Kandyd, czyli Optymizm/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kandyd, czyli Optymizm |
Podtytuł | VII. Jak pewna staruszka zaopiekowała się Kandydem i jak odnalazł przedmiot swojego kochania |
Pochodzenie | Powiastki filozoficzne / Tom pierwszy |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia »Czasu« w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kandyd nie nabrał wprawdzie otuchy, ale udał się za staruszką do lepianki: dała mu słoik tłustości aby się natarł, zostawiła jeść i pić; wskazała łóżko skromne ale dość czyste; obok łóżka znalazła się odzież.
„Jedz, pij, śpij, rzekła, i niechaj Najświętsza Panna z Atochii, Jego Dostojność św. Antoni z Padwy, i Jego Dostojność św. Jakób z Kompostelli mają cię w swej opiece! wrócę jutro“. Kandyd, wciąż silnie zdziwiony wszystkiem co widział i co wycierpiał, a jeszcze więcej miłosierdziem staruszki, chciał ucałować jej rękę. „Nie moją to rękę trzeba ci całować, rzekła stara; wrócę jutro. Nasmaruj się, jedz i śpij“.
Mimo tylu nieszczęść, Kandyd zjadł i usnął. Nazajutrz, stara przynosi mu śniadanie, ogląda grzbiet, naciera inną jeszcze maścią; przynosi następnie obiad; wraca o zmroku i przynosi wieczerzę. Nazajutrz, dopełnia znowuż tych samych obrządków. „Kto jesteś? pyta wciąż Kandyd; kto cię natchnął taką dobrocią? jak ci odwdzięczyć?“ Dobra kobieta nie odpowiadała nic. Wróciła nad wieczorem, ale bez wieczerzy. „Pójdź ze mną, rzekła, i nie mów ani słowa“. Bierze go pod ramię i idzie z nim przez pole, mniej więcej ćwierć mili: przybywają do ustronnego domku, otoczonego ogrodem i kanałami. Staruszka puka do małych drzwiczek. Otwierają; prowadzi Kandyda, ukrytymi schodkami, do złoconego gabinetu, sadza na adamaszkowej kanapie, zamyka drzwi i odchodzi. Kandyd miał uczucie że śni: dotychczasowe życie zdało mu się snem złowrogim, obecna zaś chwila snem rozkosznym.
Stara zjawia się niebawem, z trudem podtrzymując drugą kobietę, o wyniosłej postaci, drżącą na całem ciele, lśniącą od drogich kamieni i okrytą zasłoną. „Zdejm ten welon“ rzekła stara. Młody człowiek zbliża się; podnosi welon nieśmiałą ręką. Co za chwila! co za niespodzianka! zdaje mu się iż widzi Kunegundę; widzi ją w istocie, to ona! Siły go opuszczają, nie może wymówić słowa, pada jej do nóg. Kunegunda osuwa się na kanapę. Stara skrapia ich trzeźwiącą wódką, odzyskują zmysły, mowę: zrazu padają przerywane słowa, krzyżujące się wzajem pytania, odpowiedzi, westchnienia, łzy, wykrzykniki. Stara zaleca im, aby robili mniej hałasu i zostawia ich samych. „Jakto, to ty, rzekł Kandyd, żyjesz, odnajduję cię w Portugalii! Nie zgwałcono cię zatem? nie rozpruto ci żołądka, jak mi to uręczał Pangloss? — Owszem, odparła piękna Kunegunda; ale nie zawsze się umiera od tych dwóch przykrości. — Ale ojca i matkę zabito? — Niestety, tak, rzekła Kunegunda płacząc. — A brat? — Brata także. — I skąd wzięłaś się w Portugalii? jak dowiedziałaś się, że ja tu jestem? jakim zbiegiem okoliczności kazałaś mnie sprowadzić do tego domu? — Opowiem po kolei, rzekła dama, ale wprzód ty opowiedz mi wszystko, co ci się przygodziło od czasu naszego niewinnego pocałunku oraz kopnięć nogą które otrzymałeś w zamian“.
Kandyd z głębokiem uszanowaniem poddał się jej woli; mimo iż jeszcze nie ochłonął ze wzruszenia, mimo że głos jego był słaby i drżący, a krzyż pacierzowy dolegał jeszcze potrosze, opowiedział, z największą prostotą, wszystko czego doznał od chwili rozłączenia. Kunegunda wznosiła oczy do nieba: zrosiła łzami śmierć dobrego anababtysty i Panglossa; poczem rzekła w tym sensie do Kandyda, który nie tracił ani słowa, pożerając ją przytem oczami: