<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pułkownik który całą duszą codzień mocniéj przywiązywał się do rodziny, a dla Klary byłby dał życie, tak zachwycała go swą wyższością, spokojem, talentami, charakterem... poślubił sprawę dwojga kochanków i śledził ją z niepokojem przyjaciela. Chciał się zbliżyć do bankiera, mając w tém swoje widoki, ale kilka prób zupełnie nieszczęśliwych, podrażniły jego dumę. Wudtke gadać z nim nie chciał. Ile razy się spotkali, ledwie odkłoniwszy mu się — odchodził.
— Twardy jegomość, rzekł w duchu pułkownik, ale i ja miękki nie jestem... zobaczymy kto kogo nadkąsi... zobaczymy...
Ukąsić wszakże zawiędłego Wudtkego nie było łatwo, pan Wiktor nadto sobie pochlebiał; bankier miał w mieście ogromne wpływy i stosunki, pozycyą wyrobioną, w towarzystwie przewagę znanéj praktyczności swéj i szczęścia — gdy nowy przybysz cieszył się tylko uznaniem i współczuciem ludzi mniejszego kalibru. Pułkownik byłby go wyzwał chętnie za krzywdę moralną którą wyrządzał jego synowicy — ale Wudtke nie był z tych ludzi co na pojedynek wychodzą. Łamał sobie głowę stary czém tego olbrzyma zmódz i złamać, olbrzym tymczasem skuteczniéj daleko przeciwko Paparonom pracował.
Szukał on w głowie środków rozbicia tego uroku jaki dla syna jego miała panna Klara; rozumiejąc i dochodząc po swojemu, wyrachował wreszcie iż te resztki splendorów, dom, zabytki, sztuki, willa... ubóstwo, mające w sobie cóś arystokratycznego, mogło Teofila pociągać, otaczając ją jakąś aureolą.
Oprócz tego brzydkie uczucie mściwe wiodło go do szkodzenia tym ludziom. Sądził że zubożeni do ostatka, łatwiéj mu ulegną i z Teofilem zerwą. Chodziło o środki wykonania tego planu w sposób taki, ażeby go nie posądzano, że ruiny był sprawcą, boby przez to ściągnął na siebie w mieście nieprzyjemne plotki.
Pan Jakub, jakeśmy mówili, pracował w domu cudzym, zajmując dosyć ważną posadę. Naczelnik téj firmy, Fiszer, był w ścisłych z Wudtkem stosunkach... Fiszer mimo że obracał dosyć znacznemi kapitałami i miał klientelę wielką, skutkiem zwiększających się coraz interesów, często bardzo potrzebował kredytu. Byłto człowiek rzucający się śmiało, przebiegły, z trafnym sądem, dość szczęśliwy w swoich obrotach, ale mający słabość jednę która mu wiele nawet w handlu szkodziła, bo go pętała i często czyniła do niczego niezdatnym. Fiszer miał lat blizko pięćdziesięciu, był nieżonaty choć namiętny wielbiciel kobiéty. Wiek nie zniszczył w nim tego wcale... Kobiécy uśmiéch odrywał go od wszystkiego, odbiérał mu przytomność... paraliżował. Więcéj w nim może było chorobliwéj miłości własnéj, niż namiętności i serca. Ten Don Juan-handlarz zaczynał być śmiesznym... mimo bardzo starannie utrzymywanéj powierzchowności, jeszcze młodzieńczo wyglądającéj.
Wudtke był z nim bardzo poufale i dobrze, a co więcéj często mu będąc potrzebnym, miał wpływ i przewagę nad nim...
Właśnie jakoś w tym czasie zeszli się ci panowie sam na sam u bankiera na górze, w jego gabinecie, gdzie był zwykł pracować; od interesów poważnych rozmowa w pogadankę się stoczyła.
— Czy stary Jakub Paparona zawsze u was w biurze pracuje? zapytał Wudtke.
— O! od dawna — dlaczegóżbym się miał z nim rozstawać? człowiek zdolny i nieposzlakowanéj poczciwości.
Wudtke się skrzywił. — O uczciwości nie mówię, rzekł — ale co do zdolności jego... o tych powątpiewam. Znam ci go dobrze, głowa ciasna; wybyście i młodszego i czynniejszego potrzebowali zastępcy przy rozroście waszych interesów.
Fiszer który wierzył w zdanie bankiera, spojrzał nań tylko.
— Sądzicie? ba! ale kto mi jego sumienność zastąpi, dyskrecyą, takt...
— A! dziwne bo przymioty odkryliście w tym biedaku... zawołał Wudtke... czy nie kochacie się czasem w jego córce?
— Ja! ale cóż znowu! dajcież mi pokój, bronił się Fiszer.
— Nie dziwiłbym się, rzekł bankier... panna co się zowie piękna, pełna talentów jak słyszę... słowem ma to być cóś idealnego... a wyście nawet może nie ciekawi byli ją poznać...
— Widywałem tylko zdaleka... odparł kupiec.
— O! zchodzisz widzę z pola! starzejesz... śmiejąc się zawołał Wudtke... to nie do wiary... Wszakci to ma być cóś zachwycającego. Jakub u was w domu pracuje, macie zręczność wszelką zbliżenia się do nich... i — nie korzystacie...
Fiszer obrócił to w żart; przestali mówić ale Wudtke doskonale wiedział, znając człowieka, że go to musi zaciekawić... i skłonić do jakiegoś kroku. W tém się nie omylił jak i winnych dalszych rachubach swoich.
Trzeciego dnia po téj rozmowie, w biurze swém Fiszer rozmawiając z Jakubem nader uprzejmie, objawił mu chęć obejrzenia owéj sławnéj sali weneckiéj i kamienicy tak pięknéj, o któréj tyle prawiono dziwów, a któréj on prawie nie znał. Jakub ze zwykłą swą uprzejmością, zaprosił do siebie w niedzielę następną na poobiednią kawę. Byłoto wypadkiem, zważywszy że od lat wielu jak p. Jakub pracował w tym domu, Fiszer razu prawie u niego nie postał. Trafiało się że wywoływał go stojąc w bramie, ale do wnętrza nie zachodził. Zdziwiła ta grzeczność i ta ciekawość artystyczna nawet Klarę i Jakuba. Dziewczyna uśmiéchała się dziwnie z nagle zrodzonego gustu w człowieku, który go nigdy nie miał. Pułkownik bystrzejszy od nich, chociaż nic się domyśléć nie umiał i nie mógł, przyjął to z jakąś obawą... i podejrzliwością.
Pana Teofila już znowu w Gdańsku nie było, ojciec pośpieszył go do Berlina wyprawić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.