Kamienica w Długim Rynku/LVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kamienica w Długim Rynku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1868 |
Druk | J. Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiktor nadto był żołnierzem, zbyt szczérym żeby potrafił pokryć co się z nim działo, humor jego, o którym niegdyś mawiał że był — a l’epreuve de la bombe, zmienił się w usposobienie zgryźliwe, kwaśne... nieznośne. Niecierpliwiło go że tu jak niegdyś w szeregach nie mógł pójść przebojem, tłuc, siec i rąbać na kapustę Wudtkich i Fiszerów.
Gdy się z którym z nich spotkał tylko, brał czapkę na bakier i świstał...
Jednego wieczora gdy Radgosza nie znalazł w domu, a Karoliny odwiédzić nie mógł, zaszedł starym zwyczajem do ogródka. Trochę się potrzebował rozerwać. Na samym wstępie nastręczyła mu się figura zupełnie nieznana, widocznie obca i przybyła z daleka. W dodatku, co dobrze uprzedzało Wiktora, nie wyglądał ten jegomość na Niemca, Niemców bowiem teraz nienawidził. Z kroju sukni, zakroju mowy, domyślał się w nim Belga lub Francuza.
Do téj potrzeby rozrywki jaką czuł teraz w utrapieniu, chętnie robił znajomości nowe; cudzoziemiec zaś zdawał się także jéj łaknąć i wyzywać, uśmiéchał się uprzejmie, kłaniał, patrzył, rzucał pół słówka.
Wyglądał on bardzo przyzwoicie, strój skromny, wiek średni, twarz blada i umyślnie jakby wyuczona być grzeczną — a nic nie mówić. Jedno tylko trochę go podejrzanym czyniło, to że się tak narzucał, ale obcy... było mu to darowaném.
— Muszę téż go wymacać — rzekł w duchu pułkownik i odezwał się uprzejmie: Pan tu jesteś obcym, jak mi się zdaje?
— Tak jest, podróżny i dosyć zdaleka.
— Wolno mi spytać jakiéj narodowości?
— Mam szczęście być Francuzem... rzekł obcy.
Wiktor nie bardzo kochał Francuzów z powodu téj skrzynki na willi, ale w niedostatku innéj zwierzyny i tę musiał przyjąć. Skłonił się grzecznie.
— Naród, który jako wojskowy sam, nauczyłem się szanować...
— Służyłeś pan wojskowo?
— Tak, w Hiszpanii — rzekł Wiktor.
— W Hiszpanii, a teraz tu...
— Teraz przeniosłem się na stare gniazdo, bom się tu urodził.
— A! a! odparł Francuz, wpatrując się w niego.
— A pan, podróżuje w interesach? czy dla przyjemności?
— Ja? głównie przez ciekawość... jestem diletant, artysta, trochę malarz... nieco archeolog...
Pułkownik spadł nieco z wysokiego wyobrażenia jakie o nim był powziął — artysta, archeolog, są to ludzie smutni i goli, a te dwie wady nigdy nie podnoszą człowieka.
— Jakże się panu nasz Gdańsk pod względem malowniczym podoba? dorzucił Wiktor poufaléj.
— Bardzo — rzekł Francuz — bardzo — ale skarby sztuki które się tu pewnie znajdować muszą, sądząc z powierzchowności miasta — są dla obcego niedostępne, a publiczne zbiory... nie starczą aby dać o nich wyobrażenie.
— Nie mylisz się pan, odparł Wiktor, w domach prywatnych są rzeczywiście skarby, ale my spokojni mieszkańcy nie zadajemy sobie kłopotu popisywania się z niemi.
— Gdzieindziéj jest lepiéj, odezwał się Francuz... W Wenecyi naprzykład domy stoją otworem dla ciekawych podróżnych...
— U nas niéma tego zwyczaju.
— To szkoda... Są miasta stare które zabytkami sztuki nie mały handel prowadzą... i Gdańskby mógł także.
— A no — my téż sprzedajemy szafy nasze i skrzynie do ostatnich, aż je z Żuław już sprowadzają od gburów... niedawno téż i wschody i stropy całe zaczęto u nas kupować... Ale żal się pozbywać tych pamiątek...
— No — wszakże czasem są okoliczności że się ich pozbyć potrzeba, jeśli się ich nie lubi a grosza brak...
— Zapewne! dodał wzdychając Wiktor, przyszło mu bowiem na myśl ich położenie.
Chwilkę trwało milczenie, ale cudzoziemiec przysiadł się bliżéj jeszcze, podając wyborne cygaro hawańskie pułkownikowi.
— Jako miejscowy, rzekł, mógłbyś mi pan istotnie wielką wyrządzić łaskę.
— Jaką? z chęcią... jeśli mogę.
— Wskaż mi pan, czy niéma tu jakiego domu, zbioru... gdziebym mógł cóś widziéć z zabytków sztuki, a choćby i nabyć. Mam wielu możnych przyjaciół w Anglii. Lorda Burney, księcia de Luynes, proszony jestem gdyby się jaka zręczność zdarzyła, o wskazówki.
Pułkownik aż drgnął na siedzeniu. — O mój Boże, rzekł w duchu — gdyby sobie u nas pokupowali te rupiecie... Ale udał dyplomatycznie obojętność.
— Wiész pan co, odezwał się, że los szczególnie nas tu z sobą zbliżył... możnaby sądzić iż się to stało umyślnie. Ja właśnie sam jestem współwłaścicielem domu, który w mieście równego nie ma pod wszelkiemi względy... Jestto prawdziwe muzeum... Mieliśmy pradziada który w to włożył miliony i nas z łaski swéj zruinował...
— Nie jestto ta kamienica w Długim Rynku, o któréj mi mówiono? spytał Francuz wskazując ręką kierunek.
— Tak... właśnie, dom Paparonów, a ja jestem pułkownik Wiktor Paparona... Widziałeś pan to cacko zewnątrz, miło mi będzie jutro o jedenastéj wprowadzić pana dla obejrzenia wnętrza jego — chętnie mu służę.
Cudzoziemiec uściskał podaną dłoń, kazał podać wina i czoło mu się rozchmurzyło, Wiktor także odzyskał nieco dawnego humoru. Zaczęli gawędzić o Francyi, o kobiétach, o Hiszpanii i kobiétach, o Niemczech i kobiétach jeszcze. Oba wymyślali na nie rzeczy niestworzone... ale oba, widać to było — wielką do nich słabość mieli.
Rozstali się najlepszymi przyjaciołmi pod wieczór, cudzoziemiec stał w Angielskim Dworcu, Wiktor pobiegł do domu i zapowiedział jutrzejsze odwiedziny. Polecił służącéj aby pyły pościerała, pootwierała okiennice i apartamenta przygotowała w całym blasku. Stara Malchen, która wiedziała z doświadczenia iż w podobnych wypadkach, zawsze się jéj cóś od podróżnych dostawało — podjęła się tego z wielką ochotą.