Kamienica w Długim Rynku/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kamienica w Długim Rynku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1868 |
Druk | J. Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszyscy, przyznać potrzeba, po śmierci pana Bartłomieja Paparony, więcéj okazywali ciekawości co się stanie z domem jego, niż żalu po biédnym szaleńcu... Pogrzeb odbył się przyzwoicie, ale bez zbytniéj wystawy (było to w r. 1770). Albert
natychmiast wszystkie roboty około willi i domu przerwał, użytych kunsztmistrzów pozpłacał, zamówienia dalsze poodwoływał i przedsięwziął troskliwą likwidacyą stanu domu i firmy, który z powodu nieporządku lat ostatnich, nikomu dobrze nie był znany. Odbyło się to w największéj ciszy i spokoju... Bilans wypadł był straszliwie groźny dla każdego innego jak pan Albert spadkobiercy; na twarzy młodéj ale zastygłéj już tego dziwnego człowieka, nie było śladu ani żalu, ani trwogi, ani pomieszania.
Milcząco ze zmarszczoną brwią przejrzał rachunki, skonfrontował je, i nie dał nikomu poznać po sobie co postanowi. Byli tacy którzy mu doradzali żeby dom i willę sprzedał natychmiast, chociaż nie łatwo i za bezcen było znaléźć na nie kupca. Skarby artystyczne nagromadzone tam, z trudnością miłośnika, coby je ocenił, znaléźć mogły. Domyślano się już iż to wszystko pójdzie pod młotek, ale się stało inaczéj. Czy to szanując pamięć ojca, czy z innych powodów, których się domyślać nikt nie umiał, Albert nie tknął ani kamienicy, ani willi... Stanęły tylko roboty, pozamykano wszystko, nowy dziedzic zajął lichą stancyjkę na tyłach i — rozpoczął pracę jakby zupełnie na nowo się miał dorabiać. A było mu pewnie trudniéj niż gdyby z niczego tworzył, bo ruina każda jest zawadą; łatwiéj wznieść chatę nową, niż stary pałac upadający podźwignąć. Ale wola człowieka jest siłą potężną, jeśli potrafi być trwałą a niezmożoną. Dla tych co się zblizka przypatrywali, stał się Albert nietylko zagadką, ale podziwem, dla wielu pośmiewiskiem. Szydzono sobie z rozrzutności ojca i jego pańskich tonów, syn zdawał się chciéć najostateczniéj przeciwną odgrywać rolę. Od dziecka był skąpym, teraz stał się nim ochydnie, zajadle, śmiésznie, dobrowolnie zaś zajął stanowisko w obec społeczeństwa tak podrzędne, tak uniżone jakby mu ono na cóś z rachuby jego było potrzebném.
Nie mogąc dla braku kapitałów i nadwerężonego kredytu rzucać się na wielkie interesa, począł od najdrobniejszych, odprawił wszystkich komisantów prócz jednego staruszka, pozbył się sług, oblókł w suknie najlichsze i nastręczał téż do najlichszych posług byle cóś zarobić. Niedługo czasu było potrzeba ażeby kredyt powracać zaczął. Albert był rzetelności nieposzlakowanéj, regularności zégara gdańskiego, ale w rachunkach drobnostkowy, nieubłagany, nielitościwy. Do serca i uczucia ani się można było odzywać, śladu go w piersi nie było... Skąpstwo posuwał do bajecznych granic. W domu gotowano raz na tydzień, żyło się odgrzewaném lub suchém, gość nie przestąpił progu. Salon wenecki i dom zamknięty na klucz stara baba pokazywała ciekawym za piéniądze.