<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Szło tak źle iż się zdawało że gorzéj już być nie może, nawet Wiktor zupełnie wesołość swą stracił... Pisał on list po liście do krewnego w Poznańskie, ale szlachcic im bardziéj nacierany o pomoc, mocniéj się bronił temu najazdowi, wyrzucając sobie iż tych Paparonów Gdańskich przez ciekawość i dobroduszność zaczepił. Listów pisać nie lubiąc, zesłał się na prawnika którego nastręczył do procesu, a prawnik na wstępie zażądał oprócz dokumentów tego co je najdzielniéj popiera — piéniędzy! Zkądże mu je było wziąć! kiedy w domu musiano się obchodzić z najściślejszą oszczędnością... Wiktor swoję pensyą, ledwie sobie na najtańszy tytuń cóś zostawując, oddawał Klarze.
Całą jego pociechą — smutno wyznać jak człowiek nawet na starość jest słaby — całą pociechą było pójść czasem na gawędkę do Karoliny Hals, która go dosyć mile przyjmowała, przed nią mógł się przynajmniéj otwarcie użalić, wygadać i nałajać Wudtkego, Fiszera i ich zauszników. A że zbyt znowu często nie mógł się jéj naprzykrzać, chodził także do Radgosza, który go słuchał chętnie...
Od Karoliny Hals dowiedział się w tajemnicy największéj pułkownik o tém co spotkało Klarę u pani Lamm, pułkownik oburzył się, rozpłakał, i znowu poprzysiągł zemstę... ale do téj zemsty brakło mu wszelkich środków, a po wojskowemu napaść wprost na którego z tych panów i zrobić burdę, byłoby jemu i bratu zaszkodziło. Łamał więc sobie nadaremnie głowę i gdyby nie Karolina Hals, któréj wejrzenie łagodne i słówka go nieco pocieszało... stary byłby zupełnie opadł na humorze i na duchu.
Jestto znaną prawdą starą, którą i francuzkie i polskie i hiszpańskie potwierdzają przysłowia, jako wspólne całego rodzaju ludzkiego doświadczenie, że — jédna bieda nie dokuczy, wloką się one ćmą i tłumem... Tak było z Paparonami... codzień prawie nowe jakieś przychodziło ukąszenie losu uczyć cierpliwości, podejrzewano w wielu robotach udział nieprzyjaciół i zdaje się że nie bez przyczyny. Jeszcze przed stukilkudziesięciu laty gdy prapradziadek Jan nabywał owę kamienicę, był na niéj odwieczny proces z miastem o prawo do gruntu na którym stała. Miasto prowadziło go opieszale, dopilnowując się tylko przedawnienia, z obu stron bowiem dokumentów brakło i trudno było rozstrzygnąć, kto miał słuszność.
Sprawa ta tak dalece za małoważną i czysto tylko formalną powszechnie była osądzoną, iż nie przeszkodziła do nabycia kamienicy i późniéj téż nikomu nie zakłóciła spokoju. Trwało to lat niewiedziéć wiele: przeznaczoném było pozostać w zawieszeniu na zawsze. Tymczasem Wudtke wszedł do rady miejskiéj i pilno mu było sprawę tę odkopać, a odkopawszy ją wprowadzić na drogę procesu który mógł się stać groźnym. Czynsze same z gruntu nieopłacane przez lat tyle, przy umiejętnym obrachunku przenosiły wartość owego pałacu. Na radzie Wudtke umiał tak dotkliwie dać uczuć swym towarzyszom opieszałość ich w sprawie funduszów miejskich, iż wszystkich poruszył i zastarzały proces odnowił w sposób niezmiernie groźny.
Jakub któremu o tém znać dano, zniósł nowy cios spokojnie, uprosił obrońcę, zebrał papiéry... ale jakby dobity nim, zasłabł... Wiktor i Radgosz, Klara we łzach siedzieli przy jego łóżku... po kilku dniach przecie udało się im go podźwignąć, ale na ciele zdrowszy, umysłem nie wrócił do piérwszego stanu, opanowała go obojętność jakaś, zapomnienie się, lenistwo... tak że całemi dniami siedział w krześle milczący z okiem wlepioném nieruchomie w jedno miejsce i rzadko nawet na pytania odpowiadał.
Pułkownik wychodził do drugiego pokoju łzy ociérać. Klarze ich brakło... Dobiły ją widocznie coraz rzadsze listy Teofila, na którego serce poczynała mniéj rachować, zwątpiła o niém. Wieści o jego berlińskich trzpiotostwach jeszcze do niéj nie doszły, ale się ich już domyślała.
Niéma straszniejszego ciosu nad zwątpienie o człowieku w którym się złożyło nietylko nadzieje, ale ideał ludzkości... Strata jednego serca to nieszczęście — ale zawód doznany od istoty która dla nas zamykała w sobie świat, to rozpacz. Nie traci się szczęścia swojego tylko... ale samę wiarę w możliwość jakiegokolwiek bądź szczęścia na ziemi. Takiém uczuciem Klara przybita... czuła że życie będzie już gorzkiém na zawsze... mogłaż uwierzyć w kogokolwiek bądź, gdy Teofil... Teofil... zawiódł! Teofil się jéj przeniewierzył! Piérwszy raz pojęła teraz te niezrozumiałe dla siebie wprzódy wyrazy tylekroć spotykane o słabości ludzkiéj, o nietrwałości uczuć, o walce żywota i cierpienia. Ale biédne dziéwczę w miarę zwiększającéj się boleści wewnętrznéj, rosło w siłę do jéj pokonania. Płakała sam na sam, uśmiéchała się mężnie przy obcych... czasem tak zręcznie umiała udać poczciwą wesołość dla ojca i stryja, że ich obu zwiodła. Jakub głowę podnosił i oko jego zgasłe... błyskało życia iskierką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.