Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Chciał rzucić się w środek tłumu, rozpędzić ten motłoch tryumfujący, wywrócić trumnę i rozproszyć na cztery wiatry kości świętego.
Ale jakaś silna dłoń chwyciła za uzdę cesarskiego konia.
— Precz z drogi! — krzyknął Julian ze wściekłością i podniósł miecz, by uderzyć.
Ale dłoń opadła mu w tejże chwili. Przed nim stał mądry starzec o twarzy smutnej i spokojnej. Salustyusz Sekundus, przybyły w porę z Antyochii.
— Cesarzu! nie napastuj bezbronnych! Opamiętaj się!
Julian włożył miecz do pochwy.
Hełm piekł mu głowę, jakby rozpalony do czerwoności. Zerwał go, rzucił o ziemię i ocierał grube krople potu, które mu wystąpiły na czole. Następnie sam, bez żołnierzy, z gołą głową podjechał ku tłumom i skinieniem pochód zatrzymał.
Poznano go. Śpiew umilkł.
— Mieszkańcy Antyochii! — rzekł prawie spokojnie, strasznym wysiłkiem woli panując nad sobą — wiedzcie o tem, że podburzacze tłumu i podpalacze świątyni Apollina będą ukarani bez litości. Drwicie z mojego miłosierdzia? Zobaczymy, jak drwić będziecie z mojego gniewu! August rzymski mocen jest zgładzić z powierzchni ziemi wasze miasto tak, iż ludzie zapomną, że Antyochia Wielka niegdyś istniała. Ja wszakże odchodzę tylko od was. Wyruszam w pochód przeciwko Persom. Ale jeżeli bogowie mi pozwolą powrócić zwycięzcą, biada wam; buntownicy! Biada tobie, Nazarejczyku, synu cieśli!..
Wywinął mieczem ponad tłumem.
Nagle wydało mu się, że słyszy wyraźnie jakiś głos dziwny, nadczłowieczy:
— Nazarejczyk, syn cieśli, gotuje ci grób!
Julian zadrżał i odwrócić się: nie było nikogo. Przesunął rękoma koło oczu.
— Co to jest?.. Co za przywidzenie?.. — wyjąkał.
W tej samej chwili rozległ się ogłuszający huk wewnątrz świątyni: część sklepienia runęła na statuę Apollina. Bałwan stoczył się ze swego piedestału, i czara złota, którą trzymał w dłoni, zadźwięczała żałośnie. Gęstą mgławicą trysnęły iskry ku niebu. Zachwiała się kolumna portyku, i kapitel koryncki z łagodnym wdziękiem, nawet w chwili ruiny, jak lilia odłamana od łodygi, pochylił się i zwalił na ziemię. Julianowi się zdawało, że płonący gmach zapadnie się w tej chwili i zagrzebie go pod sobą. A starożytny psalm króla Dawida, wielbiący Boga Izraela, tryumfalnie wzlatywał ku niebu, głusząc huk pożaru i upadek bałwana:
„Niechże będą zawstydzeni, którzy się chlubią w bałwanach! Kłaniajcież Mu się wszyscy bogowie!”

XIV.

Zima przeszła Julianowi na pośpiesznych przygotowaniach do wyprawy przeciwko Persom. Z początkiem wiosny, 5 marca, opuścił Antyochię na czele sześćdziesięciopięciotysięcznej armii. Śnieg topniał na górach. W sadach młode, bezlistne morele okryły się kwieciem różowym. Żołnierze wesoło szli na wojnę, jak na zabawę.
Cieśle samosateńscy, z olbrzymich cedrów, sosen i dębów, ściętych w wąwozach Taurusu, zbudowali flotę z tysiąca dwustu okrętów, która popłynęła Eufratesem do miasta Kallinika.
Julian pospiesznym marszem podążył przez Hieropolis do Karrów i szedł wzdłuż Eufratu na południe ku granicy Persji. Na północ wysłał drugą trzydziestotysięczną armię pod dowództwem komesów Prokopa i Sebastyana.
Ci mieli za zadanie, połączywszy się z królem armeńskim Arsacesem, spustoszyć Anadiabene, Chiliocum, i przebywszy Korduanę, złączyć się z armią główną na brzegach Tygrysu pod murami Ktezyfonu.
Cesarz do najdrobniejszych szczegółów przewidział wszystko, rozważył i obmyślił z zamiłowaniem. Wtajemniczeni w plan wyprawy słusznie zdumiewali się jego mądrością, ogromem i prostotą.
W pierwszych dniach kwietnia przybyto do Circesium, ostatniego miasta rzymskiego, znakomicie obwarowanego przez Dyoklecyana na granicy Mezopotamii u zbiegu rzek Aboru i Eufratu. Zbudowano most łyżwowy, i Julian wydał rozkaz przekroczenia granicy nazajutrz rano.
Późnym wieczorem, gdy już wszystko był zarządził, powrócił cesarz do swego namiotu znużony, ale kontent z siebie, zapalił lampę i zamierzał oddać się ulubionej pracy, której stale część nocy poświęcał. Było to obszerne dzieło filozoficzne „Przeciwko chrześcijanom.” Pisał je urywkami przy dźwięku surm wojennych, pieśni obozowych i nawoływań straży. Cieszyła go myśl, że stacza walkę z Galilejczykiem wszelkimi możliwymi środkami: na polu bitwy i w księdze, mieczem rzymskim i mądrością Hellenów. Nigdy nie rozstawał się cesarz z dziełami świętych Ojców, kanonami kościelnymi i symbolami synodów. Na marginesach Nowego Testamentu, który studyował niemniej gorliwie, niż Platona i Homera, własną ręką pisał złośliwe uwagi.
Julian zdjął zakurzoną zbroję, umył się, siadł za stołem i umaczał trzcinę w atramencie, przygotowując się do pisania. Ale samotność jego przerwało przybycie do obozu dwóch gońców: jednego z Italii, drugiego z Jerozolimy. Julian wysłuchał obudwóch. Wiadomości nie były wcale pomyślne. Trzęsienie ziemi zburzyło miasto Nikomedyę w Azyi Mniejszej. Drgnienia podziemne wywołały niesłychane przerażenie w mieszkańcach Konstantynopola. Księgi Sybilli zabraniały w ciągu roku przekraczać granice.
Poseł z Jerozolimy przywiózł list od dostojnego Alipa Antyocheńskiego, któremu Julian polecił odbudowanie świątyni Salomona. Dziwna sprzecznośc: czciciel wielobożnego Olimpu postanowił odbudować zburzoną przez Rzymian świątynię Jedynego Boga Izraela! Czynił to zaś w tym celu, ażeby wobec świata i wieków przyszłych zadać kłam przepowiedni ewangelicznej „Nie zostanie tu kamień na kamieniu, któryby nie był rozwalony” (Mat. XXIV. 2).
Żydzi z zapałem odpowiedzieli na wezwanie Juliana, i ze wszystkich stron zaczęły napływać ofiary. Plan odbudowy był wspaniały. Wkrótce rozpoczęto roboty, których dozór ogólny powierzył Julian przyjacielowi swemu, pełnemu ogłady i szlachetności komesowi Alipowi Antyocheńskiemu, dawnemu namiestnikowi Brytanii.
— Co się zdarzyło? — zapytał niespokojnie Julian, zauważywszy przed rozpieczętowaniem listu ponurą twarz gońca.
— Wielkie nieszczęście, ukochany cesarzu!
— Mów! Nie obawiaj się.
— Dopóki robotnicy pracowali nad usuwaniem gruzów i rozwalaniem starych ruin, wszystko szło pomyślnie. Zaledwie jednak przystąpiono do położenia pierwszego głazu pod gmach nowy, gdy płomienie w kształcie kul ognistych wybuchnęły z podziemi, rozrzucając kamienie i osmalając robotników. Nazajutrz z rozkazu szlachetnego Alipa wznowiono roboty. Cud się powtórzył. I po raz trzeci tak samo. Chrześcijanie tryumfują teraz. Hellenowie są przerażeni, i żaden robotnik nie chce spuścić się w podziemia. Nie pozostało nic z budynku, ani jednego kamienia! Wszystko rozwalone.
— Milcz, niegodziwcze! Pewnie sam jesteś galilejczykiem! — zawołał cesarz popędliwie, podnosząc dłoń na klęczącego potsła. — To same kłamstwa!.. Plotki!.. Że też Alip nie wybrał rozumniejszego posłańca!
Rozłamał pospiesznie pieczęć i, rozwinąwszy list, począł czytać. Goniec prawdę powiedział: Alip potwierdzał jego słowa. Julian oczom nie wierzył; przeczytał powtórnie list z uwagą, zbliżywszy go do lampy; rumieniec gniewu i wstydu oblał mu twarz. Wreszcie, do krwi przygryzając wargi, zmiął papirus i cisnął go lekarzowi Orybazemu, który się przy nim znajdował.
— Czytaj! ty, co w cuda nie wierzysz! Albo komes Alip stracił zmysły, albo też... Ale nie!.. to być nie może!
Młody uczony aleksandryjski podniósł list i przeczytał ze spokojem, który go w żadnej okoliczności nie opuszczał. Następnie rzekł, wpatrując się w Juliana wzrokiem jasnym i rozumnym:
— Żadnego tu nie widzę cudu. Uczeni dawno już opisali ten fenomen. W podziemiach starych gmachów, zamkniętych i przez ciąg wieków pozbawionych powietrza, gromadzą się gęste palne gazy. Dosyć zejść do nich z płonącą pochodnią, ażeby wywołać wybuch. Wówczas nagły ogień zabija nierozważnych. To się wydaje nieukom cudem. Ale i w tym razie, jak zawsze, światło wiedzy rozprasza mroki przesądów i umysłowi ludzkiemu wolność daje. Wszystko jest wspaniałe, ponieważ wszystko jest naturalne i zgodne z prawami przyrody.
Położył spokojnie list na stole, a po wąskich ustach przesunął mu się uśmiech pedantycznego zadowolenia.
— Tak, tak niewątpliwie! — mówił Julian z gorzkim uśmiechem. — Trzebaż się w jakiś sposób pocieszać. Wszystko się da wytłómaczyć, wszystko jest naturalne: i trzęsieniu ziemi w Nikomedyi i Konstantynopolu, i przepowiednia ksiąg sybilińskichy i posucha w Antyochii, i pożary w Rzymie, i powodzie w Egipcie. Wszystko jest naturalne! Tylko... to trochę dziwne, że wszystko sprzysięga się przeciwko mnie: ziemia, niebo, woda, ogień, nawet, jak myślę, sami bogowie!
Wszedł do namiotu Salustyusz Sekundus.
— Wzniosły Auguście! Wróżbiarze etruscy, którym poleciłeś zbadać wolę bogów, zaklinają cię, ażebyś jutro nie przekraczał granicy. Wieszcze kury haruspicyów, na żadne zachęty nie zważając, odwracają się od jadła, ciągle są osowiałe i nawet ziarn jęczmiennych nie dziobią — to bardzo zły znak!
Zrazu Julian zmarszczył brwi gniewnie, ale w jednej chwili oczy mu zajaśniały, i zaśmiał się tak niespodziewanie, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem.
— Czy tak, Sallustyuszu? Nie dziobią? Co? Cóż więc poczniemy z uporem tych stworzeń? Możeby lepiej było ich posłuchać, powrócić do Antyochii, stać się pośmiewiskiem galilejczyków? Wiesz co, drogi przyjacielu, wracaj natychmiast do wróżbiarzy etruskich i zanieś im naszą wolę cesarską. Niechaj kapłani wezmą swoje głupie kury i wrzucą do rzeki. Rozumiesz? Jeżeli tym obżartym kapryśnicom jeść się nie podoba, to może im się pić zachce... Nieś moje rozkazy.
— Żartujesz chyba, cesarzu! Może niedobrze zrozumiałem. Chciałżebyś pomimo wszystkiego przejść jutro granicę?
— Tak jest, i klnę się na nieprzyszłe zwycięstwa, na wielkość Rzymu, że się żadnego wieszczego ptaka nie ulęknę, ani też wody, ani ognia, ani nieba, ani ziemi, ani bogów nawet. Za późno! Kości rzucone! Przyjaciele, w całej naturze jest-że coś bardziej boskiego nad wolę ludzką? We wszystkich księgach sybilińskich jest-że coś potężniejszego od słów: „Ja tak chcę!” Lepiej niż kiedykolwiek czuję tajemnicę mego życia. Były czasy, kiedy wieszcze znaki oplątywały mnie, jak matnią, i czyniły swym niewolnikiem. Dzisiaj nie wierzę im — i drwię sobie z nich. Może to jest bluźnierstwem? Tem gorzej! Nie mam nic do stracenia! Jeżeli bogowie mnie opuszczą, wyrzeknę się bogów!
Skoro wyszli wszyscy, Julian zbliżył się do małego posążka Merkurego, mając zamiar, według zwyczaju, pomodlić się i rzucić parę ziarn kadzidła na trójnóg, ale nagle odwrócił się z uśmiechem, legł na skórę lwią, która mu za łoże służyła, i zgasiwszy lampę, zasnął snem spokojnym i bez troski, jak to się często zdarza ludziom w przededniu wielkiej klęski.
Świtało zaledwie, gdy się obudził, jeszcze weselszy niż wczoraj. Obóz powstawał ze snu. Zabrzmiały trąby.
Julian dosiadł konia i pojechał na brzeg Aboru.
Był świeży poranek kwietniowy. Senny wiatr nawiewał chłód nocny od brzegów wielkiej rzeki azyatyckiej. Wzdłuż rozlanego szeroko na wiosnę Eufratu, od baszt Circesium aż do obozu rzymskiego, na przestrzeni dziesięciu stadyów, ciągnęła się flota. Od panowania Kserksesa nie widziano takiego nagromadzenia sił.
Błysnęły pierwsze promienie słońca z za piramidalnego mauzoleum, wzniesionego zwycięzcy Persów Gordianusowi, zabitemu w tem miejscu przez Filipa Araba. Brzeg purpurowego kręgu zapłonął u spodu cichego nieboskłonu



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.