Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Gdy nieszczęsny Gallus w przejeździe zatrzymał się w Konstantynopolu, Julian poszedł go odwiedzić.
Zastał go otoczonego gromadą zdrajców z rozkazu Konstancyusza. Byli to: kwestor Leoncyusz, przebiegły, pochlebny dworak, znany z cennej w owe czasy zręczności w podsłuchiwaniu u drzwi i wybadywaniu niewolników; trybun tarczowników skutaryuszów Bainobaudes, milczący i skryty barbarzyńca, który wyglądał na przebranego kata; dumny marszałek dworu cesarskiego — comes domesticorum — Lucylian; wreszcie Marek Scudillo, dawny trybun wojenny z Cezarei w Kapadocyi, który dzięki poparciu kobiet doletnich zdobył nareszcie upragnione stanowisko u dworu.
Gallus, zdrów, wesoły i lekkomyślny, jak zawsze, zaprosił Juliana na wspaniałą wieczerzę, pyszniąc się nadewszystko utuczonym bażantem z Kolchidy, nadziewanym świeżymi daktylami tebańskimi. Śmiał się, jak dziecko, wspominając czasy pobytu w Macellum, gdy wtem, na zapytanie Juliana, dotyczące żony jego Konstantyny, zmienił się na twarzy i ze łzami w oczach odłożył na talerz soczysty kęs bażanta, który już był niósł do ust.
— To ty nie wiesz, Julianie, — przemówił — że Konstantyna zmarła nagle na zaraźliwą gorączkę w małem miasteczku w Bitynii, gdy jechała do cesarza, by mnie przed nim usprawiedliwić? Płakałem dwie noce po otrzymaniu tej wiadomości...
Spojrzał podejrzliwie na drzwi i, przysunąwszy się do Juliana, szepnął mu na ucho:
— Odtąd machnąłem ręką na wszystko. Tylko ona mogła jeszcze mnie ocalić... Była to zadziwiająca kobieta! Ty nie wiesz, Julianie, co to była za kobieta!.. Bez niej — jam zgubiony, nic nie potrafię, nic nie wiem. Poprostu głowę tracę. Oni, co chcą, robią ze mną...
Wychylił duszkiem czarę wina.
Julian przypominał sobie Konstantynę, siostrę Konstancyusza, wdowę lat dojrzałych, która była złym duchem jego brata, popychającym go do spełniania niezliczonych nikczemnych, bezrozumnych zbrodni z najbłahszego nieraz powodu, dla jakiejś błyskotki kosztownej lub obiecanego naszyjnika; chcąc więc zrozumieć, czem właściwie ta zła kobieta mogła opanować Gallusa, zapytał:
— Czy była piękna?
— Więc ty jej nie widziałeś?.. Nie, brzydka była, bardzo brzydka. Szczupła, śniada, dziobata, z zepsutymi zębami, czego znosić nie mogę u kobiet. Wprawdzie, pamiętając o tej wadzie, nie uśmiechała się nigdy. Mówiono, że mnie zdradzała, że nocami wymykała się w przebraniu do hipodromu, jak Mesalina, do młodego i urodziwego woźnicy. Cóż mnie to mogło obchodzić? Alboź i ja jej nie zdradzałem?.. Nie przeszkadzała mi, i ja odpłacałem jej tem samem. Powiadano, że była okrutna. Tak jest, potrafiła rządzić, Julianie!.. Nie cierpiała autorów epigramatów i śpiewek ulicznych, w których ci nędznicy zarzucali jej brak wdzięku w obejściu i porównywali ją do niewolnicy z kuchni, przebranej za żonę cezarową. Lubiła zemstę!.. A co za rozum! Julianie, co za rozum! Czułem się przy niej spokojny, jak za granitowymi murami. Ach! jakie płataliśmy figle! Jak pysznieśmy się bawili!..
Uśmiechał się do przyjemnych wspomnień i końcem języka muskał wargi różowe, jeszcze wilgotne od wina chioteńskiego.
— Niema co mówić, bawiliśmy się pysznie! — powtarzał z pewną dumą.
Udając się na spotkanie z bratem. Julian zamierzał obudzić w nim uczucie skruchy i nawet przygotował sobie przemowę przeciwko tyranom w duchu Libaniusza. Spodziewał się zastać człowieka, chłostanego biczem Nemezydy — tymczasem widział pogodną, pełną twarz pięknego greckiego atlety. Słowa zamarły na ustach Juliana. Patrzał bez obrazy i gniewu na „dobroduszne stworzenie,” jak w myśli brata nazywał, i mówił sobie, że prawić mu kazania byłoby równie niedorzecznie, jak naprzykład pięknemu ogierowi. Poprzestał więc na tem, że szepnął Gallusowi do ucha, także obejrzawszy się na drzwi:
— Po co ty jedziesz do Medyolanu? Czyż nie podejrzewasz niczego?
— Owszem. Ale milcz. Wracać niepodobna. Za późno.
I wskazując swą białą szyję, dodał:
— Stryczek śmiertelny mam już tu — rozumiesz?.. On ściąga go potrochu. Z pod ziemiby mnie wykopał, Julianie!.. Lepiej o tem nie mówić. Już po wszystkiem! Zabawiliśmy się, to i dosyć.
— Masz jeszcze dwa legiony w Antyochii...
— Nie mam żadnego. Pozbawiał mnie wszystkich najlepszych żołnierzy, powoli, pod najrozmaitszymi pozorami, a zawsze dla mego własnego dobra! On wszystko czyni dla mego dobra! Jak on się troszczy o mnie! Jak mu pilno zobaczyć się ze mną i rad moich zasięgnąć! Straszny to człowiek, Julianie! Jeszcze nie wiesz i, daj Boże, abyś nigdy się nie dowiedział, co to za człowiek! Wszystko widzi, zna moje najskrytsze myśli, takie nawet, z któremi poduszce mego łoża się nie zwierzam. On i ciebie widzi nawskroś, bracie. Ja go się boję!..
— Czy jednak nie możesz uciekać?
— Ciszej, ciszej! Co robisz!..
Na ospałej i dobrodusznej twarzy Gallusa odmalowała się dziecinna trwoga.
— Nie, już wszystko stracone!.. Schwytano mnie, jak rybę na haczyk. On delikatnie wyciąga, żeby wędki nie złamać. Bądź co bądź, nawet ladajaki cezar jest ciężką rybą. Ale wiem, że wyrwać się niepodobna; złapie mnie, nie dziś, to jutro. Widzę oczywiście zastawione sidła, ale mimo to idę w nie — ze strachu. Od sześciu lat, a zresztą i dawniej, odkąd mogę sięgnąć pamięcią, żyję w ciągłym strachu przed nim. Trudna rada. Pobawiłeś się, mój chłopcze, pofiglowałeś — i dosyć. Bracie mój! On mnie zarznie, jak kucharz tłustego kapłona. Ale przedtem zamęczy mnie tysiącami podstępów i czułości. Niechby się to prędzej skończyło...
Nagle zawołał z błyszczącemi oczyma:
— Ach! gdybym miał przy sobie; czy wiesz, bracie, ona z pewnościąby mnie ocaliła! Była to kobieta zadziwiająca, nadzwyczajna!
Trybun Scudillo wszedł do trichnium i z uniżonym ukłonem oznajmił, że w dniu jutrzejszym na cześć przybycia cezara w hipodromie konstantynopolitańskim odbędą się gonitwy z udziałem słynnego jeźdźca Koraksa. Gallus był nadzwyczaj uradowany tą wiadomością, kazał też przygotować wieniec laurowy, aby w razie zwycięstwa własną ręką uwieńczyć wobec ludu ulubieńca swego Koraksa.
Potem jął rozmawiać o wyścigach, wychwalając zręczność słynnych woźniców.
Gallus pił dużo, śmiał się szczerze i lekkomyślnie, jak człowiek ze spokojnem sumieniem, bez najmniejszego śladu niedawnej trwogi. Tylko w ostatniej chwili pożegnania uściskał silnie Juliana i rozpłakał się, mrugając bezradnie swemi niebieskiemi oczyma.
— Niech ci Bóg dopomaga... niech ci Bóg dopomaga! — łkał w przystępie nadmiernej czułości, zapewne pod wpływem wina. — Tylko ty mnie kochałeś, a Konstantyna droga...
Następnie szepnął mu do ucha:
— Mam nadzieję, że ty się, bracie, ocalisz. Umiesz udawać... zawsze ci tego zazdrościłem. Daj ci, Boże!
Julian uczuł niezmierny żal, rozumiał bowiem, że brat jego już się nie „zerwie z haczyka” Konstancyusza.
Nazajutrz Gallus opuścił Konstantynopol z tą samą eskortą. U bramy miejskiej spotkał świeżo mianowanego do Armenii kwestora Taurusa. Karyerowicz ten dworski bezczelnie i drwiąco spojrzał cezarowi w oczy, nie składając mu ukłonu.
Tymczasem od cesarza nadchodził list za listem.
W Adryanopolu dano do rozporządzenia Gallusa tylko dziesięć wozów pocztowych; trzeba się było rozstać ze wszystkiemi rzeczami i z orszakiem, z którego ocalało tylko kilku urzędników od łoża i stołu, „ministri tori et mensae.” Było to późną jesienią. Drogi były fatalne. Od kilkunastu dni deszcz lał bez ustanku. Gallusa naglono do pośpiechu, nie dając mu czasu ani na odpoczynek, ani na sen. Od dwóch już tygodni był pozbawiony kąpieli.
Jednem z najdotkliwszych cierpień Gallusa było właśnie zbyt bezpośrednie stykanie się z brudem. W ciągu całego życia pielęgnowanie i rozpieszczenie swego pięknego ciała było dla niego rzeczą wielkiej wagi, to też z głębokim smutkiem spoglądał obecnie na nieobcięte paznogcie i na purpurę chlamidy, zbrukaną kurzem i błotem gościńca. Scudillo nie opuszczał go ani na chwilę, a Gallus miał powody obawiać się tego troskliwego towarzysza. Niegdyś, zaledwie trybun ten przybył w poselstwie od cesarza do Antyochii, gdy nierozważną jakąś uwagą obraził małżonkę Gallusa Konstantynę, ta zaś — jak mówiono — w przystępie szalonego gniewu, skazała trybuna rzymskiego, wysłannika cesarskiego na chłostę, a następnie, jak niewolnika, do więzienia wtrąciła. Niektórzy wprawdzie wierzyć nie chcieli, aby nawet zapamiętała w gniewie małżonka cezara mogła się ważyć na podobną obrazę majestatu cesarskiego w osobie trybuna.
Bądź co bądź Konstantyna, ochłonąwszy wkrótce, kazała uwolnić trybuna, który wtedy stawił się w pałacu Gallusa, jak gdyby nigdy nic, i „połknąwszy zniewagę” w milczeniu, nie wysłał nawet odpowiedniego raportu, może z obawy, aby tak hańbiąca kara w karjerze dworskiej mu nie zaszkodziła.
Za to teraz, przez cały ciąg podróży Gallusa z Antyochii do Medyolanu, Scudillo wsiadał do jednego wozu z cezarem, na chwilę nie zostawiając go samego, otaczał go służalczą uprzejmością, narzucał się bez przerwy i wogóle obchodził się z nim jak z dzieckiem kapryśnem i chorem, którego z wielkiej miłości opuścić nie może.
W czasie niebezpiecznych przepraw przez rzeki, lub na trzęską gacią wysłanych bagniskach Illirii, Skudillo z całą troskliwością obejmował rękoma stan Gallusa. Gdy zaś ten usiłował uwolnić się z tych objęć, ściskał go jeszcze silniej i czulej, zapewniając, że prędzej zgodzi się umrzeć, aniżeli pozwoli, żeby tak drogocenne życie mogło być na najmniejszy szwank narażone.
W dziwnem jakiemś zamyśleniu zwykł on ze słodkim uśmiechem wpatrywać się z tyłu w szyję Gallusa, białą i gładką, jak szyja młodej dziewczyny. Pod wpływem tego badawczego wzroku cezar uczuwał niesmak i odwracał się. W takich chwilach musiał się hamować, żeby uprzejmemu trybunowi nie wymierzyć policzka. Ale biedny więzień opanowywał się szybko i poprzestawał na tem, że płaczliwem tonem zaczynał dopraszać się wstrzymania podróży dla marnego choćby posiłku, gdyż pomimo wszystkiego pozostał mu zdumiewający apetyt. W Petobyonie w Noryce przyjęli ich nowi wysłannicy cesarza: komesowie Barbacyon i Apodemus na czele kohorty nadwornych legionistów.
Wtedy zdjęto maskę. Dokoła pałacu Gallusa postawiono w nocy straż zbrojną, jak przy więzieniu. Wieczorem prefekt Barbacyon, wszedłszy bez zachowania najlżejszej etykiety do Gallusa, rozkazał mu zrzucić chlamidę cezara i przyodziać się w zwyczajną tunikę i paludamentum. Scudillo z takim pośpiechem rzucił się do ściągania chlamidy z Gallusa, że rozdarł na niej purpurę.
Nazajutrz rankiem wsadzono więźnia do carpentum, dwukolnego wozu bez nakrycia, używanego przez niższych urzędników do objazdów służbowych. Dął przenikliwy wicher i śnieg prószył. Scudillo, według zwyczaju, objął jedną ręką Gallusa, drugą zaś począł obmacywać jego nowe ubranie.
— Co za doskonała szata, miękka i ciepła! Według mego zdania, lepsze to od purpury, która nie grzeje. Co innego taka tunika z podszewką wełnianą.
I jak gdyby pragnąc zbadać podszewkę, wsunął dłoń pod paludamentum, potem pod tunikę, i raptem, śmiejąc się dyskretnie, wyciągnął sztylet, który udało się Gallusowi ukryć w fałdach tuniki.
— A, to nie dobrze! — zawołał Scudillo z radosnym uśmiechem. — Można się przez nieuwagę skaleczyć... Niebezpieczna zabawka!..
I wyrzucił sztylet na drogę.
Niezmierne znużenie i osłabienie owładnęły Gallusem; przymknął oczy, czując coraz tkliwsze uściśnienia Scudilla. Zdawało mu się, że go trapi sen straszliwy.
Zatrzymano się w pobliżu fortecy Pola w Istryi, nad brzegiem morza Adryatyckiego. Kilkanaście lat temu w tem samem mieście spełniono krwawą zbrodnię: zamordowano młodego bohatera Kryspusa, syna Konstantyna Wielkiego.
Zamieszkane przez żołnierzy miasto miało wygląd ponurej pustki. Niezliczone koszary były zbudowane w stylu rządowym za czasów Dyoklecyana. Śnieg pokrywał dachy, wicher wył w pustych ulicach, morze huczało.
Gallusa wprowadzono do koszar. Usadowiono go przed oknem w ten sposób, ażeby ostre światło zimowe padało mu wprost na twarz. Najzręczniejszy z inkwirentów cesarza, Euzebiusz, nizki starzec zwiędły a uprzejmy, z przymilającym się cichym głosem, jak u spowiednika, rozpoczął badanie, co chwila zacierając zsiniałe od zimna dłonie. Gallus, śmiertelnie znużony, mówił wszystko, co się podobało Euzebiuszowi. Dopiero na wzmiankę o „zdradzie cesarstwa” pobladł i zerwał się z miejsca.
— To nie ja... to nie ja... — powtarzał bezmyślnie w pomieszaniu — to Konstantyna, wszystko Konstantyna. Gdyby nie ona, nie byłbym nic zrobił... Ona to zażądała śmierci Teofila, Domicyana, Klemacyusza, Moncyusza i innych! Bóg widzi, to nie ja... Nie zwierzała mi się z niczem... Nie wiedziałem nawet...
Euzebiusz spojrzał na niego z łagodnym i życzliwym uśmiechem.
— Dobrze — powiedział. — Oznajmię cesarzowi, że to jego rodzona siostra Konstantyna, małżonka byłego cezara Wschodu, sama wszystkiemu jest winna.
I zwracając się do żołnierzy, wydał rozkaz:
— Badanie skończone. Wyprowadźcie go.
W krótkim czasie nadszedł wyrok śmierci, wydany przez cesarza Konstancyusza, który uznał za osobistą obrazę oskarżenie, wniesione przeciwko zmarłej siostrze o wszystkie zbrodnie na dworze Antyocheńskim popełnione.
Przy odczytywaniu wyroku Gallus stracił przytomność i padł na ręce żołnierzy. Biedak do ostatniej chwili spodziewał się ułaskawienia. I teraz jeszcze liczył na to, że mu zostawią przynajmniej parę dni, kilka godzin wreszcie do przygotowania się na śmierć. Ponieważ jednak rozeszła się pogłoska, że żołnierze legionu tebańskiego buntują się i zamierzają oswobodzić Gallusa, więc bez zwłoki poprowadzono go na stracenie.
Dniało zaledwie. W nocy spadł śnieg i pokrył czarne i lepkie błoto. Zimne, martwe światło słoneczne, odbite od śniegu, oślepiającym blaskiem zalewało białe ściany izby, do której wprowadzono Gallusa.
Nie dowierzając żołnierzom, którzy wszyscy prawie kochali i żałowali cezara, wybrano mu na kata rzeźnika, co niekiedy podejmował się tracenia złodziei i rozbójników istryańskich na placu Poli. Barbarzyńca ten miecza rzymskiego używać nie umiał i stawił się na egzekucyę z szerokim toporem o podwójnem ostrzu, używanym do płatania wieprzów i baranów. Był to Słowianin o twarzy bezmyślnej, przystojnej i zaspanej. Ukryto przed nim imię skazańca i był najpewniejszym, że ma uciąć łeb zwyczajnemu złoczyńcy.
Gallus w obliczu śmierci stał się cichym i łagodnym. Uśmiechając się bezmyślnie, dawał z sobą robić wszystko, co tylko chciano. Wydawało mu się, że jest dzieckiem: w dzieciństwie również krzyczał i bronił się, gdy go gwałtem wsadzano do ciepłej kąpieli, ale uległszy wreszcie, znajdował w niej przyjemność.
Dopiero na widok rzeźnika, ostrzącego topór, zadrżał całem ciałem.
Wprowadzono go do sąsiedniej izby, gdzie cyrulik skrupulatnie ogolił mu delikatne jasno-złociste włosy, z których młody cezar tak był dumny. W powrocie z pokoju cyrulika Gallus znalazł się przez chwilę sam na sam ze Scudillą i niespodzianie padł na kolana przed swym najokrutniejszym wrogiem.
— Ocal mnie, Scudillo!.. Wiem, że możesz to uczynić!.. Otrzymałem dziś w nocy wiadomość od żołnierzy legionu tebańskiego. Pozwól, bym jedno słowo przemówił do nich, a oswobodzą mnie... Mam trzydzieści talentów, ukrytych w skarbcu świątyni w Mizyi... Nikt o nich nie wie... Daruję ci je... a nawet więcej!.. Żołnierze mnie kochają. Uczynię cię przyjacielem swoim, bratem, wapółrządcą, cezarem!..
Zaślepiony nadzieją, obejmował kolana trybuna, i Scudillo zadrżał nagle, uczuwszy na dłoniach swoich usta cezara. Ale nie odpowiedział mu nic i z uśmiechem uwolnił się z jego uścisków. Kazano się rozebrać Gallusowi. Nie chciał zdjąć sandałów, gdyż miał brudne nogi. Skoro już był prawie obnażony, rzeźnik począł wiązać mu z tyłu dłonie, jak to zwyczajnie czynił ze złodziejami. Scudillo pośpieszył mu z pomocą. Uczuwszy dotknięcie dłoni trybuna, Gallus wpadł we wściekłość i wyrwał się z rąk siepacza, chwycił Scudilla oburącz za gardło i chciał go udusić.
Nagi, olbrzymi, wyglądał nie na człowieka, ale na młode, silne i straszliwe zwierzę.
Wyrwano z jego objęć nawpół zduszonego trybuna i skrępowano mu ręce i nogi. W tej samej chwili na dziedzińcu koszar rozległy się okrzyki żołnierzy tebańskich:
— Niech żyje cezar Gallus!
Zabójcy poczęli się śpieazyć. Przyniesiono kloc olbrzymi i postawiono przed nim Gallusa na klęczkach. Barbacyon, Bainobaudes i Apodemus przytrzymali go za ramiona, ręce i nogi. Scudillo usiłował nagiąć mu głowę do pieńka. Z pożądliwym uśmiechem na bladych wargach naciskał z całej siły opierającą się daremnie czaszkę. Pod palcami, drętwiejącymi z rozkoszy, czuł gładką świeżo wygoloną skórę, jeszcze wilgotną od mydła, i z zachwytem spoglądał na kark biały i delikatny, jak u młodej dziewczyny.
Rzeźnik był niezręcznym katem.
Spuściwszy topór, zadrasnął kark, ale cios był niepewny. Podniósł więc topór powtórnie, krzycząc na Scudilla:
— Nie tak!.. Na prawo! Trzymaj głowę więcej na prawo!..
Gallus szarpnął się i z trwogi wydał przeciągły, nieludzki ryk, jak wół na wpół zarznięty.
Tymczasem coraz bliżej i wyraźniej rozlegały się okrzyki żołnierzy:
— Niech żyje cezar Gallus!..
Rzeźnik z zamachem ciął toporem. Lunęła struga krwi gorącej na dłonie Scudilla. Głowa potoczyła się, stukając po kamiennej posadzce.
W owej chwili legioniści wdarli się do gmachu...
Barbacyon, Apodemus i Scudillo skoczyli ku wyjściu z przeciwnej strony. Kat stał w niepewności, ale Scudillo szepnął mu do ucha:
— Uprzątnij głowę straconego cezara, żeby legioniści nie poznali ciała. Tu chodzi o życie wszystkich nas.
— Więc to nie był złodziej!.. — wyjąkał kat zdumiony.
Nie wiedział, jak unieść ogoloną głowę. Naprzód wsunął ją sobie w zanadrze, ale niewygodnie mu było. Wetknął więc palec zgięty w usta i tak poniósł zawieszony czerep tego, przed którym niedawno jeszcze gięło się tyle głów ludzkich.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dowiedziawszy się o śmierci brata, Julian wyrzekł do siebie:
— Teraz kolej na mnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.