<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Justka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szereg przyjęć i wieczorów w domu barona rozpoczął się naprzód skromnemi herbatami dwa razy w tygodniu, na które raz na zawsze zaproszeni byli wszyscy znajomi. Zwykle kilku starszych panów przychodziło dla złożenia partyjki wista z gospodarzem, reszta zaś towarzystwa zajmowała się rozmową, przeglądaniem nowości, których zawsze było pełno na stoliku Justki — bo baron kazał przysyłać, a księgarze chętnie mu służyli — czasem muzyka. Nie tańcowano jeszcze, bo Justka, choć zręczna i licząca się do lepszych tancerek, nie miała szczególnego upodobania w skokach.
Wielu biedaków zwabiało i to do domu barona, że oprócz herbaty ze wszystkiemi możliwemi do niej przystawkami, dawano potem doskonałą gorącą wieczerzę, wykwintną i obfitą.
Na pierwszy jednak z tych wieczorów osób się zebrało niewiele, gdyż jednych w Warszawie jeszcze nie było, inni o powrocie barona z wycieczki na wieś nie wiedzieli.
Professor Dobek, Zygmuś, a później pan Leon stawili się pomiędzy innymi.
Zygmuś, który był szczerym i otwartym z piękna panną, drugiego wieczora powiedział jej, że ją znalazł po powrocie ze wsi zmienioną i smutniejszą, niż bywała zwykle.
— Smutniejszą? — odparła Justka, siląc się na uśmieszek, — ale, powiedz-że mi pan, kiedyś mnie widział roztrzepaną i wesołą? Historya mojego życia nie jest panu obcą, a ja się z nią nie taję. Otóż, może skutkiem tej przeszłości czy natury mojej — mam przeczucie jakiegoś czegoś mi zagrażającego. Zdaje mi się zawsze, żem się wkradła nieprawnie na to stanowisko, które mi się nie należy, i że z niego zepchniętą być muszę — i to mnie czyni nieśmiałą i trwożliwą.
— Jest to poprostu przywidzenie — rzekł wesoło Zygmuś — bo nie masz pani najmniejszego powodu, żadnej oznaki, któraby zmianą położenia grozić mogła. Pocóż się tem dręczyć!
— To się nie dzieje dobrowolnie — odparła Justka. — Bronię się przeczuciom, lecz one uparcie powracają.
— A! nie — zawołał Zygmuś raźno — ale człowiek jest tak stworzony, że gdy mu dobrze, gdy nic nie brak, zmyśla sobie gorycze dla przyprawy monotonnego żywota.
— Przyznasz pan, że mnie obwiniać się nie godzi o wybryki fantazyi; życie moje rzeczywiste przechodzi fantastycznością wszystko, coby wyobraźnia wymyśleć mogła, zatem — może to mojem przeznaczeniem?
Zygmuś się oburzył.
— Ale dajmyż pokój temu przedmiotowi — rzekł — ja-m winien, żem go zagaił. Bądź pani wesołą, nawet w najgorszym razie, człowiek powinien, póki może, z chmur się otrząsać. Nie cierpię tych Szopenhauerzystów, którzy plują drugim w jadło, sami jeść nie mogąc. Moją zasadą i prawidłem: mężnie naprzód, wesoło i nie skarżąc się nigdy! Skarga dowodzi słabości, zwiększa bóle, a nie słodzi nic.
— Masz pan słuszność — odezwała się Justka — zasadę tę przyjmuję od pana; tylko: zkąd sił na jej zastosowanie codzienne?
— Dam jeden sposób — wtrącił Zygmuś. — Gdy się zechce skarżyć i stękać, wziąć się do pracy — zmusić.
Z widocznem współczuciem podała mu rączkę Justka. — Rozmowę dalszą przerwali krążący i cisnący się do pięknej panny, z których każdy się starał zwrócić na siebie jej uwagę. Leon też, po teraźniejszym powrocie do miasta odwiedzający barona wydał się Justce zmienionym, jakby zagrzanym i podbudzonym do nadskakiwania jej. Zdziwiło ją to trochę.
Leonowi w tem przypodobywaniu się pięknej pannie bardzo się nie mogło szczęścić, z powodu, że ani zajęcia, ani upodobania ich nie miały z sobą nic wspólnego.
Zagajał najrozmaitsze przedmioty, ale ani sztuka, ani literatura, ani nauki nie zajmowały go wielce, a życie praktyczne i powszednie plotki nie obchodziły wcale Justki, która słuchała ich zmusu, lecz: nawet nie odpowiadała.
Tego dnia Leon, niewiedząc już czem ją zająć, zapytał: czy panna Justyna zamierza w tym roku wiele tańcować i bywać w świecie?; zdawało mu się, że — miała słabość do tego.
Spojrzała na niego trochę szydersko.
— A pan? — zapytała.
— Ja? — rzekł wesoło Leon — miałem pozostać na wsi i zamierzałem gospodarować; matka rozkazała mi się jeszcze ocierać o ludzi: powróciłem więc, niemając wiele do czynienia i — muszę się choć bawić.
— Pana to bawi? — wtrąciła złośliwie Justka.
— Zmusza mnie pani do powiedzenia komplimentu, bo inaczej-bym skłamał — rzekł Leon. — Mnie to bawi naówczas, kiedy wśród zabaw panią spotykam.
Dziwną minkę przybrawszy, Justyna poważnie bardzo i ceremonialnie, zamiast odpowiedzi — dygnęła mu.
Zboku stał nieśmiały a ulubiony jej professor Dobek. Zwróciła się do niego, jakgdyby z Leonem rozmowę za wyczerpaną uważała.
— Professorze, zdobyłżeś co czasu wakacyi? Masz jaką nową roślinę?
Dobkowi się oczy zaśmiały.
— A? pani — rzekł — ludzie już tak szperali po wszystkich kątach, szukali i spisywali, że nam, późno przychodzącym, pozostały tylko szczątki po nich i niedogryzki.
Co było w naszej florze pięknego, okazałego, wszystko to spisano, wyrysowano, zaregestrowano. My musimy maluteczkie, niepostrzeżone mchy i porosty przez mikroskopy studyować, a gdy kto z nas odkryje nową pleśń nienazwaną i nieuklassyfikowaną, musi się i tem zaspokoić.
— A znalazłeś pan chociaż pleśń? — zapytała Justyna.
— Kilka — odparł z widoczną radością professor. — Drżę tylko, że gdy ja tu je mam za moje zdobycze, może już któś je przedemną wpisał i odkradł owoc pracy.
Justynka słuchała go z zajęciem: Zygmuś, który professora lubił, stał przy nim; Dobek zaczął żywo opowiadać o swych poszukiwaniach, o rozkoszach mikroskopu, o utworach maleńkich, niepostrzeżonych, które są całym światem nieznanym.
W chwilę potem muzyk rozprawiał z nią o Wagnerze; potem u stolika fotografia nowego obrazu wzbudziła gorące rozprawy o nim.
Zygmuś był w duszy artystą i dosyć się sztuką zajmował, a że inni często prawili androny, wdając się w rozprawy artystyczne, złośliwym więc dowcipem swym chłostał dyletantów.
Bawiono się tego wieczora doskonale, może lepiej niż kiedykolwiek oddawna; Justynka nawet dała się rozerwać, chmurki znikły z jej czoła: uśmiech i wesołość rozpromieniły ją.
Ile razy z tego usposobienia chciał korzystać pan Leon i zbliżał się do niej — zbywała go grzecznie lecz zimno, co mocno biednego jątrzyło. Czuł się nie gorszym od Zygmusia i professora, którzy w jego oczach byli figurami nieznaczącemi, a im dawano widocznie pierwszeństwo. Był nie w humorze, dotrwał jednak do wieczerzy, spodziewając się w ogólnej rozmowie wynagrodzić sobie to niepowodzenie; lecz u stołu Zygmuś i jeden ze starszych panów tak opanowali wszystkich i zajęli, że Leon ledwie słowo mógł wtrącić, a to, z czem się odzywał, przechodziło niepostrzeżone.
Wyszedł więc od barona wcale nie rad z tego pierwszego wystąpienia, choć usiłował się sam przekonać, że w przyszłości da się to naprawić. Nudziło go to, co nazywał śmieszną pedanteryą w pannie, zajmującej się naukami i sztuką, gdy powinna była, według niego, myśleć o tańcu, o zabawie i zalotach. Nie wątpił, że miała jakąś słabą stronę, którą odkryć postanowił i z tego korzystać. Leon miał się za niepospolicie obdarzonego i zręcznego młodzieńca.
Aurelego w tydzień potem jeszcze nie było. P. Porochowa ciągle potrzebowała czegoś i coś ją powstrzymywało. Naostatek wybrała się w podróż tę z gotowym planem postępowania.
Odrazu się narzucić niespodzianie Justce nie śmiała: ułożonem więc zostało, że list ma ją uprzedzić.
W liście tym, pracowicie zredagowanym, pisanym i przepisywanym kilkakrotnie — wyrażała Porochowa całą swą radość i zdumienie, z wiadomością o szczęśliwym losie, jaki spotkał Justkę. Starała się przypomnieć jej swą ofiarę, zasługę, pomoc....
List ten w niemały kłopot wprowadził dziewczę. Pamiętała dobrze, jak się z nią obeszła Porochowa, rozumiała dlaczego tak postąpiła, a nie chciała okazać się — niewdzięczną. Przybycie jejmości, obowiązek przyjęcia, zajmowanie się nią, niesmak, jaki to mogło zrodzić w baronie, wprawiły ją chwilowo w troskę niemiłą. Rozważała jak miała postąpić? i — poszła z listem do dziadunia, aby mu się wyspowiadać.
Nieograniczonej dobroci i wyrozumiałości był ten biedny baron. Wiedział on z opowiadań powtarzanych Justki: w jaki sposób i dlaczego Porochowa pomagała jej do ucieczki; nie sądził, aby dziewczę do wielkiej wdzięczności było obowiązanem — ale, gdy Justka o niej oznajmiła, rzekł, śmiejąc się:
— Proszę cię, jeżeli się jej zdaje, że jest dobrodziejką twoją, jeśli ma uczucie jakie w sercu dla ciebie, czemuż jej nie przyjąć dobrze i serdecznie? Długo tu nie posiedzi. Zaproś ją na obiad, na herbatę, ugość, obdaruj, a ja pomogę ci w tem.
Od czasu, jak Porochowej nie widziała Justka, jej własne pojęcia o ludziach się zmieniły; nie była pewną jak się jej ona teraz wyda, a przeczuwała, że wrażenie korzystnem nie będzie.
Cóż było robić? Zamiast odpowiedzieć na list, pojechała do Hotelu Krakowskiego, w którym stanęła Porochowa, i znalazła ją tam nieubraną i zamyśloną nad podanym rachunkiem wczorajszym, który przeraził ją summą ogólną, choć hotel do najdroższych się nie liczył. Pokoiki zajmowane od dziedzińca były w nieładzie, brudne i ciemne. Pan Aureli towarzyszył matce.
Gdyby nie wiedziała zawczasu, iż tam znajdzie dawną znajomą, Justka w zestarzałej, zadychanej, pomarszczonej jejmości nie poznałaby Porochowej, tak jak ona pewnie w ślicznej tej, skromnie, ale nadzwyczaj starannie, ustrojonej panience nie domyśliłaby się obdartej Justki.
Przyjęcie ze strony Porochowej było pełne zapału i uniesienia. Nie wiedziała, gdzie ją i pannę Jolantę posadzić; mówiła, płakała, patrzała z rozrzewnieniem — słowem: dawała oznaki takiego wzruszenia, iż Justka, zmieszana od progu, jeszcze bardziej się zakłopotała. Do tego uczucia trudno się jej było dostroić.
Porochowa poczęła od wspomnień łzawych, jak Justkę w kościele, ot taką, ot tyćką (pokazywała ile od ziemi odrosła) widywała, jak ona ją zawsze żywo interessowała, jak bolała nad jej losem i tam dalej.
Wszystko to znalazło się teraz, choć dawniej oznak współczucia innych, nad wybadywanie jej o Sędzinkę, nie przypominała sobie Justynka. Porochowa była pewna, że tem sobie ujmie i zaskarbi Justkę, a znalazła ją zapewne dosyć zimną, bo — dziewczę rozgrzać się nie umiało. Nastąpiło zaproszenie na obiad i herbatę.
Przybyła zaraz na wstępie chciała z synem wystąpić i wyrozumieć Justkę, lecz ta, zaledwie spójrzawszy na p. Aurelego, rozmowę zwróciła. Matka potem, umyślnie naprzód popychając jedynaka, sama ustępowała, aby on mógł się zbliżyć; lecz i ten manewr strategiczny się nie powiódł. Rozmyślnie Justka chciała jej odjąć nadzieję, której się domyślała.
Nie bawiąc długo, Justka, ponowiwszy zaproszenie, z uszanowaniem i grzecznością, lecz chłodno dosyć, pożegnała panią Porochową, która ją wyprowadziła aż na wschody.
Aureli zeszedł aż na dół do powozu, towarzysząc pannie Justynie.
Powróciwszy, zastał matkę smutnie zadumaną wpośrodku izdebki, z oczyma zwróconemi na rachunek hotelowy. Zaledwie syna zobaczywszy Porochowa odezwała się do niego:
— Mnie się widzi, Relku mój, że my to wszystko napróżnośmy podjęli. Co się z tej dziewczyny zrobiło! Proszę ciebie, pamiętam, ręce miała zarobione, poodmrażane, brzydkie... a dziś — jak zdjęła rękawiczkę...
Aureli się uśmiechał.
— Ręce — to nic — odparł — ale główka i serce! rzekł — tym się dopiero dziwować.
— Czy ona dla wszystkich tak zimna i sztywna? — zapytała matka.
— Jam jej inną nie widywał — rzekł Aureli.
Posmutniała wielce Porochowa, lecz natychmiast trzeba się było zająć przygotowaniem ubrania do obiadu, i to rozerwało nieco biedną parafiankę, którą obyczaje i cały porządek życia wielkiego miasta co chwila wprawiały w zdumienie, tak, że bez syna obejść się nie mogła.
Zwątpienie o powodzeniu po przyjęciu i obiedzie u Barona jeszcze się powiększyło. Domu na takiej stopie nigdy w życiu nie widziała Porochowa. Baron, mimo grzeczności, swem obejściem się pańskiem nie dozwalał jej się spoufalić; nie śmiała mówić, obawiała się z czemś niestosownem wyrwać i powróciła do hotelu zmęczona, przybita, ze złemi przeczuciami, wyrzucając sobie, że przez miłość dla syna ważyła się na tę wyprawę po złote runo.
Aureli, który w oprawie domku wiejskiego błyszczał jak brylant, tu się jej wydawał — nawet macierzyńskiemu sercu — przygasłym i zmalałym.
Na obiad razem tego dnia proszony Zygmuś zupełnie go na drugi plan usunął i kilka razy Aureli widocznie placu mu dotrzymać nie mógł.
Wróciwszy do hotelu, po obiedzie tak smakowitym, że sama o tem nie wiedząc, Porochowa w nim miarę przebrała, musiała naprzód niezmiernie wiele pić wody, potem herbaty i uczuła się niedomagającą.
Gdy Aureli mówił jej dobranoc, szepnęła:
— Masz ty jaką nadzieję?
— Nie widzę powodu, abym miał zwątpić — odparł syn. — Niech mama się nie turbuje, a mnie zostawi staranie: ja będę wiedział jak sobie poczynać.
— A stary baron! Nie możnaby jego ująć sobie? — szepnęła matka.
— U mnie to wszystko wchodzi w rachunek — rzekł poważnie Aureli, więcej okazując pewności siebie, niż jej miał wistocie.
Spytawszy jeszcze o Leona, bo i ten ją niepokoił, uspokoiła się naostatek zmęczona, wzruszona parafianka i po rumianku, który dzień zamknął, udała się na spoczynek.
Pobyt Porochowej w Warszawie, w ten sposób rozpoczęty, nie przeciągnął się zbyt długo. Sama ona postrzegła, że mało mogła być synowi użyteczną, a w towarzystwie otaczającem Justkę czuła się zbyt obcą. Koszta przytem znaczne zastraszały nie nawykłą do wydawania gotówki, i po kilku dniach, otrzymawszy drogocenny zegareczek od panny, inną jakąś pamiątkę od barona, Porochowa, dosyć smutna, ze łzami opuściła miasto, przekazując synowi dalsze staranie.
Naprawdę wielkich nie miała nadziei, a pocieszało ją tylko to, że Leonkowi nie lepiej się powodziło. Aureli zaręczał jej za to — i nie mylił się.
Była jednak różnica pomiędzy nim a Leonem. Obaj oni rozpoczęli starania z sercami zamkniętemi, Aureli trzpiot i lubiący się bawić, wcale się kochać nie myślał; Leon zimny, obrachowany, praktyczny z początku też przypatrywał się tej Justce, jako fenomenowi, nie czując dla niej sympatyi, lecz w nim była możność przywiązania się i niezużyte na płoche igraszki serce.
Jedna rozmowa poważniejsza z Justką uczyniła na nim wrażenie głębokie; uznał ją, jak inni, za istotę wyjątkową i godną tego, aby się nią zająć żywo.
Obudziła w nim naprzód ciekawość, potem sympatyą.
Nie narzucał się jej zbytnio, lecz Justka spostrzegła nawet, że się zbliżyć usiłował i sam w lepszem okazać świetle.
Chociaż wspomnienie Sędzinki i młodości odstręczało ją od Leona, była nadto sprawiedliwą, ażeby nie ocenić go i nie wyróżnić.
Dostąpił tego honoru, którego mu współzawodniczący Aureli wielce zazdrościł, że z nim długo i poważnie rozmawiała, nie odprawując go żarcikami, jak młodzież inną.
Leon po kilku takich zamianach myśli nabył przekonania, że stracić głowę dla niej nie było trudno. Jeżeli się na dni kilka oddalił i nie widywał jej, czuł już tęsknotę i powracał.
Rachuby na miliony, z jakiemi go tu matka wyprawiła, wcale nie były na pierwszym planie. Leon czuł, że w zupełnie ubogiej kochać-by się musiał, taką dla niego miała ponętę. On sam pod jej wpływem widział się wyszlachetnionym.
Aureli żartował z niego, że... zaszłapał, jak się wyrażał, na co Leon nie odpowiadał nawet.
Do towarzystwa, o którem mówiliśmy, zima znaczny, nowy kontyngens przyniosła. Salon barona był przepełniony, a piękna Justka miała tylko trudność wyboru wśród świetnego orszaku, jaki ją otaczał. Nikt jednak z tych wielbicieli nie ośmielił się dotąd wystąpić tak wyraziście i dobitnie, ażeby innych odstręczył. Justka szczególniej trzymać umiała ich na wodzy, w pewnem oddaleniu, którego bliższa znajomość nie zmniejszała.
Tym, którzy się odważali na dwuznaczne uczuć swych wypowiadanie, dawała odpowiedzi wcale nie zachęcające.
Baron, który jej zostawił zupełną swobodę, będąc pewien, iż jej nie nadużyje, sam nie uczynił żadnego wyboru, nie okazał nikomu, iż by go sobie życzył, ani Justki nie chciał żadną pokierować skazówką.
Jednakże miał od roku już w sercu życzenie; z którem się taił.
Rok upływał właśnie, gdy jeden ze starych partnerów wista barona, przyprowadził raz z sobą i zaprezentował mu, bardzo przyzwoitego, około lat trzydziestu mogącego mieć człowieka, barona także, Inflantczyka, czy Kurlandczyka, którego nazwisko, von Brock, uderzyło starego.
Prababka barona była z tego domu. Przybyły gość wiedział o tem dobrze i z tego powodu nawet życzył sobie przedstawić się dalekiemu powinowatemu.
Baron, pozbawiony rodziny, przyjął go z wielkiem uczuciem, z jakąś rzewnością, jakby w nim znalazł drogą gałązkę szczepu swojego.
Brock, ani brzydki, ani piękny, ani młody, ani stary, bo fiziognomią miał, na której wiele się nie wyraża, wychowany starannie, należał do jednej z tych rodzin niemieckich, osadników odwiecznych, która w tradycyjach swych miała służbę publiczną. Ojciec, dziad, pradziad, zajmowali wysokie posady; jemu też zaledwie dano ukończyć lyceum i ubrano go natychmiast w vice-mundur, sadzając za stół do papierów — czyniąc go kółkiem w tej ogromnej machinie, która każdemu państwu jest niezbędną, ale wytwarza całe zastępy ludzi, co już na nic się nie zdali, chyba tylko do tych funkcyi, pochłaniających wszystkie ich władze.
Brock miał przyzwoite maniery w salonie, nic mu zarzucić nie było można; lecz myśli jego obracały się w ciasnej sferze, poza którą skrzydła im opadały.
Z Brockiem można było począć rozmowę o czemkolwiekbądź: zawsze się ona kończyła jakąś historyą, albo osobliwego processu albo szczególnego przebiegu sprawy, postępowania urzędu, rozstrzygnięcia władz i t. p.
W Warszawie przebywał baron ze szczególnem poleceniem, a że missya nie była pilną, a on tu pobyt znajdował przyjemnym, nie śpieszył napowrót do swego w ministeryum stanowiska.
Z tą karyerą urzędnika łączył, naturalnie, baron obyczaje do trybu życia tego przywiązane; spokojnego temperamentu, rozrywek nie szukał innych nad umiarkowaną grę w karty. Stół wykwintny i kilka godzin salonowej rozmowy.
Literatura, sztuka i t. p, przedmioty obchodziły go tylko tyle, ile z nich lepsze towarzystwo zapożycza dla osolenia swej exystencyi; zresztą były one dla niego zupełnie obojętne.
Młody jeszcze, bo nie miał lat trzydziestu, Brock już nałogi pewne poprzejmował i kolej sobie utarłszy, nie myślał z niej zbaczać. Było mu dosyć tego życia i więcej nie pragnął od niego.
Nie będąc bogatym, bo rodzice mu zadłużony zostawili majątek, baron nie miał z czem zbyt burzliwej młodości pędzić. Stosunki jego z płcią piękną ograniczały się do łatwych w jego sferach, a płochych związków z średnich lat paniami, które zarazem podejmowały się wychowania i opieki nad młodymi urzędnikami.
Przeszedłszy przez rączki takich trzech instytutorek, z ich pomocą uzyskawszy stanowisko, które już o swej sile dalej kroczyć dozwalało, baron Brock dotąd nie myślał o małżeństwie, i nie miał wielkiej do niego skłonności. Dopiero spotkanie z Raunem, bogatym, mającym jednę przybraną wnuczkę, a okazującym mu wielką czułość, myśl pewną nasunęło.
Okoliczności, sposobność była wyjątkową.
Stary baron niezmiernie sobie upodobał Brocka, nie umiejąc powiedzieć dlaczego. Nie ulegało wątpliwości, że bardzoby był pragnął wydać za niego wnuczkę, ale nie dał tego poznać po sobie. Za nic w świecie gwałtu-by jej zadać nie chciał.
Sprzyjał jednak zbliżeniu się Brocka do swej wychowanicy, badał ją o niego i nie mógł się wydziwić, że ona się na nim nie poznała. Wistocie tak było: Justka nie umiała go ocenić, a co gorzej, obudzał w niej rodzaj jakiegoś wstrętu i obawy, której w sobie zamknąć nie była zdolną.
Dosyć było ukazania się tego sztywnego vice-munduru, aby jej odjąć humor, onieśmielić ją, oniemić. Baron znajdował ją piękną, miłą, ale, zalecać się jej nie myślał. Parę razy spróbowawszy z nią dłuższej rozmowy, znajdował niepodobieństwem porozumienie się. Myśli ich, zajęcia, wspomnienia nie miały z sobą nic wspólnego.
Po wielu próbach, gdy mu się niczem Justki zająć nie udawało, baron wpadł na myśl szczęśliwą opisywania jej, jak były urządzone salony w eleganckich domach stolicy, z której przybywał. Temat ten niewyczerpany starczył mu do zabawiania jej, a słuchająca mogła przynajmniej wtrącić coś dowodzącego, że przedmiot ten ją zajmował.
Na wszystkie obiady i wieczory baron Brock był proszony, dawano mu miejsce obok Justki, stał się niemal domownikiem — lecz do poufałości z panną nie przyszło.
Dla przypodobania się jej tańcował nawet kadryla z wielką gracyą, ale i tem sobie łask pozyskać nie mógł.
Stary Raun, postrzegłszy, że się tu jakoś stosunek nie wiąże, nie nalegał; zdawało mu się, że panna sama zczasem się pozna na człowieku, którego on cenił bardzo wysoko.
Do swych wistowych przyjaciół stary mawiał czasami:
— A może być ministrem!
Nikt temu nie myślał zaprzeczać, lecz teka ministeryalna w oczach panny Justyny nie dodawała mu uroku.
Dziewczę, łatwo odgadłszy życzenia dziadka, dręczyło się tem, że im zadość uczynić nie mogło. Sama myśl poślubienia tego vice-munduru przejmowała ją grozą.
Zygmuś, gdy chciał dokuczyć pannie Justynie, napomykał jej żartobliwie o tem, że dziad zmusi ją może do oddania ręki baronowi.
— Naówczas — odzywała się Justka — wiesz pan, cobym zrobiła? Zapakowałabym w węzełek moich parę koszul i uciekłabym gdzieś w świat.
— W takim razie, na miłość Boga, niech pani mnie raczy pozwolić, abym jej towarzyszył — mówił Zygmunt — mój węzełek nie jest pewnie większy od tego, jaki pani zabierze: ruszymy, przynajmniej wzajem sobie dodając otuchy!
I kończyło się to śmiechem, bo któż ze strony dziadunia mógł przypuścić przymus?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.