakształt żyjącej istoty. Nakoniec usiłowano podpalić świątynię, ale bezskutecznie, ponieważ cała była zbudowana z marmuru.
Nagle wewnątrz świątyni rozległy się dziwne dźwięki, ogłuszające i melodyjne zarazem, a jednocześnie w niebo wzleciały tryumfalne wrzaski motłochu:
— Powrozów! powrozów! Skrępujcie jej nogi bezwstydne i ręce!
Śród modlitw śpiewanych i śmiechu, tłum wlókł na powrozach ze świątyni dzwoniące na stopniach wspaniałe srebrne ciało Demetry, utwór Skopasa.
— Na stos! na stos!
Wyciągnięto posąg na plac błotnisty. Jeden z mnichów, znawca praw, recytował ustęp ze słynnego edyktu cesarza Konstansa, brata Konstancyusza:
— Cesset superstitio, sacrificiorum aboleatur insania! (Niech ustaną przesądy i będą zniesione bezrozumne całopalenia!)
— Nie obawiajcie się niczego, burzcie i rabujcie wszystko w tej dyabelskiej świątyni.
Inny przy świetle pochodni odczytywał ze zwoju pergaminowego następujący ustęp z dzieła Firmicusa Maternusa „De errore profanarum religionum:”
„Święci cesarze! Przybądźcie ku wspomożeniu nieszczęsnych pogan! Lepiej ich zbawić naprzekór ich woli, aniżeli dać im zginąć. Zedrzyjcie ozdoby z ich świątyń, wzbogaćcie skarb swój ich kosztownościami. Niech czyniący ofiarę bogom z korzeniem wyrwany będzie (sacrificans diis eradicabitur), i wydaj go śmierci, ukamionuj, choćby to był twój syn, twój brat, żona sypiająca na łonie twojem!”
I ponad tłumem rozbrzmiał okrzyk zwycięski:
— Śmierć, śmierć bogom olimpijskim!
Olbrzymi mnich aryański, któremu długie czarne włosy oblepiły twarz, potem zlaną, wzniósł topór nad boginią, wybierając miejsce do zadania ciosu.
Ktoś poradził:
— W żywot, w ten żywot wstrętny!
Srebrne ciało gięło się pod razami, które dźwięczały bezlitośnie, pozostawiając głębokie blizny na żywocie Matki bogów i ludzi, Demetry Kermicielki.
Pewien stary poganin zasłonił sobie szatą twarz, by nie patrzeć na świętokradztwo, i płakał na myśl, że oto nastał koniec wszystkiego, koniec świata, że Ziemia — Demetra jednego kłosa nie zechce odtąd dać człowiekowi.
Pustelnik, przybyły z puszczy mezopotamskiej, odziany w skórę jagnięcą, obuty w niezgrabne sandały, żelaznymi ćwiekami podkute, z kijem pasterskim w dłoni i z wydrążoną dynią, przewieszoną przez ramię, rzekł, zbliżając się do posągu:
— Od czterdziestu lat nie myłem ciała swego, by nie widzieć nagości mojej i nie doznać pokusy. Ale zaledwie się przyjdzie do miasta, to, Panie odpuść, nic się nie widzi prócz gołych ciał tych przeklętych bożków. Długoż jeszcze znosić będziemy pokusy dyabelskie? Wszędy te ohydne bałwany: w domach, po ulicach; na dachach, w łaźniach, pod nogami, nad głową! Tfu! tfu! tfu! Śliny mi braknie!
Przejęty ku temu nagiemu ciału nienawiścią, w której znać było całą zgrozę przed grzechem, starzec kopnął sandałem pełne miłości łono Cybeli. Tratował nogami pierś nagą, która mu się wydawała żyjącą, usiłował ją zmiażdżyć pod ostrymi gwoździami sandałów i, dusząc się ze wściekłości, wykrzykiwał:
— Masz, masz, bezwstydnico, nagusie! Masz, nierządnico!
A psd jego nogami usta bogini zachowywały, jak dawniej, uśmiech pogodny.
Tłum zabrał się do podnoszenia z ziemi posągu ażeby go cisnąć na stos. Pewien wyrobnik pijany, cuchnący czosnkiem, plunął w twarz bogini.
Ułożony ze wszystkich, wodą ofiarną splugawionych straganów rynku stos był olbrzymi. Przez gęste kłęby dymu ciche gwiazdy zaledwie migotały w górze nad głowami motłochu. Rzucono posąg w płomienie, ażeby stopić srebrne ciało, a ono, uderzając o rozpalone głownie, wydało znowu dźwięk łagodny i melodyjny.
— Pięć talentów srebra. Trzydzieści tysięcy groszy. Odeślemy połowę cesarzowi na żołd dla żołnierzy; druga pójdzie na głodnych. Niech Cybela przynajmniej jakąś ulgę przyniesie ludziom. Z bogini — będzie trzydzieści tysięcy groszy dla wojska i dla nędzarzy.
— Drew, więcej drew!
Buchnął silniejszy płomień ku ogólnemu rozradowaniu.
— Zaraz zobaczymy, jak dyabeł wyleci. Bo w każdym bałwanie dyabeł siedzi, a w boginiach po dwa i po trzy.
— Jak się zacznie topić, złemu duchowi będzie za gorąco, i wyleci z jej niecnej gęby w postaci krwawego albo ognistego węża.
— Nie... należało go przedtem przeżegnać, inaczej, on potrafi zaryć się w ziemię. Zeszłego roku rozwalono świątynię Afrodyty, i ktoś ją pokropił święconą wodą. I co powiecie? Z pod posągu wymknęła się gromada małych dyablików. A jakie! Sam widziałem: takie były cuchnące i czarne w białe paski, a całe kosmate. I piszczały, jak myszy. A jak odrąbali Afrodycie głowę, to z szyi wyskoczył główny dyabeł z ogromnymi rogami i ogonem gołym, jak u parszywego psa.
Ale sceptyk jakiś przerwał:
— Nie będę się spierał. Możeście i widzieli złe duchy. Ale kiedy rozwalono niedawno w Gazie bałwana Zeusa, to wewnątrz nawet czartów nie było, tylko takie brudy, że wstyd powiedzieć. Po wierzchu wydawał się groźnym, wspaniałym: sama kość słoniowa i złoto, w ręku błyskawice. Tymczasem wewnątrz były tylko pajęczyny, szczury, kurz, zardzewiałe sztaby, drągi, gwoździe, dziegieć śmierdzący i bies wie jakie obrzydliwości. To mi bogowie!
W tej chwili Jamblich przygnębiony, z zagasłym wzrokiem, chwycił Juliana za rękę i odciągnął na stronę.
— Patrz, widzisz tych dwu ludzi? To są szpiegi Konstancyusza. Wiesz, brata twego Gallusa pod strażą wywieziono do Konstantynopola. Strzeż się! Dziś jeszcze odejdzie skarga na ciebie.
— Cóż robić, mistrzu? Jam przywykł do tego. Wiem, że śledzą mnie już oddawna.
— Oddawna! I nic mi o tem nie mówiłeś?
I ręka Jamblicha drgnęła w dłoni Juliana.
— Co ci tam szepcą? Uważajcie na nich, to pewno niewierni! Dalej, staruchu, rusz-no się, przynieś drewek! — wykrzykiwał jakiś oberwaniec, czując się już panem położenia.
Jamblich szepnął Julianowi do ucha:
— Pogardzajmy nimi i pogódźmy się z losem. Głupota ludzka bogów obrazić nie zdoła.
To mówiąc, „boski” Jamblich wziął z rąk chrześcijanina polano i rzucił w ogień. Julian zrazu oczom swoim nie wierzył, ale właśnie szpiegi z uśmiechem wlepili w niego ciekawe spojrzenia.
Wtedy słabość i przyzwyczajenie do obłudy względem innych i samego siebie i złość jakaś nieokreślona owładnęły duszą Juliana. Czując wciąż utkwiony w siebie wzrok szpiegów, podszedł do kupy drew, wybrał największą kłodę i za Jamblichem rzucił ją na stos, gdzie pokaleczone ciało bogini już się rozpływać zaczęło.
Widział dokładnie, jak roztopione srebro ściekało jej po twarzy, niby przedśmiertne poty, gdy tymczasem z ust jej nie schodził niezwyciężony uśmiech pogodny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.