<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Kara Ben Nemzi
Podtytuł Opowieść wschodnia
Część I
Rozdział Hanneh
Wydawca Wy­dawnictwo „Powieści Karola Maya“
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HANNEH

Wyprawę w góry Szammar potraktowałem krótko, ponieważ pustynię arabską opisuję szczegółowo w innych pracach. Teraz opiszę nasze przeżycia podczas wyprawy do Persji. Gdy po kilku dniach Halef zdał dokładnie Hanneh i Haddedihnom sprawę z bohaterskich przygód, których sława „przejdzie do potomności“, przyszła kolej na Persję.
Kochany, mały, przyjaciel nie chciał się zgodzić, abym się bez niego udał w tę podróż. Chciał nawet zabrać ze sobą Karę Halefa, ale zrezygnował z tego zamiaru pod wpływem mych perswazyj, że chłopak za młody i gotów nam przyczynić więcej szkody, niż pożytku. Omar ben Sadek i szereg innych Haddedihnów oświadczyli również, że chętnie wezmą udział w tej wyprawie. Z niemałym trudem wytłumaczyłem im, że dwom łatwiej będzie się poruszać i bezpieczniej, niż wielkiemu oddziałowi.
Zapadła więc decyzja, że ruszę tylko w towarzystwie Halefa. Miałem otrzymać Assila ben Rih, który posiadał te same ukryte zalety, co ojciec jego, Rih. Halef miał zamiar zabrać klacz Mohammeda Emina. Odradziłem, gdyż siwki są niebezpieczne ze względu na maść, która wpada w oko; widać je zdaleka, a wiem z doświadczenia, jak wielką rolę odgrywa uprzedzenie wroga. Gdym ponadto zwrócił uwagę na wiek klaczy, Halef rzekł:
— Nie zmieniła się wcale od czasu, gdyśmy ją po raz pierwszy ujrzeli; ale masz rację sihdi, siwa klacz nie nadaje się, więc wezmę karego konia. Na szczęście — — mam doskonałego ogiera pod ręką!
Wypowiedział ostatnie słowa tak dobitnie, żem zapytał:
— To zapewne jakiś wspaniały okaz, kochany Halefie?
— Tak. Nie widziałeś go jeszcze. Chciałem ci zrobić niespodziankę. To prawdziwy ogier Nedjedi — niestety jednak, nie posiadam jego rodowodu.
— Nie może to być! Tak cenny koń bez rodowodu?...
— Cóż robić! Gdy Abu Hammedi powstali przeciw nam, musieli zapłacić okup końmi i wielbłądami, które sam wybrałem. Najlepszy z pośród koni był ten kary ogier. Wziąłem go sobie. Abu Hammedi do dzisiejszego dnia nie mogą przeboleć tej straty. Ogier nie urodził się u Hammedów. Przyprowadzili go jako zdobycz. Nie mogłem się od żadnego z nich dowiedzieć, kto był jego właścicielem. Rozumiesz teraz, dlaczego ogier nie posiada rodowodu.
— Ale ma chyba jakieś imię?
— Nie wiem, jak się dawniej nazywał. Wiadomo mi tylko, że Abu Hammedi nazywali go ze względu na maść El Atim, Kary. Nazwa ta wydała mi się niewystarczająca, gdyż koń zasługuje na lepszą i szlachetniejszą. Przypomniałem sobie karego ogiera, którego, jak mi opowiadałeś, otrzymałeś w darze od przyjaciela i brata, czerwonego wojownika Winnetou. Jak mu było na imię?
— Hatatitla.
— Czy słowo to oznacza to samo, co w moim języku barkh — błyskawicę?
— Tak.
— Więc nie myliłem się. Nazwałem ogiera El Barkh, wiedząc, jak drogi był ci dar czerwonego przyjaciela. Chodź, przyjrzyj się imiennikowi twego Hatatitli!
Poszliśmy daleko w step; dotarłszy do miejsca, w którem pasterze pasą wielbłądy, zatrzymaliśmy się. Ujrzałem ogiera Nedjedi. Na nasz widok ogier zbliżył się do Halefa i pozwolił się pogładzić.
— No i cóż, sihdi, jak ci się podoba?
Ogier miał małe wąskie znamię. Nad piękną, gibką, delikatną szyją wznosiła się mała głowa o ostrych, prostych uszach. Nos łagodnie zaostrzony, wzrok ognisty, piersi szerokie, kadłub krótki, noga o delikatnych żyłach, kopyta małe i twarde. Imponujące wrażenie robił piękny ogon, mniej natomiast imponowała długa, bardzo gęsta grzywa.
Nie odpowiadając zrazu na pytanie Hadżiego, poddałem konia dokładnemu badaniu, zaczynając od oczu, a kończąc na kopytach. Potem Halef pokazał mi, jak galopuje i jaki ma kłus. Zsiadając z konia, szeik zapytał raz jeszcze:
— No, jakże ci się podoba? Znalazłeś jakąś przywarę?
— Powiedz mi przedewszystkiem, czyś ty się dopatrywał braków.
— Owszem.
— I znalazłeś?
— Nie. Nie ma żadnych.
— Więc sądzisz, drogi Halefie, że istnieją konie bez braków?
— Jesteś lepszym znawcą ode mnie.
— Należysz do narodu Bedawi, powinieneś się więc znać na tem lepiej, niż człowiek, który wojuje piórem i atramentem.
Inaj’ Allah! Mów szczerze — ogier ma braki?
— Owszem.
— Byłem chyba ślepy, skoro ich nie zauważyłem!
— O nie! Chodzi tylko o drobiazgi, które nie zmniejszają wartości konia. Przedewszystkiem tylne kopyta są mniejsze; ale oczywiście różnica jest tak mała, że mogłeś jej nie zauważyć. Ponadto klatka piersiowa powinna być nieco głębsza. Czoło ma wprawdzie szerokie, ale między oczami zbyt płaskie.
Allab kerihm! — westchnął. — Tyle przywar? Ale przyznajesz, że ogier jest mimo to hoerr?
— Nie, nie jest hoerr[1], a tylko mekueref[2], kochany Halefie.
— Udowodnij to!
— Uszy stoją zbyt prosto; u konia pełnej krwi końce ich powinny się prawie dotykać. Ponadto gęste grzywy są przeważnie właściwością mieszańców. Nie mogłem ci oszczędzić tego wyroku, ale nie martw się. Assil Ben Rih ma krew szlachetniejszą, niż ten Nedjedi, lecz wartość obydwóch koni jest taka sama. Czy i Barkh posiada tajemnicę?
— Nie wiem, czy pierwszy właściciel wpoił mu jakiś znak tajemniczy, gdyż nikt nie zdradza tego złodziejowi. Co do mnie, nauczyłem ogiera sekretnego hasła. Oczywiście, tylko mnie jest ono znane; nawet mój syn Kara ben Halef i żona moja Hanneh nic o niem nie wiedzą. Ale tobie, o sihdi, powiem, na czem polega tajemnica, gdyż może się zdarzyć, że hasło przyda ci się podczas wyprawy. Polega na tem, że staję w strzemionach i kicham trzy razy pokolei.
— Drogi Halefie, — rzekłem z uśmiechem — nie zmieniłeś się ani na jotę!
— Co przez to rozumiesz? Z czego się śmiejesz?
— Z tego, że najpoważniejszym sprawom potrafisz nadać tło humorystyczne.
— Poważnym — humorystyczne?
— Tak. Tajemnica, wpojona koniowi, jest przecież sprawą bardzo ważną, gdyż korzystamy z niej zwykle w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa. Widzę cię teraz oczami fantazji w otoczeniu wrogów; kule świszczą, gromy przeszywają powietrze, noże lśnią, a ty kichasz raz, i drugi, i...
— Milcz, sihdi! — przerwał. — Zupełnie to co człowiek czyni w podobnej sytuacji; najważniejsze, aby się wyrwał z opresji. Wolę uniknąć śmierci dzięki kichnięciu, niż stracić życie przez dziesięciokrotne kaszlanie. Nie rozumiem, jak możesz żartować z tego powodu!
— Odpowiem poważnem zapytaniem: czy oswoiłeś Nedjedi z surą, szeptaną do ucha?
— Nie.
— Dlaczego?
— O sihdi, nie wymagaj ode mnie zbyt wiele! Człowiek, który musi rządzić całem plemieniem, nie ma czasu na nauczenie się całej sury koranu. Powiem ci szczerze i otwarcie, że na sam dźwięk wersetu recytowanego z pamięci moja głowa przeobraża się w garnek bez dna; możesz lać całe wiadra wody, a w garnku nic nie pozostanie. A to dlatego, że mam otwartą głowę.
— Jaka szkoda! Mój Rih przywykł spać razem ze mną. Szyja jego była mi poduszką; przed zaśnięciem szeptałem mu zwykle surę do ucha. Słuchał tylko tego, kto był w nią wtajemniczony. Czy Assil ben Rih również nie zna żadnej sury?
— Jak możesz mówić coś podobnego o sihdi! Potomek twego wspaniałego Rih musiał poznać jakąś surę. Znasz surę o Abu Lahebie?
— Tak. Sto jedenasta zkolei.
— Powtórz ją!
— Oto jej treść: „Niechaj zginą ręce Abu Laheba, niechaj sam zginie. Majątek i wszystko, co zdobył, nic mu nie pomoże. Ogniem spłonie, a razem z nim spłonie jego żona, która musi znosić drzewo na stos. Na szyi jej zawiśnie sznur, utkany z włókien palmowego drzewa.“
— Tak, to sura Abu Laheba, którą powinieneś co wieczór szeptać w ucho swego konia.
— Dlaczego właśnie tę, a nie inną?
— Bo krótka. Musiałem się jej nauczyć na pamięć i recytować przed ogierem. Dłuższa wyleciałaby z garnka. Twa głowa nie jest tak delikatna i otwarta, jak moja, więc wszystko w niej pozostaje. Ale pociesz się, sihdi, nie każdy posiada zalety, któremi wyposażył mnie Allah. Od dziś będziesz mógł sypiać obok Assila Ben Rih, tak samo, jak sypiałeś dawniej obok jego ojca. Czy mam ci również powierzyć tajemnicę zrzucania?
— Posiada ją? Byłoby mi to bardzo rękę!
— Ażeby sobie ułatwić naukę, przyswoiłem obydwu koniom jedno i to samo hasło tajemnicze. Jeżeli dwa razy zawołasz słowo „litaht!“[3] i gwizdniesz ostro, koń zrzuci jeźdźca. Zapamiętaj to sobie, sihdi, gdyż nie jest wykluczone, że dzięki temu osiągniesz nad wrogiem przewagę.
Miał rację; nietylko Rih, ale i obydwa ogiery Winnetou zrzucały na oznaczone hasło każdego obcego jeźdźca, co przynosiło nam wielkie korzyści. — —
Do dnia wyjazdu dosiadałem Assila codziennie. Koń przywykł do mnie i polubił mnie. Byłem pewien, że będę mógł liczyć na niego tak samo, jak dawniej liczyłem na Riha.
Droga nasza prowadziła przez Bagdad. Nie chcieliśmy męczyć koni; postanowiliśmy przeto dotrzeć do tego miasta drogą wodną, przez rzekę Tygrys. Dla transportu koni trzeba było zbudować obszerny kellek, prom z wyciętych skór kozich, używany do komunikacji po Tygrysie. Nakłaniano nas do zabrania garstki Haddedihnów dla kierowania kellekiem i bronienia nas przed ewentualnemi napadami Beduinów; nie uległem jednak tym namowom. Droga wodna była nam znana z dawnej wyprawy; większa zaś ilość ludzi wymagałaby większego promu, a nie ulega kwestji, że mała tratwa mniej wpada w oko, niż duży prom. W każdym razie byliśmy na rzece bezpieczniejsi we dwójkę, niż pod wątpliwą opieką ludzi, których obecność, zamiast odwrócić niebezpieczeństwo, mogła je tylko ściągnąć.
W wigilję wyprawy braliśmy udział w długiej naradzie dżemmy, która radziła nad wyborem zastępcy Halefa. Około północy udałem się na spoczynek do swego namiotu. Właśnie miałem zgasić oliwną lampę „sezama“, gdy w fałdach zasłony ukazała się głowa Hadżiego. Zapytał:
— Sihdi, mogę wejść?
— Ależ oczywiście.
Wszedł do namiotu; stanął przy mnie i rzekł cicho z tajemniczą miną:
— Sihdi, chcę ci zakomunikować wiadomość, pod której wpływem trząść będziesz ze zdumieniem głową do pojutrza.
— Mam nadzieję, że to nie potrwa tak długo. Co mi masz do zakomunikowania?
— Trudno mi to wypowiedzieć. Sprawa jest tak niezwykła, że lękam się, abyś mnie nie wyrzucił.
— Nie obawiaj się, Nie umiałbym wyrzucić mego Halefa.
— Jest to występek przeciw koranowi i... wogóle przeciw wszystkim obyczajom i prawom! Lęk mnie ogarnął, gdym się o tem dowiedział, ale nie mogłem odmówić Hanneh, która jest duszą mego życia i życiem mojej duszy.
— Masz rację; nie wolno ci było odmówić.
— Dzięki ci, sihdi! Słowa twoje dodają mi odwagi do oświadczenia ci, że pragnie pomówić z tobą jeszcze dziś.
— I to cię tak nęka? Przecież w ciągu ostatniego tygodnia nieraz z nią rozmawiałem, a dusza twoja nie traciła równowagi. Przecież u was, Beduinów, kobieta nie jest taką niewolnicą, jaką bywa w haremach miast.
— Masz rację. Ale nie znasz jeszcze całej pełni jej życzenia, które wstrząśnie tobą. Dotychczas rozmawiałeś z nią tylko biały dzień, w obecności świadków; dziś chce mówić z tobą... beze mnie, sama, w dodatku... w dwie godziny po północy!...
Jąkał się. W głosie brzmiała nuta beznadziejnego smutku.
— Pozwoliłeś jej na to?
— Oczywiście! Dlaczegóż nie miałem pozwolić? Nie chodzi mi o nią, lecz o ciebie! Jestem pewien, że czujesz się poważnie dotknięty takiem żądaniem kobiety. Ale proszę cię, sihdi, zrób to dla mnie — bądź łagodny i dobry! Nie sądź, by moja Hanneh chciała zdobyć jedno z twych uczuć, które powinieneś strzec dla swego haremu. Przysięgam na proroka i jego brodę, że możesz iść do niej z całym spokojem. Jesteś bohaterem, człowiekiem odważnym, nieraz stawiałeś swe życie na kartę. Czy w tym wypadku miałoby ci zabraknąć odwagi?
Musiałem zebrać wszystkie siły, by nie parsknąć śmiechem.
— Nie martw się, to zbyteczne. I tak gotów jestem spełnić wasze życzenia. Gdzież Hanneh? W swoim namiocie?
— Nie. Ktoś mógłby zauważyć, że tam idziesz, a nawet zobaczyć, że wchodzisz do namiotu. Hanneh, jutrzenka na wschodzie mej pogody, poszła na prawo od duaru, ty pójdziesz zaś na lewo. Poza obozem zwrócicie się ku sobie i spotkacie niezauważeni przez wartowników. Postaram się, aby ich nie było wpobliżu miejsca waszej schadzki.
Dziwne zdarzenie! Muzułmanin, mieszkający na Dalekim Wschodzie, prosi mnie, abym się zgodził na tajemne spotkanie z jego żoną i przyrzeka postarać się, aby nam nie przeszkadzano!
Nie mówiąc ani słowa, zgasiłem lampę, opuściłem namiot wraz z Halefem i poszedłem sam we wskazanym kierunku. Po jakimś czasie, znalazłszy się poza linją obozu, zwróciłem się na prawo. Księżyc stał na nowiu, ale gwiazdy jarzyły tak silnie, że było widno jak podczas pełni. Po niedługim czasie ujrzałem Hanneh, idącą w moim kierunku. Podszedłszy bliżej, zatrzymaliśmy się. Z pod zasłony popatrzyło na mnie dwoje wielkich, skupionych oczu. Hanneh podała mi rękę i rzekła:
— Wiedziałem, że przyjdziesz, sihdi: Dziękuję!
Dotknąwszy lekko jej ręki, odrzekłem
— Życzenie twe jest dla mnie rozkazem. Spełniłem je chętnie.
— Jesteś chrześcijaninem, więc szanujesz kobiety. Wolałabym umrzeć, niż spotkać się z muzułmaninem, który nie nazywa się Hadżi Halef. Ale pod twoją opieką jestem pewniejsza, niż przy mimbarze[4] moszei. Czy przeczuwasz, o czem pragnę z tobą mówić?
— Tak.
— Wiesz również, dlaczego Halef nie powinien przy tej rozmowie asystować?
— Zgaduję.
— Byłam tego pewna i dlatego odważyłam się na coś, czego nie uczyniłaby żadna kobieta. Stoję tu przed Allahem i przed tobą. W duszy mojej faluje szerokie, głębokie morze. Falami jego są myśli, które mnie naprzemian zabijają, naprzemian unoszą na brzeg. W sercu mojem rozpięte jest niebo. Chwilami lśnią na niem tysiące gwiazd, chwilami zaś pokryte jest gęstemi chmurami. Gwiazdy płoną ku chwale Allaha, chmury są zwątpieniem, Które odciąga mnie od właściwej drogi. Żyje we mnie głos lęku, wiecznie podniecony, wiecznie niespokojny. Słyszę go w dzień, w nocy, na jawie i we śnie. Domaga się głośno wyzwolenia od straszliwej myśli, że kobieta jest tylko pyłem, postacią bez ducha i duszy.
Westchnęła głęboko i, złożywszy ręce, ciągnęła dalej:
— Allah, bądź mi miłościw! Daj znak, że w tej błąkającej się po ziemi postaci żyje coś, co ma prawo do Twojej miłości i łaski! Dlaczego tylko mężczyzna dostąpi żywota wiecznego? Cóż złego uczyniła kobieta, że śmierć ją zniszczy doszczętnie? — Pytałam o to nieraz. Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi, któraby mi dodała pociechy i otuchy. Odpowiedz ty, sihdi, ale szczerze. Nie ukrywaj prawdy! Nietylko ja pytam cię o to — przez usta moje przemawiają wszystkie kobiety, którym Islam kradnie dusze. Chcę wiedzieć, czy istotnie pozbawione jesteśmy duszy!
Byłem niezwykle zdumiony, gdyż nie spodziewałem się, że Hanneh jest do tego stopnia podniecona. Miałem przez chwilę wrażenie, że jestem człowiekiem, przed którym nagle wytrysnęło gorące, podziemne źródło. Ileż tęsknoty, nadziei i trwogi zebrało się w sercu tej kobiety, jeżeli krzyk jej duszy dotarł aż do moich uszu! Chciałem inaczej odpowiedzieć, ale opanowałem się i zapytałem:
— Dlaczego zwracasz się z tem do mnie?
— Ponieważ jesteś chrześcijaninem, ponieważ nie należysz do wyznawców Islamu!
— W takim razie słowa moje są zbyteczne, sama sobie dałaś odpowiedź. Zwracasz się do chrześcijanina, ponieważ sądzisz, że nie Islam, lecz Chrześcijaństwo naucza prawdy. Wyrzekłaś się Mahometa i zwróciłaś się do Isa Ben Marryam.
— Czy istotnie, o sihdi?
— Tak.
— Powiedz mi więc, czy chrześcijanka ma duszę.
— Nietylko chrześcijanka, ale każda kobieta.
Hamdulillah! Mów dalej!
— Nasza święta księga mówi: Bóg stworzył człowieka na podobieństwo swoje, a stworzył mężczyznę i kobietę. Bóg jest Wszechpotężny, Wszechwiedzący i Wszechmądry. Jest ponadto łaskawy, litościwy i nieskończenie dobry. Mężczyzna będzie obrazem boskiej wszechmocy, kobieta odbiciem dobroci Boga i miłości. Tylko wtedy, gdy łączą w sobie te właściwości, stają się naprawdę ludźmi. Czy istota, będąca wcieleniem boskiej miłości, może być pozbawiona duszy?
— Nie.
— Więc czy kobieta ma duszę?
Przez długą chwilę patrzyła mi w oczy; potem wolnym ruchem opadła na kolana, złożyła ręce, westchnęła i rzekła głosem drżącym ze wzruszenia:
— Tak, kobieta ma duszę! Allah, posiadam duszę! Sihdi, przekonałeś mnie o tem kilkoma słowy. Wątpiłam i walczyłam przez tyle lat i oto szczęście nadchodzi tak nagle. Nie jestem pustem naczyniem. Nie poto tylko istnieję, aby służyć mężczyźnie i rozpłynąć się później w nicości. Tak, sihdi?
Szlochała z radości.
— Tak, masz rację. Marja, błogosławiona między niewiastami, króluje w niebie. Przed tobą zaś i wszystkiemi kobietami, które idą w twe ślady, brama do szczęśliwości stoi otworem. Tak naucza wiara chrześcijańska. Naucza ona również, że Chrystus narodził się poto, aby wszyscy, którzy weń wierzą — mężczyźni i kobiety — nie zginęli, by żyli życiem wiecznem.
Wstała, podniosła rękę i rzekła:
— Sihdi, wierzę, że mam również duszę. Znalazłam ją dziś po długich mękach i nie pozwolę, aby mi ją zabrano! Jeżeli Islam zechce ją zrabować, odrzucę go precz i pójdę do Isa ben Marryam, u którego nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
— Przecież już teraz jesteś przy nim.
— Czczę go, ponieważ, jak to nieraz mówiłeś, przyniósł ludziom miłość niebios. Fale, które uderzyły o moje serce, uspokoiły się, chmury ustąpiły. Jakże wdzięczna jestem Allahowi, że mnie naprowadził na myśl porozmawiania z tobą w cztery oczy, gdyż w obecności świadków nie potrafiłabym wypowiedzieć tego, co czuję. Mam jeszcze jedną prośbę! Halef, władca mego serca, także nie chciał wierzyć, że my, kobiety, posiadamy duszę. Zgadujesz dlaczego?
— Mam wrażenie, że się twojej nieco obawia.
Maszallah! Zgadłeś. To najlepszy człowiek na kuli ziemskiej, mądry, waleczny, potrzebuje jednak chwilami dobrej rady i głowy, któraby go zmusiła do usłuchania tej rady. Właśnie dzięki temu, że stałam się jego doradcą i powiernikiem, zrozumiałam, iż my, kobiety, również nie jesteśmy pozbawione ducha i duszy. Skoro bowiem kobieta potrafi opanować ducha mężczyzny, nie może być tylko ciałem bez treści. Proszę cię więc, byś mu zakomunikował z całą ostrożnością, że odnalazłam swą duszę, i że nie powinien się jej obawiać. Gdy przeczył temu, że mam duszę, musiałam się bronić, więc nie mógł stwierdzić, ile w niej mieści się dobroci i przyjaźni. Teraz, gdy jestem zupełnie pewna, że dusza moja istnieje, wątpliwości odpadły. Od dziś okazywać mu będę najmilsze oblicze, gdyż pragnę, aby mą duszę pokochał. Chcesz mu to powtórzyć?
— Dla Hanneh, drogiej córy Ateïbehów zrobię to chętnie.
— Nie mów z nim wiele o Mahomecie. Winę tego, że Halef jedynie mężczyznom przyznaje duszę, ponosi fałszywy prorok. Mów z nim lepiej o Isa Ben Marryam i o świętej księdze chrześcijan. Wzmocni to jego pamięć i miłość, rozproszy myśli, które kobietę bliską jego sercu tylko zasmucić mogą. Czy i na to się zgadzasz?
— Przyrzekam.
— Czy wiadomo ci również, że jest chwilami bardziej porywczy, niż nakazuje ostrożność? Nie toleruj tego! Proszę cię, nie szczędź mu z tego powodu najostrzejszych uwag! Żona odważnego męża ma powód do dumy. Gdy jednak odwaga przechodzi w szaleństwo, duma ustępuje smutkowi. Chcę być jego żoną, nie chcę jednak zostać wdową po nim! Czy jesteś przekonany, sihdi, że mi go oddasz cało?
— Będę go hamował.
— Dzięki ci! Dzięki ci za to, żeś nie spełnił jego prośby o zabranie Kary ben Halefa. Serce moje uschłoby z tęsknoty. Halef był przekonany, że pozwolisz zabrać chłopca, już choćby dlatego, iż towarzyszył wam w wyprawie przeciw Kurdom plemienia Bebbeh i zastrzelił lwa.
— Tamta wyprawa była znacznie mniejsza od tej, którą planujemy obecnie. Czekają nas prawdopodobnie wysiłki i męki, do których młode ciało twego syna nie dorosło. Obecność jego przeszkadzałaby nam raczej. Nie powinnaś więc mi dziękować. Nie zabieram go poprostu z wyrachowania.
— O, sihdi! Odrzucasz zawsze wszystkie podziękowania. Jakże innymi ludźmi są chrześcijanie, jak niepodobnymi do muzułmanów! Powiedz, czy kobiety wasze są również lepsze od naszych?
— Hm. Wszędzie istnieją ludzie dobrzy i źli.
— Będę się starała, abyś mnie mógł zaliczyć do dobrych. O, muszę już odejść; Halef, władca mego serca, pewnie się niecierpliwi. Dziękuję raz jeszcze! Dałeś mi nowe, piękniejsze życie; nie zapomnę tego nigdy. Leïltak sa’ide! — Dobrej nocy!
— Niechaj Allah cię strzeże i osłania! Leïltak mubarake! — Dobrej nocy!
Odeszła. Wyznaję — nie żałowałem, żem tu przyszedł i pozbawił Halefa towarzystwa żony. Jaka głębia uczucia, a jak dziecinne odczuwanie! Wyrok Islamu ciężył jej, jak głaz. Walczyła, by go odrzucić, zwyciężyła. Jakże daleka była od nieskończonej plejady obojętnych kobiet Wschodu, które jedyną treść życia widzą w pokaźnej tuszy na miękkich poduszkach haremu. Jak mądrą i zdecydowaną kobietą była Hanneh!
Wróciłem wolnym krokiem do domu. Przypuszczenia moje okazały się słuszne: Halef stał przed moim namiotem. Ujmując mnie za ramię, rzekł szeptem:
— Sihdi, ukochana podpora moich dni wróciła. Oczy jej błyszczały, głos brzmiał śpiew bulbula[5]. Nazwała mnie dobrym, drogim Halefem. Ten słodki ton mowy napełnił me serce rozkoszą, a powiem ci szczerze, że w naszym duarze rozlegają się czasem i inne głosy. Lepiej, abyś nie wiedział, z jakiego namiotu te tony dochodzą. Mam wrażenie, żeś mówił z nią o mnie. Czy tak?
— Tak. Raz podczas rozmowy wspomniała ciebie.
— Tylko raz?
— Drogi Halefie, bądź zadowolony, że wogóle o tobie mówiła!
— Ależ, sihdi, o kimże mówiliście w takim razie?
— Czy jesteś jedynym człowiekiem, o którym można mówić? — Nie. Ale nie chciałbym, aby moja Hanneh, to wcielenie wszystkich cnót kobiecych, rozmawiała o innych mężczyznach. Naprawdę, chciałbym wiedzieć, o czem rozmawialiście!
— Zapytaj Hanneh.
— Pytałem. Oświadczyła, że dowiem się później, od ciebie.
— Później? Zgoda!
— Dlaczego nie teraz?
— Zapewniałeś mnie, że Hanneh ma zawsze rację. Musimy więc i tym razem zastosować się do jej życzenia. Chcę ci tylko powiedzieć, że możesz być bardzo dumny z miłej władczyni kobiecego namiotu. No, chodźmy teraz spać; musimy zerwać się z pierwszym brzaskiem.
— O, sihdi, dlaczegoś taki milczący? Nie wiesz wcale, jakim potworem jest ciekawość. Największą rozkoszą człowieka trawionego ciekawością jest dręczenie przyjaciół i znajomych, aby w dzień nie mieli apetytu, a w nocy nie mogli spać. Czy istotnie mam czekać, aż raczysz...
— Tak.
— Zamknij więc oczy i śpij spokojnie. Ja nie zaznam dobrodziejstwa snu i będę się wił na łóżku, jak robak, którego przebił dziób ptaka. Dobranoc, sihdi!...
— Dobranoc, drogi Halefie! — — —






  1. Epitetem „hoerr“ określa się konia pełnej krwi.
  2. Epitetem „mekueref“ określa się konia, którego matka była pełnej krwi.
  3. Nadół!
  4. Kazalnica.
  5. Słowik.




Zobacz też

U Haddedihnów/3


 
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.