<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Kara Ben Nemzi
Podtytuł Opowieść wschodnia
Wydawca Wy­dawnictwo „Powieści Karola Maya“
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
Kara Ben Nemzi
OPOWIEŚĆ WSCHODNIA
1937


POWIEŚCI KAROLA MAYA


Zakł. Graf. Bristol“, Warszawa, Elektoralna 31
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Wydawnictwa „Powieści Karola Maya“ w Warszawie.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1937 by Wydawnictwo
„Powieści Karola Maya“ Warszawa
Printed in Poland


I

OD WYDAWNICTWA

Rozpoczynamy druk cyklu p. t. „Kara Ben Nemzi“.
Na cykl ten składają się opowieści z których każda stanowi odrębną całość. Wszystkie zaś powiązane są ze sobą i uzupełniają się wzajemnie bądź ze względu na pokrewieństwo wątku, bądź kolorytu lokalnego, bądź wreszcie ze względu na to, że występują w nich, jak to częstokroć w powieściach Karola Maya, te same postacie.
Opowieści te ujął autor we wspólny cykl, ponieważ opisane w nich przygody prawie wszystkie stanowią poszczególne etapy jednej podróży. Łącznikiem tych samoistnych wątków, oprócz postaci powracających na arenę zdarzeń w odmiennych okolicznościach i w odmiennem otoczeniu, jest wspólny wszystkim powieściom Korola Maya motyw etyczny, chęć przedstawienia walki dobra ze złem w najrozmaitszych przejawach, hołd składany Opatrzności, która napozór przypadkowo splata, rozdziela i znowu łączy losy jednostek.
Czytelnik może zadowolić się niektóremi tylko powieściami, zamieszczonemi w tym cyklu, nawet bez względu na ich kolejność, niewątpliwie jednak, ujęty darem naratorskim autora i ciekaw jego przygód w krajach egzotycznych, będzie postępował za nim wiernie i śledził jego czyny aż do zakończenia cyklu. —




SYN CZAROWNIKA

Halef wybrał trzy rącze i najbardziej wytrzymałe wielbłądy, które mogły przetrwać szereg dni bez wody.
Nie obciążaliśmy zbytnio wielbłądów. Wzięliśmy trzy małe bukłaki, które szóstego dnia okazały się już prawie puste. Trzeba było pomyśleć o ich napełnieniu.
Groziło nam pewne niebezpieczeństwo, ponieważ w tej porze roku większość nielicznych źródeł pustyni arabskiej obsadzały plemiona wrogie Haddedihnom. Najbardziej należało się wystrzegać Beduinów plemienia Szerarat, którzy w ustawicznej żyli z Haddedihnami niezgodzie i z pewnością nie darowaliby nam życia, gdy im się udało nas ująć. Szeik ich nosił przydomek Abu’ Dem, co znaczy: Ojciec Krwi.
Groźniejszym jeszcze od niego był znachor i czarownik plemienia Szerarat, zwany Gadub el Sahar. Czarownik ten był sławiomy przez przyjaciół, a znienawidzony przez wrogów plemienia.
Przy głosowaniach nad wyrokami śmierci żądał zwykle głowy jeńca i żądaniu temu przeważnie stawało się zadość.
W stosunku do innowiercy, czy to szyity, czy żyda, czy chrześcijanina, był nieubłagany. Nawet współplemieńcy, którzy podziwiali jego sztuki, bali się go jak ognia i strzegli się tego czarownika, którego gniew groził niebezpieczeństwem nawet bliskiej rodzinie.
Ściśle rzecz biorąc, był potężniejszy od szeika. Twierdzono, że szeikby nie rozpaczał gdyby czarownikowi przytrafiło się co złego.
Jak wspominałem, niebezpieczeństwa groziło właśnie od tego plemienia, ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać. Znajdowaliśmy się o półtora dnia drogi od miejscowości Tszohf; zdaleka widoczne było źródło Bir Nufah, do którego powinniśmy byli dotrzeć w południe. Jak jednak ustalić, czy źródło jest obsadzone, czy nie? Chciałem ruszyć na zwiady; nie zgodził się na to Halef.
— Sihdi, chcesz mnie obrazić! — zawołał. — Należysz do plemienia Franków, ja zaś jestem Ibn el Arab. Czyż nie moją powinnością jest przeszukiwanie okolicy? A może wątpisz o mojej zręczności?
— Skądże znowu! Nie zapominaj jednak, że w tej dziedzinie byłem twym nauczycielem.
— To nie ma znaczenia; nieraz uczeń prześciga mistrza.
— Uważasz, że tak jest w tym wypadku?
— W każdym razie chciałbym, aby syn mój, Kara ben Halef, nauczył się podziwiać swego ojca. Dlatego też żądam, byś mi pozwolił ruszyć przodem.
Cóż miałem począć? Mały Hadżi był zbyt wielkim ryzykantem jak na wywiadowcę. Czy wolno mi go jednak zawstydzać przed synem? Pod wpływem tych refleksyj ustąpiłem. Halef po chwili zginął nam z oczu na szybkim jak wicher hedżinie. Ruszyliśmy za nim kłusem miarowym. Od źródła dzieliły nas dwie godziny drogi; znałem jego położenie, ale przylegająca do niego okolica była mi obca.
Obliczając, że Halef przygalopuje tam za jakąś godzinę, zatrzymałem się po upływie półtora godzin, aby czekać na jego powrót. Minęła godzina; nie zjawił się. Wypatrywałem niespokojnie. Gdy minęła dalsza godzina, syn Halefa spytał zatroskany:
— Sihdi, czy ojciec nie powinien już dawno wrócić?
— Pewnie zauważył u źródła ludzi i czeka, aż się oddalą, — rzekłem, by go uspokoić.
— Byłoby to nierozumne. W takim wypadku powinien wrócić i ostrzec nas.
— Nie martw się, ufaj swemu ojcu. Przecież słyszałeś niedawno, że jest dobrym wywiadowcą.
Zamikł.
Po półgodzinnem oczekiwaniu odezwał się znowu:
— Sihdi, zaczynam się niepokoić. Niechaj Allah chroni mego ojca! Śpieszmy mu z pomocą!
— Pośpiech nie jest wskazany. Pojedziemy wolno, ostrożnie, ja przodem, ty za mną.
— Dlaczego za tobą?
— Tak nakazuje ostrożność. Nie jest bezpiecznie nad źródłem. Są tam ludzie.
— Allah, Allah! Czy pochwycili mego ojca?
— Tego nie wiem, ale podejrzewam.
— Śpieszmy więc!...
— Wprost przeciwnie, musimy zwlekać. Jeżeli ojciec wpadł w ręce tych ludzi, będą pilnie obserwować okolicę i kierunek, z którego przybył, przypuszczając słusznie, że nie był sam w dalekiej pustyni. Jeżeli ruszymy ku źródłu galopem, ujrzą nas prędzej, aniżeli my ich zdołamy zauważyć. Z pewnością pozsiadali z wielbłądów, więc nie widać ich zdaleka; tymczasem my na naszych wielbłądach będziemy bardzo widoczni. Jeżeli jednak będziesz jechać za mną, powstanie złudzenie, że zbliża się tylko jeden jeździec. Będę się nadto posługiwał lunetą i mam nadzieję, że ich prędzej zauważę, niż oni nas.
Zwolna posuwaliśmy się naprzód. Okolica była dotychczas zupełnie płaska; teraz na horyzoncie zarysowały się kontury wzgórz. Zobaczyłem przez lunetę kilka nagich pasem skalnych, ciągnących się od wschodu na zachód, a więc przecinających drogę, którą obraliśmy. Źródło leży z pewnością między skałami lub za niemi.
Byłem pewny, że Halef został schwytany. W przeciwnym razie ujrzałbym go teraz. Nieopanowany Hadżi dolazł aż do skał; zauważono go i schwytano z zasadzki.
Miałem doskonałą lunetę; przyglądałem się dokładnie każdej skale, niestety, bezskutecznie.
Gdyby przed skałami stał człowiek, musiałbym go dojrzeć. Uświadomiłem sobie, że nie możemy się zbliżyć do linji skał, gdyż zobaczonoby nas gołem okiem. Skręciłem tedy na wschód, przynaglając wielbłąda do pośpiechu.
Maszallah! — zawołał Kara ben Halef. — Chcesz ominąć źródło? Ależ w takim razie pozostawimy ojca na pastwę losu!
— Jedź ze mną i ufaj mi! — odparłem. — Jeżeli sytuacja nad Bir Nufah przedstawia się tak, jak to sobie wyobrażam, wrogowie skierują uwagę na północ. Zboczymy więc, a dotarłszy do wschodniego krańca szczytów, skręcimy pod ich osłoną ku źródłu. Ludzie przy źródle nie spodziewają się, że nadjedziemy z tamtej strony. Przypuszczam więc, że uda nam się podkraść niepostrzeżenie. Trudno przewidzieć, co się stanie później.
— Jechać za skałą, przybyć z drugiej strony? O sihdi, mądry to pomysł! Ojciec mój jest najmądrzejszy pomiędzy wszystkimi ben Arabami, ale tyś jeszcze o wiele mądrzejszy, niż on!
Po kwadransie dotarliśmy do linji wzgórz, za którą, równolegle do pierwszej, ciągnęła się druga. Między jednem a drugiem pasm em górskiem wiła się kotlina o licznych zakrętach. Ruszyliśmy tą kotliną, bacząc, by wielbłądy nie następowały na kamienie. Wzgórza, stopniowo coraz wyższe, zaczęły się zbliżać ku sobie. Było mi to bardzo na rękę, gdyż w ten sposób zmniejszało się pole widzenia tych, którzy mogli nas wyczekiwać.
Przed każdym zakrętem wadi[1] zatrzymywaliśmy się, aby zbadać, czy za zakrętem nie kryje się jakaś wroga istota. Dzięki temu posuwaliśmy się bardzo wolno; droga, którą pieszo możnaby przebyć w ciągu jednej godziny, nam pochłonęła przeszło dwie.
Wreszcie ukazały się znaki, zwiastujące źródło: ujrzeliśmy kilka suchych krzaków; w niektórych punktach kotliny rosła trawa. Należało teraz zwiększyć dziesięciokrotnie uwagę.
Znowu stanęliśmy przed zakrętem. Dotychczas zatrzymywaliśmy się, nie zsiadając z wielbłądów; tym razem jednak zeskoczyłem ze swego dwugarbowego wierzchowca. Trzymając się mocno skały i wychylając część twarzy, ujrzałem w dolinie dwustu dobrze uzbrojonych jeźdźców, obozujących obok wielbłądów.
Jeźdźcy należeli do plemienia Szerarat; nie mogę powiedzieć, aby fakt ten napełnił mnie radością. Ujrzałem wśród nich Hadżiego. Był jeńcem.
Jeden z dowódców wstał, spojrzał w kierunku szczytu, wykrzyknął jakieś imię i spytał.
— Nic jeszcze nie widzisz?
Skierowawszy wzrok ku górze, ujrzałem Beduina, ukrytego za wielkim kamieniem.
— Niema żywej duszy — odparł.
— W takim razie pomyliliśmy się; jeniec był sam. Zejdź nadół — nie mamy czasu na dalsze czekanie. Jeżeli zaraz nie ruszymy, nie przybędziemy wieczorem nad Bir Nadahfa.
— Co się stało? Coś tam zobaczył, sihdi? — zapytał szeptem mój młody towarzysz. — Słyszę jakieś wołania.
— Zliź z wielbłąda, podpełznij do mnie. Zobaczysz ojca — odparłem również szeptem.
Usłuchał polecenia. Gdy wzrok młodzieńca padł na Halefa, ująłem go za ramię:
— Cicho! Spokojnie! Musimy czekać do wieczora.
— Do wieczora? Czy to nie za długo?
— Nie. Siłą nie damy rady tylu ludziom. Tylko podstępem zdołamy twego ojca uratować. A noc jest jedyną odpowiednią porą dla wykonania mego planu.
— Do wieczora gotowi zabić mego ojca.
— O losie jeńca rozstrzyga dżemma[2], a brak tu starców, tworzących skład dżemmy. Popatrz, sami młodzi wojownicy obozują w dolinie.
— Nie jest to pielgrzymka, gdyż nie widzę ani kobiet, ani starców, ani dzieci. Czyżby to miała być wyprawa wojenna, sihdi?
— Nie. Przyjrzyj się wielbłądom, rozłożonym na lewo; obładowane są sznurami i matami z palmowych włókien. Te sznury i maty służą do transportu zwierząt oraz do ładowania łupów. Nie ulega więc kwestji, że to wyprawa zbójecka.
— Przeciw komu?
— Tego nie wiem, mam jednak nadzieję, że dowiem się dziś wieczorem.
— Od kogo?
— Od Szeraratów. Będziemy podsłuchiwać.
— Więc pójdziemy za nimi aż pod nocny obóz? Sihdi, ojciec miał rację: u twego boku można nabyć doświadczenia. Ruszajmy jak najprędzej! Już dosiadają wielbłądów. Jeżeli tu przybędą, zobaczą nas.
— Nie przybędą. Zdążają przecież nad Bir Nadahfa, więc opuszczą kotlinę boczną szczeliną, położoną stąd po lewej stronie.
— Z czego to wnosisz, sihdi?
— Ze słów wodza, skierowanych przed chwilą do wywiadowcy. Źródło leży w kierunku południowym, szczelina prowadzi również na południe. Na szczęście, znam tę drogę.
— Byłeś tu kiedy?
— Nie, ale czytałem dokładny opis miejscowości u pisarza arabskiego Hamdaniego, który zwiedził te strony. Dawne to wprawdzie czasy, ale w tym kraju okolice tego typu zamieniają się nawet po upływie stuleci tak nieznacznie, że opis dziś jeszcze zapewne odda nam nieocenione usługi. — Widzisz, miałem rację! Ciągną na lewo. Ojca przywiązano do wielbłąda; rozgląda się, przeczuwając, żeśmy się ukryli i śledzimy Szeraratów. Jeżeli nie będzie to zbyt ryzykowne, ukażę mu się, aby go uspokoić.
Przywódcy Beduinów jechali z pojmanym Halefem na końcu oddziału. W pewnej chwili, tuż przed zakrętem skalnym, Halef odwrócił się. Uwaga Beduinów była zwrócona w inną stronę. Posunąłem się szybko kilka kroków naprzód i podniosłem ramiona; uchwyciwszy jego spojrzenie, ukryłem się znowu. Teraz wie, że znam jego położenie i nie będę szczędził wysiłków, byle go oswobodzić.
Wdrapałem się na południowy stok doliny, aby się przekonać, czy Szeraraci istotnie odjechali. Kiedy mi znikli z oczu, zszedłem nadół. Poprowadziliśmy wielbłądy do źródła. Niestety, opróżnili je wrogowie. Straciliśmy dobre dwie godziny, nim mogliśmy napoić wielbłądy, napełnić bukłaki i wreszcie ugasić własne pragnienie; potem dopiero ruszyliśmy w ślady Szeraratów.
Na płaskiej pustyni wyglądanie wroga było połączone z wielkiem niebezpieczeństwem. Na szczęście, źródła badijeh, w ich liczbie Bir Nadahfa, leżą w skalistych okolicach. Bir Nadahfa otoczona jest warrem[3], pod którego osłoną można się będzie skradać.
Wielbłądy posuwały się szybko; zwolniliśmy dopiero wtedy, gdy ślady wskazywały, że jesteśmy wpobliżu Szeraratów. Popołudnie minęło bez wydarzeń. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, ujrzałem przez lunetę grupę kamieni, otaczających źródło. Szeraraci byli już na miejscu, musieliśmy się więc zatrzymać. Dopiero z zapadnięciem nocy ruszyliśmy dalej. W odległości jakiegoś kilometra od warru ułożyliśmy wielbłądy na piasku, skrępowawszy im przednie nogi, aby się nie mogły zbytnio oddalić.
Był już najwyższy czas podkraść się do nieprzyjaciół. Kara ben Halef wyskakiwał ze skóry z niecierpliwości i ochoty. Kazałem mu jednak pozostać przy wielbłądach. Zostawiwszy pod jego opieką obydwie strzelby, podążałem w kierunku warru. Bez trudu znalazłem przy blasku gwiazd miejsce, w którem wśród bloków skalnych widniało swobodne przejście do źródła. Nie ulegało wątpliwości, że Szeraraci przechodzili tędy. Poczołgałem się teraz w kierunku źródła. Po niedługim już czasie dobiegły mnie głosy. Wkońcu rozróżniłem słowa:
Allahu akbar! Aszahdu anna, la ilaber ill’Allah, wa Mobammedu rasubl Allah. Haygab alas salah!
Szeraraci odmawiali chórem modlitwę wieczorną, zwaną eszeh. Ta okoliczność pozwoliła mi dotrzeć tak blisko, że mogłem się ukryć za kamieniem, odległym o kilka kroków od obozu wrogów. Chociaż gwiazdy nie świeciły jasno, mogłem przyjrzeć się placowi, okalającem u źródło. Beduini klęczeli na dywanach modlitewnych twarzami zwróceni ku Mecce i, gestykulując, powtarzali słowa protagonisty, który był moim najbliższym sąsiadem. Poznałem w nim przywódcę Szeraratów, który w południe nad Bir Nufah kazał zejść nadół wywiadowcy. Świetna okazja! Miał taki sam haik, co ja, i prawie taką samą postać. Trzy, czy cztery osoby, które w południe siedziały obok niego u źródła Bir Nufah, klęczały w pewnem oddaleniu; podkreślam, że postacie te umieszczone były przed nim, a więc odwrócone doń plecami. Między niemi zaś a protagonistą, w odległości trzech metrów ode mnie, leżał Halef ze związanemi rękami i nogami. W dodatku był ku mnie zwrócony twarzą. Odwrócił się umyślnie w tym kierunku, ponieważ przeczuwał, że stamtąd nadejdzie pomoc. Nietrudno było go oswobodzić. Czy jednak zrezygnować z wielbłąda? W obecnych warunkach odebrać zwierzę można tylko drogą wymiany; przedmiotem wymiany będzie — — przywódca.
Zatopieni w modlitwie Beduini nie odwracali wzroku od południo-zachodu. Ja leżałem po przeciwnej stronie. Wyciągnąwszy nóż z za pasa, zacząłem się przesuwać do Halefa. Ujrzawszy mnie, wyciągnął związane ręce. Jednem cięciem noża przeciąłem więzy, krępujące ręce, drugiem wyzwoliłem z pęt nogi, potem szepnąłem mu do ucha:
— Poczołgaj się aż do drogi, potem zaś goń szybko naprzód. Znajdziesz Karę, gdy tylko na niego zawołasz.
— A ty, sihdi? — zapytał.
— Podążę za tobą. Wielbłądom zdejm z nóg więzy! Żywo, żywo!
Począł się oddalać, ja zaś pozostałem na miejscu, odkładając wykonanie planu do chwili, w której nieprzyjaciele zajęci będą składaniem modlitewnych dywanów.
Wszystko stało się znacznie prędzej, niż mogę opowiedzieć. Gdy Halef zniknął na zakręcie, rozległy się ostatnie słowa modlitwy.
— Allah jest wielki. Allah jest przeogromny. Chwała mu na wieki!
Gdy protagonista wypowiedział słowa „na wieki“ i modlący się zaczęli powtarzać wypowiedziane przezeń zdania, nachyliłem się nad przywódcą, chwyciłem go lewą ręką za plecy, pociągnąłem wtył i walnąłem w skroń prawym kułakiem tak mocno, że się zwalił jak długi. Dla pewności palnąłem go jeszcze raz, potem wyprostowałem się, wziąłem go na barana i zacząłem biec w ślady Halefa.
Uciekałem potężnemi susami. Po chwili rozległy się za mną głośne wołania; równocześnie usłyszałem głos Halefa; nawoływał syna.
Natężyłem wszystkie siły w obawie, aby mnie wrogowie nie dogonili. Mimo ciężaru na plecach udało mi się dotrzeć do naszych wielbłądów, które leżały na ziemi, gotowe do drogi. Halef stał obok.
— Halefie, wskocz prędko na siodło, — poleciłem. — Weź ze sobą tego jeńca. Jedźcie prędko na wschód; zatrzymajcie się w odległości dwóch tysięcy kroków.
— Znowu chcesz pozostać, sihdi?
— Schwytam jeszcze jednego Szerari. Musimy przecież mieć posła.
Ojciec i syn spełnili me polecenie, ja zaś położyłem się na piasku, aby ścigający wrogowie nie ujrzeli mnie za wcześnie. Po jakimś czasie usłyszałem odgłos szybkich kroków i ujrzałem jednego z nieprzyjaciół. Pędził co tchu, wyprzedziwszy towarzyszów. Było mi to bardzo na rękę. Zatrzymał się w odległości sześciu, siedmiu kroków i nadstawił ucha. Nie usłyszawszy żadnych podejrzanych szmerów, zaczął się zbliżać wolnym, ostrożnym krokiem. Odezwały się tuż za nim wołania towarzyszów. Obejrzał się, odwracając się do mnie tyłem. Skoczyłem ku niemu, schwyciłem go za szyję i zadałem mu cios strzelbą. Padł twarzą na ziemię, nie mogąc złapać tchu. Wziąłem go na ręce i poniosłem, nie śpiesząc się zbytnio, gdyż reszta Szeraratów nie widziała mnie. Byłem zresztą przekonany, że nie będą prowadzili poszukiwań w kierunku, w którym się oddalałem. Gdym dotarł do Halefa i Kary, drugi jeniec oprzytomniał. Halef i Kara zeszli z wielbłądów; schwytany przywódca siedział między nimi; zmusili go do milczenia ostrzem nożów.
— Oto nadchodzi — rzekł doń Halef. — To ten, o którym ci opowiadałem; zwie się emir Hadżi Kara ben Nemzi effendi. Jest mocny jak dąb i niepokonany. Obydwie strzelby są jego własnością. Jedna z nich strzela dziesięć tysięcy razy bez ładowania. Jeśli piśniesz choć jedno słówko, lub poruszysz się, Kara ben Nemzi wyślę cię do dżehenny.
— Bez skrupułów — dodałem. — Jeżeli jednak obydwaj Szeraraci będą milczeć i słuchać, nie stanie się im nic złego i będą mogli jeszcze dzisiejszej nocy powrócić do swoich. W przeciwnym wypadku poczują w sercach nasze noże. Teraz oddalimy się nieco; później dowiedzą się, czego od nich żądam.
Związaliśmy im ręce. Kazałem jeńcom maszerować przodem; Halef i Kara jechali za nimi na wielbłądach.
Postanowiłem raz jeszcze zmienić kierunek, aby ujść ścigającym nas Beduinom; w przewidywaniu, że będą nas szukać na północ od warru, postanowiliśmy trzymać się kierunku południowego.
Po przebyciu sporego szmatu drogi, zarządziłem postój. Wielbłądy rozłożyły się na piasku; poleciłem również Szeraratom usiąść. Potem wziąłem Halefa nabok, aby się poinformować, w jaki sposób wpadł w niewolę. Wstrzymałem się przytem od wyrzutów, co go bardzo ucieszyło. Pojechał najspokojniej w dolinę Bir-Nufah, nie myśląc wcale o niebezpieczeństwie. Ujrzawszy Halefa, Szeraraci ukryli się, a potem wypadli z kryjówki i rozbroili go. Zbyt dumny, aby kłamać, wymienił swe imię. Wywołało to wielką radość, gdyż szeik Haddedihnów, z którymi Szeraraci żyli na wojennej stopie, był dla nich kąskiem nielada. Nie mówili nic o celach obecnej wyprawy rabunkowej. Mimo to wywnioskował z kilku oderwanych zdań, że wyprawa zwrócona jest przeciw plemieniu Lazafah-Szammar.
Badany twierdził, że jest sam. Nie chciano mu wierzyć. Mijały jednak godziny a nikt się nie zjawił; wierzyli tedy, że mówił prawdę, i ruszyli z nim w dalszą drogę. Poinformowawszy mnie o tem, zapytał:
— Czy wiesz, sihdi, kim jest ten Szerari?
— Nie.
— Słuchaj i dziw się! To syn Gaduba es Sahhar, starego czarownika Szeraratów, naszego najzacieklejszego i najbardziej krwiożerczego wroga. Niechaj Allah go spali — krwawa zemsta nakazuje mi właściwie zastrzelić go jak psa. Szczyci się przydomkiem Abu el Ghadab, Ojciec Złości, który oznacza, ze nie będzie oszczędzać żadnego z wrogów.
— To mnie nic nie obchodzi. Nie twój to jeniec, lecz mój.
— Rób, co chcesz. Jestem pewien, że postąpisz słusznie.
Uwolniwszy drugiego jeńca, oświadczyłem mu, co następuje:
— Słuchaj. Jestem Kara ben Nemzi, chrześcijanin i przyjaciel Haddedihnów. Z cudownej mojej strzelby mógłbym pozabijać wszystkich waszych wojowników, zanimby zdążyli posłać nam choćby jedną kulę. Wzięliście do niewoli mego przyjaciela i brata Hadżi Halefa Omara. Zamordować go chcieliście. Puszczę was jednak wolno, ale pod jednym warunkiem: musicie przyjacielowi memu oddać wielbłąda i to wszystko, coście mu zabrali. Idź do obozu po wielbłąda, broń i inne przedmioty. Jeżeli spełnisz sumiennie moje polecenie, oswobodzimy Abu el Ghadaba i ruszymy w dalszą drogę. Jeżeli knujesz jakiś podstęp, towarzysz twój przypłaci go życiem. Zostawiam ci pół godziny czasu. Jeżeli w tym terminie nie wrócisz, Abu el Ghadab padnie od mej kuli. Idź!
Widząc, że się ociąga, rzekł doń Abu el Ghadab:
— Śpiesz się i rób, co ci kazano! Życie moje więcej warte, niż jeden wielbłąd Haddedihnów.
Na te słowa oddalił się Beduin.
Dla bezpieczeństwa rozbiłem obóz w sporej odległości od miejsca, w którem toczyła się przytoczona wyżej rozmowa. Potem, wraz z Halefem, który zabrał strzelbę syna, podkradliśmy się do warru, aby oczekiwać tam na wysłanego do Szeraratów wojownika. Synowi Halefa poleciłem pilnować jeńca i zakłuć go, gdyby próbował uciec.
Po upływie niecałej pół godziny, rozległ się odgłos kroków. Odsunąwszy się nieco wbok, ujrzeliśmy gońca. Prowadził wielbłąda; minął nas niepostrzeżenie. Zgodnie z mojem zleceniem nie towarzyszył mu żaden z wojowników plemienia Szeraratów. Podnieśliśmy się z ziemi i dogoniliśmy go po niedługiej chwili.
— Twoje szczęście, żeś uczciwy! — rzekłem.
Wręczywszy Halefowi wszystkie zabrane poprzednio przedmioty, odesłałem gońca, upewniwszy go, że przywódca w przeciągu kilku minut również odzyska wolność.
— Dotrzymasz słowa, effendi? — zapytał.
— Zejdź mi jak najprędzej z oczu! — huknąłem. — Kara ben Nemzi jeszcze nigdy nie złamał słowa!
Ulotnił się jak kamfora. Dotarłszy do jeńca i jego młodocianego wartownika, uwolniłem z więzów ręce przywódcy i rzekłem:
— Otrzymałem wszystko, czego żądałem. Możesz odejść.
Obrzucił mnie badawczem spojrzeniem i rzekł po chwili:
— Naprawdę zwracasz mi wolność?
— Tak. Mam nadzieję, że w odpowiedzi na moje uczciwe postępowanie pozwolicie nam spokojnie ruszyć w dalszą drogę. Udajemy się w kierunku Bir el Halawijat, Źródła słodyczy. Nie życzymy sobie, abyście szli w nasze ślady.
— My zaś jedziemy na wschód w kierunku Akabet. Celem naszej podróży jest Bir esz Szukr, Źródło Wdzięczności. Nie masz się czego obawiać.
— Obawiać? Nie wiem, co to obawa, — odparłem.
— Nie wiesz, co to obawa? — uśmiechnął się ironicznie. — Nie zaznałeś strachu? Dużo o tobie opowiadają, ale wszystko to kłamstwo. Cała twoja waleczność jest tylko smrodliwym dymem wobec waleczności Szeraratów. Wykręciłeś się, ale spotkamy się jeszcze. Znasz prawa krwawej zemsty? Jest ona jak lew, który nie wypuści swej ofiary, zanim jej nie pochłonie. Od dzisiejszego dnia masz przeciw sobie szeba et thar, lwa krwawej zemsty. Przysięgam, że pożre cię wkrótce. Jesteś wyznawcą fałszywego boga i jego syna, który zginął na krzyżu haniebną śmiercią jako kłamca i buntownik. Był to taki sam giaur, jak ty...
Hola! — zawołał gniewnie mały Halef. — Nie powtarzaj przypadkiem tych słów, gdyż nie jestem tak cierpliwy;, jak...
— Kto, ty, taki karzeł? — przerwał Szerari, śmiejąc się na całe gardło. — Jestem już wolny, więc śmieję się z was i powtarzam, że szeba et thar połknie was wszystkich. Mięso i krew giaura będzie mu...
Nie dokończył. Głośne uderzenie przerwało dalszy ciąg przemówienia. Mały, porywczy Halef uderzył go po twarzy ostrym batem i zawołał:
— Dosyć tych giaurów, ty psie! Czy odważysz się jeszcze powtórzyć to słowo?
Uderzony krzyknął pod wpływem bólu, zasłonił twarz rękami i stał czas jakiś zupełnie nieruchomo. Potem zamierzył się na Halefa. Mały Hadżi wymierzył mu drugi cios, ja zaś chwyciłem Beduina za ręce, przycisnąłem mu je do piersi i zawołałem:
— Ani kroku dalej, bo połamię ci żebra, łotrze! Nie boimy się twego szeba et thar. Jeżeli w tej chwili nie weźmiesz nóg za pas, poczęstuję cię nożem!
Zwaliłem go na ziemię potężnem uderzeniem. Po chwili podniósł się, ale nie miał odwagi zaatakować nas czynnie. Gdyśmy się zaczęli sadowić na wielbłądy, obsypał nas gradem obelg. Ruszyliśmy. Wrzeszczał jak obłąkany:
— Szeba et thar was pożre — — szeba et thar — — szeba — — et — — thar — —!
Szeraraci usłyszeli te wrzaski. Głosy ich świadczyły, że śpieszą mu na pomoc.
Jakkolwiek nie groziło nam niebezpieczeństwo, popędzaliśmy wielbłądy.
Jechałem na przodzie, za mną Halef z synem. Po jakimś czasie Halef krzyknął:
— Sihdi, jedziesz w fałszywym kierunku; nie możemy się tak daleko zapuszczać na prawo!
— Musimy — odparłem. — Tam znajduje się źródło Bir el Halawijat.
— Przecież nie jedziemy do tego źródła!
— Słusznie. Przedewszystkiem musimy ostrzec przed Szeraratami Szammarów plemienia Lazafah, i to tak, aby Szeraraci nic nie przeczuwali. Oświadczyłem dlatego synowi czarownika, że ruszamy w kierunku Bir el Halawija. Wyprowadzimy w pole Szeraratów, gdyż jutro, skoro świt, ruszą naszemi śladami.
— Czy dotrzemy aż do źródła? To strata czasu!
— Znasz drogę?
— Tak. Dokładnie.
— W takim razie wiesz zapewne, że po kilkugodzinnej jeździe znajdziemy się na wielkim szerokim hadżar el mahlis, na płaskiej równinie. Ślady wielbłądów będą na niej niewidoczne, będziemy więc mogli zboczyć na lewo, a Szeraraci tego nie zauważą.
— Masz rację, sihdi. Znowu dajesz dowody, żeś prawdopodobnie mądrzejszy ode mnie.
— Tylko „prawdopodobnie“? — zapytałem z uśmiechem. — No tak, szkoda, że nie popędziłem jak ślepy w objęcia dwustu Szeraratów.
Był to jedyny zarzut, jaki uczyniłem Halefowi za jego nieostrożność. Wymowny Hadżi nie odpowiedział wcale. Muszę tu zaznaczyć, że tylko wzgląd na obecność syna, powstrzymał mnie od znacznie surowszego skarcenia ojca.
Po całonocnej podróży daliśmy wielbłądom godzinę wytchnienia. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę i dotarliśmy wreszcie do hadżar el mahlis.
Na twardym gruncie zmieniliśmy dotychczasowy kierunek. Wielbłądy miały pracę nielada. Jechaliśmy aż do późnego wieczora. Nad Bir Bahrid, Chłodnem Źródłem, natrafiliśmy wreszcie na placówkę Szammarów plemienia Lazafah.
Chętnie przyjmowano Haddedihnów w namiotach tego plemienia. Gdyśmy nadto oświadczyli, że przybywamy nietylko w roli przyjaciół, ale również w tym celu, aby ich ostrzec przed nieprzyjacielem, powitano nas entuzjastycznie. Natychmiast wysłano gońców do innych oddziałów z wezwaniem. Należało się bowiem liczyć z tem, że Szeraraci przybędą nad Bir Bahrid.
Z nastaniem ranka wysłano wywiadowców, choć wątpiliśmy, czy nieprzyjaciel zbliży się za dnia. W ciągu wieczora i nocy nadciągnęło tylu Lazafahów, że w rezultacie liczba wojowników doszła do pięciuset.
Oczywiście, zaproszono nas na naradę wojenną. Jak zwykle, starałem się powstrzymać od krwi rozlewu. Niestety słowa moje i wezwania były w tym wypadku daremne. Beduini zwykli uważać pobłażliwość za dowód słabości. Poza tem byłem dla nich człowiekiem obcym. Nie mieli wobec mnie takich długów wdzięczności, jak ich krewni Haddedihnowie. Dzielny Halef starał się ugłaskać ich nieco, niestety z tym samym skutkiem, co ja. Postanowiono okrążyć Szeraratów i wybić wszystkich, którzy nie zechcą się poddać. Los jeńców uchwalono złożyć w ręce zgromadzenia starszyzny. Znałem nieubłaganą surowość Lazafahów. Nie łudziłem się, że wyrok będzie łagodny.
Gdym się po ukończeniu narady znalazł sam na sam z Halefem, szeik Haddedihnów rzekł:
— Wiem, sihdi, jak bardzo ci nie odpowiadają postanowienia wojowników. Wierzaj mi, że byłbym zadowolony, gdyby zwyciężył twój pogląd. Jestem w głębi serca chrześcijaninem. Nie mogę tego rozgłaszać, gdyż pozbawionoby mnie godności szeika i straciłbym wpływ na Haddedihnów, wpływ przepojony duchem twojej wiary. Nie weźmiemy udziału w krwawej łaźni. Proponuję, abyśmy dziś jeszcze ruszyli do Dżebel Szammar.
— O nie!
— Dlaczego?
— Przedewszystkiem jako goście Lazafahów mamy obowiązek ich wspomagać. Po drugie, nie mamy dostatecznego powodu do tak nagłej decyzji. Po trzecie, stracilibyśmy u naszych gospodarzy mir i szacunek; mogliby nam zarzucić, że jesteśmy tchórzami. Po czwarte, może uda się nam — jeżeli pozostaniemy — złagodzić nieco ich okrucieństwo i przynajmniej to osiągnąć, że drobna ilość wrogów zginie, a większość dostanie się do niewoli.
— Masz rację, sihdi. Zostaniemy i chociaż drży moje ojcowskie serce, cieszę się, że ujrzę syna mego w walce. Jestem pewien, że nie ucieknie przed nieprzyjacielem.
— Ja również jestem o tem przekonany, ale nie zapominajmy, że jest mało doświadczony, a bardzo porywczy. Dlatego mamy obydwaj obowiązek baczyć pilnie, aby nie podrwił głową.
Minęła doba. Z nastaniem ranka wróciło kilku wywiadowców z meldunkiem, że Szeraraci zapewne nadciągną, gdyż nocowali w pustyni, w miejscu odległem stąd zaledwie o pięć godzin jazdy. Trzech wywiadowców pozostało na czatach. Po jakimś czasie wrócili z wieścią, że wrogowie zwinęli obóz i wysłali szpiegów, których się należy wkrótce spodziewać.
Źródło leżało w podłużnej kotlinie. Od strony północnej i zachodniej, od której szli wrogowie, nie była osłonięta; natomiast od południa i wschodu okalała ją linja skał. Większość Lazafahów ukryła się za tą linją. Przy źródle pozostało tylko czterdziestu ludzi.
Pasące się obok zwierzęta odpędzono nieco dalej, dzięki czemu Bir Barkid stracił wygląd wojennego obozowiska. Halef, Kara i ja ukryliśmy się opodal przed szpiegami. Około południa ujrzeliśmy dwóch jeźdźców, jadących wolno w kierunku obozu. Zapytali uwijających się koło źródła Lazafehów, czy mogą dostać wody. Jak nas później poinformowano, oświadczyli, że są zaprzyjaźnionymi z Lazafahami Aneïzehami i jadą do en Nfud. Napoiwszy zwierzęta, ruszyli w dalszą drogę. Śledziłem ich przez lunetę. Zniknąwszy z oczu Lazafahów, skręcili na północny-zachód, aby zawiadomić Szeraratów, że źródła pilnuje tylko czterdziestu ludzi i nietrudno będzie zdobyć paręset koni i wielbłądów.
Po jakiejś godzinie wrogowie ukazali się od północnego wschodu. Pędzili kłusem, aby nas zaskoczyć. Na brzegu kotliny zeskoczyli z wielbłądów. Wydając przeraźliwe okrzyki wojenne, zaczęli walić na dno kotliny.
Równocześnie z prawa i z lewa wypłynęły z za skał haiki Lazafahów. Przerażeni Szeraraci zatrzymali się na chwilę; i ta jedna chwila niepewności wystarczyła Lazafahom, aby ich otoczyć. Powstał nieopisany zgiełk i pisk. Zabłysły noże, skrzyżowały się lance i dzidy, zaczęły padać strzały. Kara ben Halef skoczył z upojeniem w wir walki, a my zaś za nim. Na szczęście, udało się nam uchronić go przed ranami; niestety, nie mogliśmy wpłynąć na przebieg walki. Krew płynęła strumieniami. Legło na polu przeszło stu Szeraratów. Prawie wszystkich rannych poprzebijano. Zaledwie dwudziestu napastnikom udało się dotrzeć do wielbłądów i uciec, reszta wpadła w ręce Lazafahów. Abu el Ghadab, syn czarownika, znalazł się również wśród jeńców.
Wolę nie opisywać scen, które się rozgrywały między zwycięzcami a zwyciężonymi. Oddaliłem się wraz z Halefem i Karą. Wkrótce sprowadzono nas jednak jako pośrednich sprawców zwycięstwa; chciano nam podziękować i ofiarować część łupów.
Oczywiście, nie przyjęliśmy ich. Przy tej okazji spostrzegli nas jeńcy. Gdy Abu el Ghadab nas ujrzał, podniósł się nieco mimo więzów i, przeszywając nas wzrokiem, wściekle zaryczał:
— Kara ben Nemzi jest parszywym psem chrześcijańskim! Zdradził nas! Szeba et thar, lew krwawej zemsty, pożre go za to. Niech Allah przeklnie go wraz z obydwoma towarzyszącymi mu Haddedihnami!
Na twarzy jego widniały dwie szerokie sine pręgi od uderzenia bata — wyglądał okropnie.
Przyjąłem te wyzwiska z zimną krwią. Ale mały Halef w gorącej był wodzie kąpany. Stanął więc przed synem czarownika i ryknął:
— Twój lew zemsty, który nas tylko śmieszy, sam cię pożre. Powiedziałeś, że powinniśmy się ciebie bać. Zapominasz jednak, żeś już nie jest wojownikiem, ponieważ napiętnowano cię na wieki. Twarz twoja nosi ślady mego bata, zbiłem cię jak psa, którego się człowiek brzydzi dotknąć. Zginiesz W hańbie i wstydzie wraz ze swoim szeba et thar, który z obrzydzenia nie zechce cię nawet połknąć.
Ująwszy Halefa za ramię, położyłem kres dalszym popisom krasomówstwa.
Bitwa była skończona, mogliśmy się więc oddalić, nie narażając się na zarzut tchórzostwa. Odjeżdżałem z ulgą, gdyż nie miałem ochoty pozostawać dłużej na miejscu, nad którem unosiły się opary krwi. Pożegnawszy się, ruszyliśmy w drogę w towarzystwie honorowej eskorty, która rozstała się z nami dopiero po upływie kilku godzin.
Gdyśmy po sześciu dniach przybyli szczęśliwie do celu, wieść o naszej przygodzie dotarła już do miasta. Przyjęto nas z wielkiemi honorami. — — —




LEW KRWAWEJ ZEMSTY

Nie mam tu zamiaru rozwodzić się nad Dżebel Szammar. Krajem tym rządzi szeik, którego również zowią księciem.
Stolica Hâil wznosi się na wzgórzu, między górami Adża i Selma. Spędziliśmy w niej bardzo miły tydzień. Tuż przed naszym przybyciem szeik wyruszył na wielką hadż[4] do Mekki. Zastępował go Hamed Ibn Telal, krewny bardzo sławnego szeika Telala, któremu kraj bardzo wiele zawdzięcza. Po długich naradach udało się Halefowi zawrzeć pakt, gwarantujący Haddedihnom wielkie korzyści. Okoliczność, żeśmy się pojawili we trójkę, wywołała większe wrażenie, niż setka wojowników. Podczas tego tygodnia jeździłem po kraju, zaznajamiając się z obyczajami i ludźmi. Tem niemniej z radością dowiedziałem się o zakończeniu pertraktacyj i o tem, że nadszedł czas powrotu. Bylibyśmy zapewne zostali dłużej, gdyby nie to, że nie chcieliśmy czekać na przybycie karawany pielgrzymów perskich, którzy rok rocznie przeciągają przez Dżebel Szammar. Zbyt dobrze znałem pielgrzymki mahometańskie! Hamed Ibn Telal obdarował nas hojnie na pożegnanie i dał nam dwudziestu jeźdźców, którzy mieli nas opuścić po dwudziestu dniach drogi.
Ponieważ nie mieliśmy wcale ochoty spotkać się znowu z Szeraratami, Hamed Ibn Telal doradził nam wracać przez Lyneh. Idąc za tą radą, nie spodziewaliśmy się, że dostaniemy się w paszczę lwa. — Nikt nie uniknie swego losu — mówi muzułmanin. W tym wypadku losem naszym była krwawa zemsta, którą Abu el Ghadab przezwał lwem. — — —
W bukłakach było już niewiele wody; cieszyliśmy się więc bardzo na myśl o Wadi Aszdar, Zielonej Dolinie, gdzie mieszczą się źródła okolone skałami i ruinami prastarego kasru[5]. Ruiny takie, pochodzące przeważnie z czasów przedislamistycznych, nie są w Arabji rzadkością. Fakt, że w Wadi Aszdar stał kiedyś zamek, nie był dla mnie dziwnym, gdyż znałem podanie, według którego dolina ta połączona była kiedyś z jednym z dopływów Eufratu. Wiedziałem również, że podczas deszczów dolina napełnia się wodą tak wysoko, że można się w niej kąpać, a nawet pływać. Dlatego źródła te nigdy nie wysychają i nawet w najupalniejszej porze roku dolinę okrywa bujna roślinność, wabiąca zwierzęta drapieżne. Halef słyszał, że widywano tam nawet lwy.
Jechaliśmy przez noc całą i część ranka. O jakiejś dziewiątej rano ujrzeliśmy przed sobą wierzchołki szczytów, wśród których leży wadi.
Źródło w pustyni nasuwa myśl o ludziach. A zwykle są to indywidua, przed któremi mieć się należy na baczności. Wypadało przeszukać okolicę. Halef ofiarował swe usługi, musiałem je jednak odrzucić w obawie, że znowu popełni podobny błąd, jak nad Bir Nufah. Ruszyłem sam. Nad pierwszem źródłem nie było śladu żywej duszy. Ruszyłem więc dalej. I tutaj nic nie zaobserwowałem. Nieco zdziwiony, wróciłem po Halefa i Karę. Gdybym pojechał jeszcze dalej, aż do drugiego źródła, położonego głęboko pod ruinami, byłbym zauważył ślady łap, z powodu których ludzie nie mieli ochoty zapuszczać się w tę okolicę.
Rozbiliśmy obóz nad pierwszem źródłem, otoczonem krzakami. Zdjęliśmy siodła z pleców wielbłądów, zwilżyliśmy gardła i napoiliśmy zwierzęta. Teraz dopiero dało nam się we znaki zmęczenie. Postanowiliśmy czuwać na zmianę, luzując się co dwie godziny.
Pierwsza kolej wypadła na mnie, druga na Halefa, trzecia na Karę. Po upływie dwóch godzin, które minęły w zupełnym spokoju, zbudziłem Halefa i ułożyłem się do snu. Byłem ogromnie zmęczony, więc zasnąłem szybko. Arabski Morfeusz płatał mi we śnie figle. Naprzód pokazał mi napad Beduinów, potem usłyszałem cichy szelest sukien, tłumione kroki, szepty, wreszcie padł strzał... Czy to istotnie sen?
Zerwałem się, równocześnie skoczyli Halef i Kara. Strzał nie był sennem urojeniem. Tak, otoczyło nas przeszło stu Arabów. Ku memu przerażeniu byli to Szeraraci. Kara usnął podczas pełnienia służby i tylko dzięki temu ludzie ci podkradli się pod nasz obóz. Wielbłądy, czy też wierzchowce, zostawili gdzieś na ustroniu. Ujrzałem nasze strzelby w ich rękach. O oporze nie było mowy. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie, staliśmy bowiem w obliczu krwawej zemsty. Jedynym ratunkiem mogło być oddanie się pod himaiji[6] jednego z wodzów.
W przeciągu sekundy powziąłem decyzję. Nie możemy czekać, aż który z przeciwników oświadczy, żeśmy jeńcami, — musimy ich uprzedzić. O dwa kroki ode mnie stał stary Beduin o czcigodnym wyglądzie. Miałem wrażenie, że nie jest to zwyczajny wojownik. Popchnąłem więc prędko Halefa i Karę w jego kierunku, ująłem go za haik i zawołałem:
Dakilah ia szeik!
Znaczy to: jestem pod twoją opieką, o panie! Żaden szanujący się Arab nie odmówi opieki wrogowi, który te słowa wypowie, dotykając jego szat. Gdy się to stanie, Arab jest gotów bronić wroga z narażeniem życia. Halef i Kara znali to prawo pustyni równie dobrze, jak ja. Choć postępek mój zaskoczył ich niespodzianie, mieli dosyć czasu, aby pójść za mym przykładem. Dwa szybkie dotknięcia haika, dwa równoczesne okrzyki: Dakilah ia szeik!... i znaleźli się również pod opieką Araba.
Dokoła rozległy się gniewne okrzyki. Starzec chciał się cofnąć. Uchwyciliśmy się jednak mocno jego burnusa, więc rzekł:
— Głos wasz uprzedził moje usta, więc jestem zmuszony wziąć was pod swą opiekę. Jam Abu Dem, szeik Szeraratów. Biada temu, kto choćby włos jeden utrąci z gło­wy tych, których od tej chwili chronię. Oddajcie im broń!
Jaki szczęśliwy zbieg okoliczności, że to właśnie szeik! Gdy mi oddano obydwie strzelby, poczułem się znacznie bezpieczniej. Chodziło teraz o to, czy w całej zgrai jest choćby jeden człowiek, który nas zna.
Nie zdążyłem rzucić okiem na wszystkich przeciwników, gdy ktoś, przedzierając się przez szeregi, zawołał:
— Nie bierz ich pod swą ochronę, o szeiku! To nasi krwawi wrogowie.
— Krwawi wrogowie?
— Tak jest. Człowiek z dwiema strzelbami, to emir Kara ben Nemzi effendi, chrześcijanin.
Maszallah! — zawołał szeik, cofając się.
— Ten mały zaś, to Hadżi Halef Omar, szeik Haddedihnów. Schwytaliśmy go nad Bir Nufah, lecz emir go oswobodził. Trzeci z nich jest zapewne jego synem. Wszyscy trzej zdradzili nas przed Lazafahami, którzy dzięki temu odnieśli zwycięstwo nad Bir Bahrid.
Nastąpiła chwila decydująca.
Ia thar, ia thar, ia thar! — O zemsty krwawej, o zemsty, o zemsty! — rozległy się głosy, a ręce chwyciły za oręż.
Ia himaiji, ia himaiji! — O opieko, o opieko, — zawołałem na to, a Halef i jego syn powtarzali za mną te słowa jak pacierz. Szeik dał znak ręką. Gwar natychmiast ucichł. Z wracając się do mnie, zapytał:
— Tyś emir Kara ben Nemzi effendi? Jesteś chrześcijaninem?
— Tak.
— A to Hadżi Halef Omar, szeik Haddedihnów, i jego syn?
— Tak.
— Masz odwagę to wyznać?
— Nie kłamię nigdy. Zresztą, zaprzeczenie byłoby w tym wypadku szaleństwem.
— Jakto?
— Czy nie wiesz, że chroniony traci opiekę, jeżeli splami swe usta kłamstwem w obliczu tego, który go ochrania?
— Masz rację. Słyszałem, żeś w Dżezireh i u Kurdów dokonał wielkich czynów. W jaki sposób Allah użyczył giaurowi tyle siły, zręczności i dzielności?
— Jest Panem i Ojcem wszystkich ludzi, tak waszym, jak naszym. Dlaczego powołujesz się na różnicę wiary? Istotnem w tym wypadku jest tylko to, żeś mój opiekun. A może szeik Szeraratów tak się obawia swych poddanych, ze chce cofnąć opiekę?
Pytanie było śmiałe. Ściągnął ponuro brwi i zapytał:
— A gdybym cofnął?
— Imię twe byłoby na wieki shańbione.
— A wy — zgubieni.
— Nie, wcale nie!
— Mówisz, jak szalony!
— Mówię, jak człowiek świadomy swej siły. Jeżeli ci o mnie opowiadano, słyszałeś zapewne i o moich czarodziejskich strzelbach?
— Opowiadają, że możesz strzelać bez ładowania, a nigdy nie chybisz. Nie wierzę.
— Ale uwierzysz. Odmierzcie sto kroków, wetknijcie w ziemię dziesięć dzid. Przebiję wszystkie, nie nabijając strzelby.
W odpowiedzi na te ryzykowne słowa rozległ się pomruk. Szeik odwrócił się i rozmawiał półgłosem ze swoimi towarzyszami. Halef szepnął:
— Jeżeli się zgodzą na twoją propozycję, wygraliśmy, sihdi!
Po krótkiej chwili szeik odwrócił się i rzekł:
— Niech się stanie, jak chcesz, ale pod jednym warunkiem.
— Słucham.
— Jeżeli nie spełni się twoja zapowiedź, tracicie moją opiekę.
— Zgoda! — odparłem spokojnie, choć wiedziałem, co stawiam na kartę.
Jeżeli choć jedna kula chybi, zostaniemy sami wśród zgrai nieprzyjaciół. Znając jednak swą strzelbę, wiedziałem, że mogę jej być pewny nawet wtedy, gdy opieka szeika się skończy. Położenie nasze było przedtem ciężkie jedynie dlatego, ponieważ we śnie zabrano nam broń.
Odmierzono sto kroków, wetknięto dzidy w ziemię. Wszyscy skierowali wzrok na mnie. Przyłożyłem do ramienia sztuciec Henry’ego i dałem dziesięć strzałów, jeden po drugim.
Powstał gwar, bieganina. Halef rzekł:
— Sihdi, wszyscy biegną w tamtą stronę — zostaliśmy sami. Możnaby uciec.
— Chyba poto, żeby nas za chwilę dogonili. Nie, zostaniemy. Pomyśl, ile czasu zużylibyśmy na podniesienie wielbłądów.
Wyciągnięto dzidy z ziemi i zaczęto je sobie podawać z rąk do rąk wśród okrzyków podziwu. Odwróciłem się, aby niepostrzeżenie uzupełnić dziesięć patronów. Szeraraci patrzyli na mnie wrogo, lecz z szacunkiem. Szeik zbliżył się znowu i, obrzucając mnie badawczem spojrzeniem, rzekł:
— Opowiadanie o czarodziejskich strzelbach nie jest kłamstwem; wszystkie kule tkwią w dzidach równomiernie. Jakiż djiinn[7] wykonał tę strzelbę?
— Djinn pochodzi z Amirica; zwał się Henry.
Sądzę z tego, że Amirica ma potężniejszych djinnów, niż my. Zostajecie pod moją osłoną. W mojej obecności nic wam się złego nie stanie. Ponieważ jednak rozdziela nas zemsta krwi, zgromadzenie starszyzny rozstrzygnie o waszym losie.
— Mam wrażenie, że powinienem być u ciebie zupełnie bezpieczny.
— Jak ci wiadomo, pewność ta i bezpieczeństwo rozciąga się najwyżej na przeciąg dwóch razy po siedem dni. Po upływie tego terminu będę zmuszony was opuścić. Jeśli wyrok zgromadzenia będzie łagodny, odbierzemy wam broń i pozwolimy odejść, ale po odejściu musimy was ścigać. Jeżeli przy tej okazji zostaniecie schwytani, biada wam. Nie łudźcie się, że darujemy wam życie i przyjmiemy wzamian dijeh, wykup krwi. Zwyczajni wojownicy mogą płacić wykupy, ale tacy ludzie, jak wy, muszą oddać swe życie.
— Kiedy zbierze się zgromadzenie starszyzny?
— Gdy tylko nadciągnie główny oddział moich ludzi. Musimy bardzo uważać przy pojeniu zwierząt, gdyż...
Przerwał, rzucił mi pytające spojrzenie, potem ciągnął dalej:
— Zastaliśmy was pogrążonych we śnie. Jak długo mieliście zamiar pozostać przy tem źródle?
— Do rana — odpowiedziałem.
Allah akbar! — Bóg jest wielki! Do rana! Czy zdawaliście sobie sprawę z grożącego wam niebezpieczeństwa?
— Nie.
Allah kerihm! — Bóg jest miłosierny!
Uchronił was przed niechybną śmiercią. Naprawdę, niewiadomo wam, że...
Znowu przerwał, gdyż przy wejściu do wadi podniósł się gwar głosów ludzkich i zwierzęcych. Po chwili ujrzeliśmy wielki oddział jeźdźców na koniach i wielbłądach. Na przodzie jechał starzec o odpychającym wyrazie twarzy. Odrzucony do tyłu haik odsłaniał pierś obwieszoną amuletami. Na szyi wielbłąda i u siodła kołysały się wypchane zwierzęta i jakieś egzotyczne przedmioty. Małe oczy przybysza tkwiły głęboko w orbitach, nos wyglądał jak dziób sępi, bezzębne usta wyglądały jak szeroka jama. Cała postać, przeraźliwie długa i chuda, kołysała się na wielbłądzie jak pagoda. Turban koloru zielonego świadczył, że jest jednym z potomków proroka. Gdym go ujrzał, jakiś głos wewnętrzny szepnął mi, że to czarownik, Gadub es Sahhar. Nie omyliłem się. Fakt, że wszyscy wybiegli, by mu zakomunikować o cennym połowie, świadczył, jak wielkim szacunkiem darzyli go Szeraraci.
Dowiedziawszy się, że nas schwytano, wydał okrzyk radości, zeskoczył z wielbłąda, nie czekając aż ten uklęknie, podbiegł ku nam, popatrzył na mnie, przewracając białka, i ryknął:
— Więc ty jesteś tym przeklętym psem chrześcijańskim, któremu zawdzięczam niewolę i pewną śmierć swego syna? Odpokutujesz za to! Niechaj dusza twa pogrąży się w piekło, jak płonący kawał żelaza, a ciało twoje niechaj płonie, jak żar słońca. Wyjmiemy ci wnętrzności, będziemy...
— Milcz! — huknąłem. — Jestem pod ochroną. Jak śmiesz mnie obrażać?
— Pod ochroną? — zapytał. — Któż cię ochrania?
— Ja! — odparł szeik.
— Co? Jak? Pod twoją ochroną? Jak śmiesz brać pod swoją ochronę naszych śmiertelnych wrogów?
— Jak śmiem? — zapytał dumnie szeik. — Pamiętaj, żem szeik Szeraratów! Chcesz mi dyktować, co powinienem czynić? Ci ludzie dotknęli mego ubioru i zawołali: „Dakilah ia szeik!“ Chciałbym usłyszeć, kto się teraz odważy żądać, bym ich nie ochraniał!
— Ja! Chciałbym usłyszeć, kto się odważy oprzeć moim żądaniom? Jeżeli jest taki, wpakuję mu w ciało wszystkie złe duchy ziemi i piekła!
Szeik odwrócił się do swoich ludzi i zawołał:
— Ludzie i wojownicy Szeraratów, rozstrzygnijcie, czy on ma rację, czy ja. Czy powinienem osłaniać jeńców.
Nie było odpowiedzi. W głębi duszy przyznawali, że ma rację, ale żaden nie miał odwagi wypowiedzieć się przeciw czarownikowi, którego praktyki budziły postrach. Czarownik roześmiał się szyderczo i rzekł:
Hi, hi, hi! Czy słyszysz choć jedno słowo, o szeiku? Te psy uderzyły mego syna nad Bir Nadahfa batem w twarz; w odpowiedzi na tę zniewagę zagroził im szebą et thar, lwem krwawej zemsty, lwem...
Przerwał, wykonywując ruch, dowodzący, że jakaś dobra myśl strzeliła mu do głowy. Po chwili obrzucił nas wzrokiem triumfującym i rzekł do szeika po przyjacielsku, jakgdyby nic nie zaszło:
— Przyznam ci rację, o szeiku, jeżeli przyzna ci ją zgromadzenie starszych. Każ zwołać ichtjarije[8]. Niechaj rozpoczną natychmiast naradę. Posłuchamy, co o tych psach powiedzą doświadczeni. Nie traćmy ani chwili czasu, gdyż jutro, skoro świt, musimy wyruszyć przeciw Lazafahom, aby uwolnić synów naszych i wojowników.
Odszedł, aby zwołać starców. Szeik podszedł do nas i rzekł półgłosem.
— Dałem wam słowo, chciałbym go dotrzymać, ale nic nie mogę uczynić przeciw szebie et thar. Mam jednak wrażenie, że nie jesteście tchórzem podszyci, zresztą macie broń lepszą, niż my. Wszystko zależy od woli Allaha!
Z chwilą zjawienia się czarownika położenie nasze znacznie się pogorszyło. Szeraraci byli i przedtem naszymi wrogami, ale rycerskie zachowanie się szeika świeciło im przykładem. Obecnie liczba wrogów powiększyła się, a stary Gadub es Sahhar wywierał na nich większy wpływ, niż szeik. Patrzano na nas teraz znacznie groźniej, chwilowo jednak nie mieliśmy powodu do obaw, gdyż przed wyrokiem dżemmy, rady starszych, nikt nie miał prawa nas tknąć.
W pewnem oddaleniu rozpoczęła się narada starców. Miała charakter uroczysty i poważny. Tylko jeden z pośród uczestników unosił się bardziej, niż na to zwyczaj pozwalał. Był to czarownik. Przez cały czas przekonywał starców o konieczności represyj. Siedzieliśmy obok siebie, otoczeni wojownikami. Halef zapytał szeptem:
— Nie przeczuwasz, sihdi, co postanowią?
— Owszem. Z pewnością chodzi o lwy, które przebywają w wadi.
Allah! Lew?
— Nie jeden, lecz kilka. Przecież w tej porze rodzą się młode.
— Mówiłem ci już, że nieraz bywały tu lwy. Nie jest więc wykluczone, że się znowu pojawiły, i przebywają wśród licznych kryjówek ruin. Cóżto ma jednak wspólnego z nami?
— Sądzę, że bardzo wiele. Widziałeś triumfujące oblicze czarownika, gdy zaczął mówić o „lwie krwawej zemsty“.
— Owszem. Miałem wrażenie, że się bardzo cieszy.
— To radość z naszej pewnej zguby.
— Za sprawą lwów?
— Tak.
— Sądzisz więc, że rzucą nas lwom na pożarcie?
— Musieliby nas zmusić, a na to nie pozwoli sztuciec Henry’ego. Dopóki mam tę broń, odrzucę każdą decyzję zgromadzenia, która nam nie pozostawi furtki ratunku. Przeczuwam, że każą nam z lwem walczyć o życie.
— Zgodziłbyś się, sihdi?
— Chciałbym przedewszystkiem wiedzieć, co ty o tem sądzisz?
— Sam chyba wiesz. Jakże dumną byłaby Hanneh, najlepsza i najwspanialsza kobieta, gdyby jej Halef przyniósł do domu skórę lwa.
— A twój syn?
— O, sihdi, — wtrącił szybko Kara — serce moje przepełnione jest głęboką żałobą i smutkiem. Moja to wina, że nas schwytano. Spałem, zamiast czuwać. Walczyłbym z dziesięcioma lwami, byle odzyskać twe zaufanie!
— Nie bierz sobie tego do serca, drogi Karo, — pocieszyłem go. — Byłeś zmęczony. A co do naszej niewoli, to mam nadzieję, że się prędko skończy. Jeżeli przypuszczenie moje okaże się słuszne, zgodzę się na walkę tylko pod warunkiem, że odzyskamy wolność. A zgodzę się nie z lęku przed Szeraratami, tylko z pasji myśliwskiej, gdyż i życie i wolność potrafiłbym obronić przy pomocy sztućca, bez walki z lwami. Patrzcie, zgromadzenie się skończyło. Pewnie zaraz nas wezwą.
Wśród uczestników dżemmy powstał ruch. Szeik podniósł się, podszedł do nas i rzekł:
— Zgromadzenie starszyzny wydało wyrok. Gdybyśmy się znajdowali w duarze[9], opieka moja rozciągałaby się na przeciąg dni czternastu. Jesteśmy jednak w podróży i nie mogę was zabrać ze sobą. Opieka więc moja trwać będzie tylko do jutrzejszego ranka, to jest do chwili, w której opuścimy to wadi. Właściwie nie powinienem wam nic więcej powiedzieć, gdyż czarownik zastrzegł to sobie. Ponieważ jednak wiem, że ma zamiar was zastraszyć, poczytuję sobie za obowiązek opiekuna dać wam kilka wskazówek, z których domyślicie się, co czynić.
Przerwał. Korzystając z tego, wtrąciłem:
— Jesteśmy wdzięczni za twą dobroć, szeiku, muszę ci jednak powiedzieć, że niełatwo nas zastraszyć. A już staremu Sahharowi nie udałoby się to wcale. Możesz sobie o nim myśleć, co chcesz, co do mnie, znam jego fach lepiej niż wy i wiem, że jest to stuprocentowy cha’in, oszust.
Pod wpływem tych słów szeik rozpogodził się nieco i rzekł:
— Widzę, że Allah obdarzył cię niezwykle zdrowym rozsądkiem. Niestety, moi Szeraraci nie odznaczają się tym przymiotem. Nienawidzę was za zdradzenie naszych wojowników przed Lazafahami, ale chciałbym podziękować wam za to, że w liczbie wziętych do niewoli znalazł się jeden, którego powrotu wcale sobie nie życzę.
— Abu el Ghadab, syn czarownika.
Maszallah! Skąd to wiesz?
— Stosunek twój do Sahhara i jego syna znam lepiej, niż ci się zdaje.
— Jeżeli tak jest istotnie, nie mów z nim o tem. Słyszałem, żeś sam w nocy położył pana z gruba głową. Nie uważaliśmy tych wieści za prawdziwe, gdyż na wyprawę na „dusiciela bohaterów“[10] udajemy się zawsze w biały dzień, w otoczeniu wielu wojowników. Gdybyśmy się wyprawili w nocy, pożarłby nas.
— Na tem właśnie polega różnica między nami, a wami. Wojownik prawdziwie odważny spojrzy lwu w ślepia nawet w nocy.
— To uspakaja moje sumienie. Chcę wam jeszcze powiedzieć, że nocy dzisiejszej będziecie walczyć z dwoma lwami, które zapewne mają już młode. Okropna to rzecz, gdy trzech ludzi staje przeciw dwom olbrzymim lwom, odkarmiającym swoje lwiątka.
— Bądź spokojny. Nie obawiamy się wcale. Zresztą, już przedtem domyślaliśmy się, co knuje stary czarownik. Jeżeli nas lwy pokonają, pragnieniu zemsty stanie się zadość. Jeżeli zwyciężymy, o czem oczywiście wątpi, uwolnimy piękne wadi i was od wrogów, których pokonanie pociągnęłoby liczne ofiary. Od jak dawna lew i lwica przebywają w tej dolinie?
— Od trzech tygodni. Lew prawie co nocy porywa konia lub wielbłąda. Niechaj Allah ukarze go za to!
— Gdzie ma legowisko?
— Na górze, za wielkim hohsz el harab[11]. Codzień zjawia się w dolinie wraz z lwicą, aby się napić wody u źródła. Więcej powiedzieć nie mogę. Chodźcie, zaprowadzę was przed starszyznę!
Zgromadzenie poleciło nam wysłuchać wyroku w pozycji stojącej. Mimo polecenia, usiadłem. Halef i Kara poszli za moim przykładem. Czarownik oburzył się:
— Jak śmiecie siadać wobec zgromadzenia mędrców! Jesteście...
— Milcz! — przerwałem z gestem lekceważenia. — Chętnie okazałbym tym czcigodnym mężom mój szacunek, ale ze względu na twoją obecność nie mogę stać. Czy wiesz, kim jestem w swoim kraju, u swego ludu? A kim ty jesteś? Mucha, która się przechwala, że przestraszy lwa brzęczeniem!
Położywszy rękę na rękojeści noża, ryknął:
— Giaurze! Czy znasz moc moją, dzięki której rządzę wszystkiemi duchami ziemi i podziemi? Podniosę, rękę, a padniecie trupem!
— Podnieś, podnieś, — rzekłem, śmiejąc się na całe gardło. — Mnie nie przestraszysz, bo znam cię. Jesteś feszszahrem[12] i nieukiem; jesteś gaszszahszem[13], i nie zaszczyciłbym cię rozmową, gdyby szanowni mężowie nie polecili ci zakomunikować nam treści wyroku.
Skoczył jak oparzony i wrzasnął:
— Wojownicy Szeraratów, zastrzelcie tego smrodliwego szakala!
Choć nikt nie podniósł przeciw mnie broni, skoczyłem ku pobliskiej skale, ukryłem się za nią, przyłożyłem do ramienia sztuciec i zawołałem:
— Kto się odważy podnieść na mnie rękę? Chyba widzicie, że mnie żadna kula nie trafi! Mam czarodziejską strzelbę — zabiję każdego, kto na mnie rękę podniesie!
Przerażeni Beduini cofnęli się pośpiesznie. Czarownik zamilkł. Po zgromadzeniu przemknęły szepty. Wreszcie szeik zawołał:
— Uspokój się, emirze! Jesteście pod moją opieką; do jutra rana nic się wam złego nie stanie.
— Nie ja, tylko wy macie słuszne powody do obawy. Pozostanę tutaj ze swą czarodziejską strzelbą. Kto nas obrazi jednem choćby słowem, temu wpakuję kulę w łeb. Powiedzcie teraz krótko, co postanowiła dżemma. Wypraszam sobie jednak przechwałki!
Postępek mój nie chybił celu; poznałem to po spojrzeniach nieprzyjaciół. Starcy znowu się naradzili. Czarownik przemówił do mnie zupełnie innym tonem, niż o dotychczas:
— Zgromadzenie postanowiło, co następuje. Na górze, u stóp ruin, żyją duchy, które nie chcą się usunąć z doliny. Z tymi duchami będziecie walczyć najbliższej nocy. Jeżeli dacie słowo, że nie uciekniecie, będziecie mogli pozostać u nas aż do wieczora już nie w roli jeńców. Po zachodzie słoń­ca udacie się na dziedziniec ruiny. Musicie tam rozpalić ognisko i czuwać do rana. Jeżeli rano zejdziecie żywi, odzyskacie wolność.
— To wszystko? — zapytałem.
— Tak.
— Zgoda! Gdy słońce zajdzie wejdziemy na górę, by rozpalić ognisko i walczyć do rana z duchami. Dżemma musi jednak przysiąc, że odzyskamy wolność i będziemy mogli odjechać, jeżeli rano zjawimy się tu cali i nietknięci.
Starcy powtórzyli za mną słowa przysięgi.
Czułem się teraz bezpieczny. Zawiesiłem strzelbę na ramieniu i udałem się do towarzyszów. Musiałem przy tej okazji przejść obok czarownika. Nie mógł się opanować. Syknął:
Jesteście zgubieni! Słyszę ducha szeby et thar, który was połknie!
— Uważaj, aby nie połknął ciebie!
— Połyka tylko chrześcijan, których Bóg nie ma siły ochronić. Gdy ja podniosę rękę, ucieka.
— Nie bluźnij! Przekonanie, że jesteś potężniejszy od Boga, jest grzechem, który nie może ujść bezkarnie.
— Niechże mnie ten Bóg ukarze! — rzekł, uśmiechając się szyderczo. — Lada sahhar[14] ma więcej siły od niego.
Kładąc mu rękę na ramieniu, rzekłem:
— Módl się, aby Bóg wszechpotężny i sprawiedliwy nie odpowiedział na to szyderstwo. Czuję wstręt do ciebie. Powiedziałeś, że masz władzę nad wszystkiemi duchami ziemi i podziemi. Dlaczego duchy, żyjące na górze, nie ustępują przed tobą? Dlaczego my mamy je przepędzić? Dlatego, że nie masz żadnej mocy, dlatego że się boisz pójść do nich. Jako chrześcijanin nie lękam się ani djinna, ani ducha. Jutro rano wrócimy zdrowi i cali, i pokażemy zwyciężone przez nas duchy.
— Jesteś zaślepiony! — mruknął. — Jako giaur powinieneś się smażyć w piekle. Towarzysze twoi nie lepsi od ciebie, dlatego spotka ich ten sam los. Syn mój oświadczył, że szeba et thar was pożre; proroctwo to spełni się dzisiejszego wieczora. Jutro znajdziemy resztki waszych kości i będzie się nam zdawało, że należą do parszywych psów, których wypędzono z namiotów.
Ręka mnie świerzbiła, ale zacisnąłem pięść i nie powiedziałem ani słowa. Halef jednak nie umiał zapanować nad sobą Chwyciwszy za bat, tkwiący za pasem podszedł do Sahhara i zawołał:
— Z kim-że ty ważysz się nas porównywać? Z parszywemi psami? Czy mam cię poczęstować batem, tak samo, jak twego syna za podobną zniewagę? Jeżeli cała twoja moc polega na wyszydzaniu jeńców i bluźnierstwach przeciw Bogu, prędzej znajdziemy twoje kości, niż ty nasze. Bóg cię ukarze! Przewiedziałem już twojemu synowi, że szeba et thar go pożre. Teraz i tobie oświadczam, że zginiesz w jego paszczy. Nie zapominaj mojej przepowiedni. Głosi ją bowiem Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadzi Dawud al Gossarah, szeik Haddedihnów plemienia Szammar.
Czarownik chwycił za nóż. Nato okrążyli go starcy, a szeik oświadczył surowo, że nie pozwoli, aby obrażano tych, których wziął pod swoją opiekę. Odciągnąłem Halefa nabok i na tem incydent się skończył.
Słuchając słów małego, dzielnego Hadżi, wypowiedzianych przed chwilą do czarownika, miałem wrażenie, że to jakiś prorok przepowiada mu przyszłość. Wielu z nas nawet nie przeczuwało, że mowa jego, pełna buńczucznej zuchwałości, była istotnie wyrocznią; dowiedzieliśmy się o tem znacznie później i ku wielkiej grozie.
Czarownik uplanował bardzo sprytną zemstę. Lew, który ma do wyżywienia młode, jest podwójnie groźny i niebezpieczny. Mimo to, gdybyśmy chcieli, moglibyśmy ukryć się przed nim w ciemnościach nocy. Cóż, kiedy nam kazano palić przez całą noc ognisko i nie opuszczać dziedzińca, więc nie było mowy o tem, aby lew nas nie zauważył i nie zaatakował. Muszę też dodać, że lwica, karmiąca swe małe, rzadko kiedy opuszcza legowisko. Lew stara się sam o pożywienie dla całej rodziny i znosi łupy, lwica zaś oddala się tylko wtedy, gdy bardzo jest spragniona. O ile ją ktoś wtedy spotka, jest groźniejsza, niż „pan z grubą głową“.
Szeraraci trzymali się na uboczu, ale nie okazywali nam niechęci. Od chwili ogłoszenia wyroku zgromadzenia patrzyli na nas jak na ludzi skazanych na śmierć. Nienawiść ku nam łączyła się z uczuciem litości i podziwu. Tylko szeik podchodził do nas od czasu do czasu, aby pogawędzić. Uprzedziłem Halefa i Karę, jak się powinni zachować tej nocy; tymczasem zauważyłem, że Szeraraci splatają wiązki z cienkich gałęzi.
Na jakąś godzinę przed zapadnięciem zmroku, szeik kazał nam iść na górę. Postanowił zostać ze swoimi ludźmi przy studni i rozpalić wielkie ognisko; był przekonany, że lwy, zajęte naszą trójką, nie zjawią się na dole. Oświadczył ponadto, że wraz z kilkoma Szeraratami, obładowanymi wiązkami gałęzi, zaprowadzi nas do ruin; nie było to połączone z żadnem ryzykiem, gdyż lew opuszcza legowisko tylko w nocy, w dzień zaś jedynie huk spadających kamieni lub jakiś specjalny hałas może go wywabić z kryjówki.
Minąwszy dosyć długą dolinę, wydostaliśmy się nad źródło.
Liczne ślady łap wskazywały, że lwy korzystają z niego. Nie podzieliliśmy się z Szeraratami tem spostrzeżeniem. Wspinaliśmy się po stromych skałach; Szeraraci nie potrafili ukryć lęku. Nareszcie dotarliśmy do wysokiego muru, w którym mieściła się napół zmurszała furtka. Szeraraci położyli wiązki na ziemi, szeik zaś rzekł:
Za tym murem mieści się dziedziniec, którego nie wolno wam opuszczać aż do rana. Oto i paliwo. Niechaj Allah was strzeże!
Odeszli. Po chwili jeden zatrzymał się i rzekł:
— Sahhar każe wam życzyć dobrej nocy i miłego przebudzenia się w brzuchu szeby et thar.
— Niechaj się sam strzeże przed tym brzuchem. My się tam nie dostaniemy — rzekł ironicznie Halef.
Szerari oddalił się szybko.
Podszedłem ostrożnie do furtki i spojrzałem na dziedziniec. Mury były obrośnięte zeschłem listowiem i tworzyły czworobok. W tylnej części czworoboku mieściła się również nawpół zawalona furtka, prowadząca do wnętrza ruin. Tam, a nie tu, na dziedzińcu, znajdowało się legowisko lwów. Poznałem to na pierwszy rzut oka po śladach. Prawa część muru zwaliła się częściowo w gruzy, które stanowić mogły doskonałą osłonę. Jeżeli rozpalimy ogień na dole, a sami usiądziemy na górze, lwy nie odważą się podejść do nas poprzez płomienie. Podeszliśmy do gruzów, podłożyliśmy pod nie wiązkę chróstu, przynieśliśmy cały zapas paliwa i rozłożyliśmy się możliwie najwygodniej.
Zapadł zmierzch. Lew zwykł wychodzić z kryjówki późno, więc zwlekaliśmy z rozpaleniem ognia. Około godziny dziesiątej zszedłem nadół, podpaliłem wiązki i znów wskoczyłem na górę Leżeliśmy teraz obok siebie, z naładowanemi strzelbami przy ramieniu. Od czasu do czasu dorzucaliśmy nieco gałęzi i czekaliśmy na zjawienie się króla zwierząt.
Puls mój uderzał normalnie. Halef był niespokojny, ale nie przerażony. Dzielny młodzieniec nie okazywał również lęku. Obydwaj wiedzieli, że mogą strzelać jedynie na mój rozkaz i muszą celować w oko.
Jeżeli mówię, że nie odczuwałem najmniejszej obawy przed lwem, nie jest to przechwałka. Jestem również przekonany, że i w moich towarzyszach nie zamierało serce. To, co odczuwali, możnaby nazwać gorączką myśliwską. Każdy, kto zna Halefa, wie, że szejk Haddedihnów umie się obchodzić z bronią. Kara ben Halef, szkolony przez ojca, również był strzelcem nielada. Niepokoiła mnie jedynie mroźna aura.
Ludzie wyobrażają sobie zupełnie niesłusznie, że Arabja środkowa jest krajem wielkich, stałych upałów. Tymczasem nawet w lecie różnica w temperaturze między dniem a nocą jest tak pokaźna, że ludzie, nieprzyzwyczajeni do arabskiego klimatu, nabawić się mogą przeziębienia. W zimie i na wiosnę rtęć w termometrze spada często poniżej zera; człowiek lekko ubrany trzęsie się wtedy z zimna. Czasami nawet śnieg prószy.
Wiedząc o tem, zaopatrzyliśmy się na wyprawę w ciepłe koce. Dziś jednak nie zabraliśmy ich, chcąc mieć w walce z lwem pełną swobodę ruchów.
Było tak zimno, że należało się liczyć z drgawkami rąk przy celowaniu. Czyż powinienem podkreślać, jak niebezpieczny mógł być dla nas strzał chybiony? Poprosiłem towarzyszów, aby się starali zapanować nad sobą. Odpowiedzieli, że w decydującej chwili z pewnością nie zadrżą.
W dziedzińcu panowała głucha cisza, przerywana od czasu do czasu trzaskiem płonących gałązek.
Upłynęły dwie godziny. Jako wprawny strzelec kierowałem się nietylko okiem i uchem, lecz i powonieniem. W pewnej chwili poczułem ostry zapach, właściwy zwierzętom drapieżnym.
— Uważajcie, nadchodzi, czuję! — szepnąłem ojcu i synowi. Utkwiwszy wzrok w drugiej furcie, przyłożyłem niedźwiedziówkę do policzka. Czy to postać jaka, czy cień? Zatrzymał się na chwilę i znikł za przeciwległą ścianą z kamienia. Po chwili rozległ się odgłos spadających głazów.
— To był lew? — zapytał Halef szeptem.
— Trudno orzec, czy lew, czy lwica, — odparłem. — Nie mieliśmy szczęścia. Lew przestraszył się ognia i przeszedł ku źródłu przez mur. Szkoda, że musimy palić to ognisko. Gdyby było ciemno, wpakowałbym mu kulę w łeb.
— Wróci!
— W tem moja nadzieja. Musimy się skupić, aby nie przeoczyć odpowiedniej chwili.
Po upływie kilku minut na jednej ze skał rozległ się pomruk, który Arabowie zowią rra’d, co oznacza grzmot. Mieliśmy wrażenie, że to trzęsienie ziemi.
— To nie lwica, to lew, — szepnąłem. — Poznaję po ryku. Schodzi ku źródłu. Słuchajcie!
Od strony doliny rozległ się piskliwy okrzyk przerażenia, po nim drugi — — trzeci. Brzmiał jak „Ghadab, Ghadab“. Czyżbym się mylił? Nie, to imię syna czarownika. Lew ryknął po raz drugi, trzeci, potem wszystko na dole ucichło. Zato na górze, obok nas, ktoś zapytał głośno:
Maszallah! Co to za ognisko? Kto je rozpalił? Odpowiedzcie, jestem Abu el Ghadab...
Wydał przeraźliwy, potworny okrzyk, któremu zawtórował drugi z doliny. Potem rozległ się tak dobrze mi znany odgłos łamania kości i zgrzytania zębów. Lwica też była wpobliżu. Znalazła ofiarę. Łamie jej kości zębami. Czy to człowiek? I w dodatku Abu el Ghadab? Przecież był jeńcem Lazafahów! Tak, czy inaczej, muszę strzelić i to zaraz!
Od strony furty zewnętrznej rozległ się chrzęst. Odsunąwszy się nieco, ujrzałem potężną postać zwierza. Wydawszy kilka ostrych jak stal okrzyków, zacząłem celować. Pod wpływem mego głosu lwica odwróciła się w naszą stronę. Oczy lśniły jak latarnie. Strzeliłem. Rzężenie, jęk, przedśmiertna czkawka i... cisza.
— O, sihdi, położyłeś ją trupem! — zawołał głośno Halef.
— Cicho, cicho! — odparłem. — Wkrótce zjawi się lew. Zdaje się, że znalazł na dole jakąś ofiarę. Słyszeliście wołania i następnie okrzyk?
— Tak.
— I tam ktoś dostał się między łapy zwierza. No, trzymać strzelby wpogotowiu i cicho!
Po kilku minutach z za furty rozległy się szmery, jakby ktoś chrapał, lub rozrywał na strzępy... Domyśliłem się, co rozrywał.
— Uwaga! — szepnąłem. — Nadchodzi z ofiarą w paszczy.
Istotnie, zjawił się, wlokąc jakiś ciężar. Chciałem, aby chluba pierwszego strzału przypadła Karze. Dałem umówiony znak. Lew, który niósł łup dla młodych, ujrzał teraz lwicę, pławiącą się we własnej krwi. Wypuścił ofiarę, podniósł głowę i zaczął przeraźliwie ryczeć. Po chwili zamilkł i w poszukiwaniu sprawcy skierował szeroko otwarte oczy na nasze ognisko.
— Kara, pal prosto w oko, pal!
Ledwie zdążyłem wypowiedzieć te słowa, padł strzał. Rozległ się ryk, potem lew skoczył ku nam przez płonące ognisko. Skierowałem ku niemu lufę niedźwiedziówki. Kula trafiła w samo serce. Padł opodal ogniska, rzucał się na prawo i lewo, wstrząsany dreszczem. Po chwili zamarł w bezruchu. Życie zeń uleciało.
Halef wydał okrzyk triumfu, mimo że wcale nie strzelał. Kara, wtórował mu swoim chłopięcym głosem. Zeszliśmy z naszej placówki dopiero po upływie pewnego czasu. Kara trafił lwa w oko. Król zwierząt należał więc do niego, mimo że padł od mojej kuli. Lwica natomiast była moją własnością. Przy blasku łuczywa zaczęliśmy szukać dalej. Cóżto za istoty padły ofiarą żarłoczności zwierząt? Ze zgrozą przekonaliśmy się, że to ludzkie powłoki. Czytelnicy mogą sobie wyobrazić nasze osłupienie, gdyśmy po szczegółowem badaniu upewnili się, że są to resztki zwłok czarownika i jego syna! Staliśmy, jak wryci. Halef rzekł drżącym głosem:
— O, sihdi, moje proroctwo, moje proroctwo! Szeba et thar pożarł ich!
Jakże chętnie zeszlibyśmy w dolinę, gdyby nie konieczność dotrzymania warunku, że pozostaniemy tu aż do rana, Wolę nie mówić, jak nam noc upłynęła. O świcie odszukaliśmy legowisko lwów. Znaleźliśmy w niem dwutygodniowe lwiątko męskiego rodzaju. Musieliśmy je zabić, wszak nie mogliśmy zabrać go ze sobą. Ściągnąwszy z lwów skórę, zeszliśmy nadół.
Szeraraci nie spali w nocy pod wpływem podniecenia. Jakże się zdziwili, gdy nas ujrzeli nietkniętych, ze skórami na ramieniu! Z jaką ciekawością zaczęli się dopytywać o czarownika i jego syna! Dowiedziawszy się, jaki los ich spotkał, wytłumaczyli nam ów dziwny zbieg okoliczności. Otóż Abu el Ghadab uciekł wraz z czterema Szeraratami z niewoli; wczorajszego wieczora cała piątka dotarła do południowego stoku i nie przyszło jej na myśl, że w tych stronach grasować mogą dzikie zwierzęta. Ghadab chciał tę noc spędzić nad ruinami, a nie przy źródle, gdyż obawiał się Beduinów. Reszta, niezwykle spragniona, oponowała. W rezultacie Ghadab zaczął się wdrapywać na kasr, towarzysze zaś zwrócili się do dolnego źródła, gdzie natrafili na współplemieńców. Czarownik ucieszył się bardzo wiadomością o ucieczce syna. Gdy się jednak dowiedział, że syn poszedł w kierunku ruin, radość pierzchła. Pod wpływem przerażenia, pobiegł bez namysłu w kierunku górnego źródła, aby przestrzec syna okrzykami. Lew spadł nań mniej więcej tej samej chwili, w której Ghadaba pochwyciła w swe szpony lwica.
— Szeba et thar! — zawołał Halef — Bluźnili Bogu, więc zginęli tak, jak przepowiedziałem. Niebo mnie oświeciło.
Nie powiem, aby Szeraraci bardzo się martwili z powodu straty; w każdym razie nie ulega wątpliwości, że radość z powodu zabicia lwów, które wśród ich trzód czyniły, ogromne spustoszenia, była bez porównania większa od smutku. Nie mogli oswoić się z myślą, że, wiedząc o jakie duchy chodzi, tak odważnie ruszyliśmy do ruin. Staliśmy się bohaterami dnia. Mimo waśni, podlegającej zemście, traktowano nas jak gości. A gdyśmy następnego dnia opuszczali obóz, szeik pożegnał nas następującemi słowy:
— Jesteście najdzielniejszymi wojownikami, jakich znam. Dotrzymaliśmy rzetelnie słowa danego. Ale przy następnem spotkaniu będziemy zmuszeni widzieć w was przywódców wrogich Haddedihnów. Nie zapominajcie o tem! Tobie zaś, emirze Kara ben Nemzi effendi, wyznam szczerze, że pod twoim wpływem zmieniły się moje poglądy na chrześcijan. Są to ludzie dzielni, prawdomówni i pewni; dlatego też wiara ich musi być dobra. Niechaj Allah będzie z wami i niech wam skróci drogę! — —
Gdyśmy przybyli do obozu Haddedihnów, radość była ogromna. Halef przygalopował przed swój namiot, wywołał Hanneh i, pokazując na skórę lwa i syna, rzekł:
— Hanneh, żono moja, perło wśród kobiet, popatrz na tę skórę i na tego młodego wojownika, którego powiłaś ku memu zachwytowi. Zastrzelił „pana grzmotu“, ubił króla zwierząt! Powinnaś go więc powitać przede mną. Przyciśnij go do serca i daj mu swe błogosławieństwo, gdyż będzie kiedyś godnym następcą swego ojca!
Plemię było niezwykle zdziwione, że posiada wojownika, który mimo młodego wieku położył lwa. Skórę lwicy darowałem Hanneh. Obydwie skóry stanowią odtąd ozdobę namiotu zebrań. Gdy goście składają Halefowi z tego powodu gratulacje, odpowiada z bezgraniczną dumą:
— W tych skórach tkwili kiedyś najstraszniejszy „pan grzmotu“ i najstraszniejsza „pani z grubą głową“. Nazywano ich „esz szeba et thar“ — „małżeństwo krwawej zemsty“. — — —




HANNEH

Wyprawę w góry Szammar potraktowałem krótko, ponieważ pustynię arabską opisuję szczegółowo w innych pracach. Teraz opiszę nasze przeżycia podczas wyprawy do Persji. Gdy po kilku dniach Halef zdał dokładnie Hanneh i Haddedihnom sprawę z bohaterskich przygód, których sława „przejdzie do potomności“, przyszła kolej na Persję.
Kochany, mały, przyjaciel nie chciał się zgodzić, abym się bez niego udał w tę podróż. Chciał nawet zabrać ze sobą Karę Halefa, ale zrezygnował z tego zamiaru pod wpływem mych perswazyj, że chłopak za młody i gotów nam przyczynić więcej szkody, niż pożytku. Omar ben Sadek i szereg innych Haddedihnów oświadczyli również, że chętnie wezmą udział w tej wyprawie. Z niemałym trudem wytłumaczyłem im, że dwom łatwiej będzie się poruszać i bezpieczniej, niż wielkiemu oddziałowi.
Zapadła więc decyzja, że ruszę tylko w towarzystwie Halefa. Miałem otrzymać Assila ben Rih, który posiadał te same ukryte zalety, co ojciec jego, Rih. Halef miał zamiar zabrać klacz Mohammeda Emina. Odradziłem, gdyż siwki są niebezpieczne ze względu na maść, która wpada w oko; widać je zdaleka, a wiem z doświadczenia, jak wielką rolę odgrywa uprzedzenie wroga. Gdym ponadto zwrócił uwagę na wiek klaczy, Halef rzekł:
— Nie zmieniła się wcale od czasu, gdyśmy ją po raz pierwszy ujrzeli; ale masz rację sihdi, siwa klacz nie nadaje się, więc wezmę karego konia. Na szczęście — — mam doskonałego ogiera pod ręką!
Wypowiedział ostatnie słowa tak dobitnie, żem zapytał:
— To zapewne jakiś wspaniały okaz, kochany Halefie?
— Tak. Nie widziałeś go jeszcze. Chciałem ci zrobić niespodziankę. To prawdziwy ogier Nedjedi — niestety jednak, nie posiadam jego rodowodu.
— Nie może to być! Tak cenny koń bez rodowodu?...
— Cóż robić! Gdy Abu Hammedi powstali przeciw nam, musieli zapłacić okup końmi i wielbłądami, które sam wybrałem. Najlepszy z pośród koni był ten kary ogier. Wziąłem go sobie. Abu Hammedi do dzisiejszego dnia nie mogą przeboleć tej straty. Ogier nie urodził się u Hammedów. Przyprowadzili go jako zdobycz. Nie mogłem się od żadnego z nich dowiedzieć, kto był jego właścicielem. Rozumiesz teraz, dlaczego ogier nie posiada rodowodu.
— Ale ma chyba jakieś imię?
— Nie wiem, jak się dawniej nazywał. Wiadomo mi tylko, że Abu Hammedi nazywali go ze względu na maść El Atim, Kary. Nazwa ta wydała mi się niewystarczająca, gdyż koń zasługuje na lepszą i szlachetniejszą. Przypomniałem sobie karego ogiera, którego, jak mi opowiadałeś, otrzymałeś w darze od przyjaciela i brata, czerwonego wojownika Winnetou. Jak mu było na imię?
— Hatatitla.
— Czy słowo to oznacza to samo, co w moim języku barkh — błyskawicę?
— Tak.
— Więc nie myliłem się. Nazwałem ogiera El Barkh, wiedząc, jak drogi był ci dar czerwonego przyjaciela. Chodź, przyjrzyj się imiennikowi twego Hatatitli!
Poszliśmy daleko w step; dotarłszy do miejsca, w którem pasterze pasą wielbłądy, zatrzymaliśmy się. Ujrzałem ogiera Nedjedi. Na nasz widok ogier zbliżył się do Halefa i pozwolił się pogładzić.
— No i cóż, sihdi, jak ci się podoba?
Ogier miał małe wąskie znamię. Nad piękną, gibką, delikatną szyją wznosiła się mała głowa o ostrych, prostych uszach. Nos łagodnie zaostrzony, wzrok ognisty, piersi szerokie, kadłub krótki, noga o delikatnych żyłach, kopyta małe i twarde. Imponujące wrażenie robił piękny ogon, mniej natomiast imponowała długa, bardzo gęsta grzywa.
Nie odpowiadając zrazu na pytanie Hadżiego, poddałem konia dokładnemu badaniu, zaczynając od oczu, a kończąc na kopytach. Potem Halef pokazał mi, jak galopuje i jaki ma kłus. Zsiadając z konia, szeik zapytał raz jeszcze:
— No, jakże ci się podoba? Znalazłeś jakąś przywarę?
— Powiedz mi przedewszystkiem, czyś ty się dopatrywał braków.
— Owszem.
— I znalazłeś?
— Nie. Nie ma żadnych.
— Więc sądzisz, drogi Halefie, że istnieją konie bez braków?
— Jesteś lepszym znawcą ode mnie.
— Należysz do narodu Bedawi, powinieneś się więc znać na tem lepiej, niż człowiek, który wojuje piórem i atramentem.
Inaj’ Allah! Mów szczerze — ogier ma braki?
— Owszem.
— Byłem chyba ślepy, skoro ich nie zauważyłem!
— O nie! Chodzi tylko o drobiazgi, które nie zmniejszają wartości konia. Przedewszystkiem tylne kopyta są mniejsze; ale oczywiście różnica jest tak mała, że mogłeś jej nie zauważyć. Ponadto klatka piersiowa powinna być nieco głębsza. Czoło ma wprawdzie szerokie, ale między oczami zbyt płaskie.
Allab kerihm! — westchnął. — Tyle przywar? Ale przyznajesz, że ogier jest mimo to hoerr?
— Nie, nie jest hoerr[15], a tylko mekueref[16], kochany Halefie.
— Udowodnij to!
— Uszy stoją zbyt prosto; u konia pełnej krwi końce ich powinny się prawie dotykać. Ponadto gęste grzywy są przeważnie właściwością mieszańców. Nie mogłem ci oszczędzić tego wyroku, ale nie martw się. Assil Ben Rih ma krew szlachetniejszą, niż ten Nedjedi, lecz wartość obydwóch koni jest taka sama. Czy i Barkh posiada tajemnicę?
— Nie wiem, czy pierwszy właściciel wpoił mu jakiś znak tajemniczy, gdyż nikt nie zdradza tego złodziejowi. Co do mnie, nauczyłem ogiera sekretnego hasła. Oczywiście, tylko mnie jest ono znane; nawet mój syn Kara ben Halef i żona moja Hanneh nic o niem nie wiedzą. Ale tobie, o sihdi, powiem, na czem polega tajemnica, gdyż może się zdarzyć, że hasło przyda ci się podczas wyprawy. Polega na tem, że staję w strzemionach i kicham trzy razy pokolei.
— Drogi Halefie, — rzekłem z uśmiechem — nie zmieniłeś się ani na jotę!
— Co przez to rozumiesz? Z czego się śmiejesz?
— Z tego, że najpoważniejszym sprawom potrafisz nadać tło humorystyczne.
— Poważnym — humorystyczne?
— Tak. Tajemnica, wpojona koniowi, jest przecież sprawą bardzo ważną, gdyż korzystamy z niej zwykle w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa. Widzę cię teraz oczami fantazji w otoczeniu wrogów; kule świszczą, gromy przeszywają powietrze, noże lśnią, a ty kichasz raz, i drugi, i...
— Milcz, sihdi! — przerwał. — Zupełnie to co człowiek czyni w podobnej sytuacji; najważniejsze, aby się wyrwał z opresji. Wolę uniknąć śmierci dzięki kichnięciu, niż stracić życie przez dziesięciokrotne kaszlanie. Nie rozumiem, jak możesz żartować z tego powodu!
— Odpowiem poważnem zapytaniem: czy oswoiłeś Nedjedi z surą, szeptaną do ucha?
— Nie.
— Dlaczego?
— O sihdi, nie wymagaj ode mnie zbyt wiele! Człowiek, który musi rządzić całem plemieniem, nie ma czasu na nauczenie się całej sury koranu. Powiem ci szczerze i otwarcie, że na sam dźwięk wersetu recytowanego z pamięci moja głowa przeobraża się w garnek bez dna; możesz lać całe wiadra wody, a w garnku nic nie pozostanie. A to dlatego, że mam otwartą głowę.
— Jaka szkoda! Mój Rih przywykł spać razem ze mną. Szyja jego była mi poduszką; przed zaśnięciem szeptałem mu zwykle surę do ucha. Słuchał tylko tego, kto był w nią wtajemniczony. Czy Assil ben Rih również nie zna żadnej sury?
— Jak możesz mówić coś podobnego o sihdi! Potomek twego wspaniałego Rih musiał poznać jakąś surę. Znasz surę o Abu Lahebie?
— Tak. Sto jedenasta zkolei.
— Powtórz ją!
— Oto jej treść: „Niechaj zginą ręce Abu Laheba, niechaj sam zginie. Majątek i wszystko, co zdobył, nic mu nie pomoże. Ogniem spłonie, a razem z nim spłonie jego żona, która musi znosić drzewo na stos. Na szyi jej zawiśnie sznur, utkany z włókien palmowego drzewa.“
— Tak, to sura Abu Laheba, którą powinieneś co wieczór szeptać w ucho swego konia.
— Dlaczego właśnie tę, a nie inną?
— Bo krótka. Musiałem się jej nauczyć na pamięć i recytować przed ogierem. Dłuższa wyleciałaby z garnka. Twa głowa nie jest tak delikatna i otwarta, jak moja, więc wszystko w niej pozostaje. Ale pociesz się, sihdi, nie każdy posiada zalety, któremi wyposażył mnie Allah. Od dziś będziesz mógł sypiać obok Assila Ben Rih, tak samo, jak sypiałeś dawniej obok jego ojca. Czy mam ci również powierzyć tajemnicę zrzucania?
— Posiada ją? Byłoby mi to bardzo rękę!
— Ażeby sobie ułatwić naukę, przyswoiłem obydwu koniom jedno i to samo hasło tajemnicze. Jeżeli dwa razy zawołasz słowo „litaht!“[17] i gwizdniesz ostro, koń zrzuci jeźdźca. Zapamiętaj to sobie, sihdi, gdyż nie jest wykluczone, że dzięki temu osiągniesz nad wrogiem przewagę.
Miał rację; nietylko Rih, ale i obydwa ogiery Winnetou zrzucały na oznaczone hasło każdego obcego jeźdźca, co przynosiło nam wielkie korzyści. — —
Do dnia wyjazdu dosiadałem Assila codziennie. Koń przywykł do mnie i polubił mnie. Byłem pewien, że będę mógł liczyć na niego tak samo, jak dawniej liczyłem na Riha.
Droga nasza prowadziła przez Bagdad. Nie chcieliśmy męczyć koni; postanowiliśmy przeto dotrzeć do tego miasta drogą wodną, przez rzekę Tygrys. Dla transportu koni trzeba było zbudować obszerny kellek, prom z wyciętych skór kozich, używany do komunikacji po Tygrysie. Nakłaniano nas do zabrania garstki Haddedihnów dla kierowania kellekiem i bronienia nas przed ewentualnemi napadami Beduinów; nie uległem jednak tym namowom. Droga wodna była nam znana z dawnej wyprawy; większa zaś ilość ludzi wymagałaby większego promu, a nie ulega kwestji, że mała tratwa mniej wpada w oko, niż duży prom. W każdym razie byliśmy na rzece bezpieczniejsi we dwójkę, niż pod wątpliwą opieką ludzi, których obecność, zamiast odwrócić niebezpieczeństwo, mogła je tylko ściągnąć.
W wigilję wyprawy braliśmy udział w długiej naradzie dżemmy, która radziła nad wyborem zastępcy Halefa. Około północy udałem się na spoczynek do swego namiotu. Właśnie miałem zgasić oliwną lampę „sezama“, gdy w fałdach zasłony ukazała się głowa Hadżiego. Zapytał:
— Sihdi, mogę wejść?
— Ależ oczywiście.
Wszedł do namiotu; stanął przy mnie i rzekł cicho z tajemniczą miną:
— Sihdi, chcę ci zakomunikować wiadomość, pod której wpływem trząść będziesz ze zdumieniem głową do pojutrza.
— Mam nadzieję, że to nie potrwa tak długo. Co mi masz do zakomunikowania?
— Trudno mi to wypowiedzieć. Sprawa jest tak niezwykła, że lękam się, abyś mnie nie wyrzucił.
— Nie obawiaj się, Nie umiałbym wyrzucić mego Halefa.
— Jest to występek przeciw koranowi i... wogóle przeciw wszystkim obyczajom i prawom! Lęk mnie ogarnął, gdym się o tem dowiedział, ale nie mogłem odmówić Hanneh, która jest duszą mego życia i życiem mojej duszy.
— Masz rację; nie wolno ci było odmówić.
— Dzięki ci, sihdi! Słowa twoje dodają mi odwagi do oświadczenia ci, że pragnie pomówić z tobą jeszcze dziś.
— I to cię tak nęka? Przecież w ciągu ostatniego tygodnia nieraz z nią rozmawiałem, a dusza twoja nie traciła równowagi. Przecież u was, Beduinów, kobieta nie jest taką niewolnicą, jaką bywa w haremach miast.
— Masz rację. Ale nie znasz jeszcze całej pełni jej życzenia, które wstrząśnie tobą. Dotychczas rozmawiałeś z nią tylko biały dzień, w obecności świadków; dziś chce mówić z tobą... beze mnie, sama, w dodatku... w dwie godziny po północy!...
Jąkał się. W głosie brzmiała nuta beznadziejnego smutku.
— Pozwoliłeś jej na to?
— Oczywiście! Dlaczegóż nie miałem pozwolić? Nie chodzi mi o nią, lecz o ciebie! Jestem pewien, że czujesz się poważnie dotknięty takiem żądaniem kobiety. Ale proszę cię, sihdi, zrób to dla mnie — bądź łagodny i dobry! Nie sądź, by moja Hanneh chciała zdobyć jedno z twych uczuć, które powinieneś strzec dla swego haremu. Przysięgam na proroka i jego brodę, że możesz iść do niej z całym spokojem. Jesteś bohaterem, człowiekiem odważnym, nieraz stawiałeś swe życie na kartę. Czy w tym wypadku miałoby ci zabraknąć odwagi?
Musiałem zebrać wszystkie siły, by nie parsknąć śmiechem.
— Nie martw się, to zbyteczne. I tak gotów jestem spełnić wasze życzenia. Gdzież Hanneh? W swoim namiocie?
— Nie. Ktoś mógłby zauważyć, że tam idziesz, a nawet zobaczyć, że wchodzisz do namiotu. Hanneh, jutrzenka na wschodzie mej pogody, poszła na prawo od duaru, ty pójdziesz zaś na lewo. Poza obozem zwrócicie się ku sobie i spotkacie niezauważeni przez wartowników. Postaram się, aby ich nie było wpobliżu miejsca waszej schadzki.
Dziwne zdarzenie! Muzułmanin, mieszkający na Dalekim Wschodzie, prosi mnie, abym się zgodził na tajemne spotkanie z jego żoną i przyrzeka postarać się, aby nam nie przeszkadzano!
Nie mówiąc ani słowa, zgasiłem lampę, opuściłem namiot wraz z Halefem i poszedłem sam we wskazanym kierunku. Po jakimś czasie, znalazłszy się poza linją obozu, zwróciłem się na prawo. Księżyc stał na nowiu, ale gwiazdy jarzyły tak silnie, że było widno jak podczas pełni. Po niedługim czasie ujrzałem Hanneh, idącą w moim kierunku. Podszedłszy bliżej, zatrzymaliśmy się. Z pod zasłony popatrzyło na mnie dwoje wielkich, skupionych oczu. Hanneh podała mi rękę i rzekła:
— Wiedziałem, że przyjdziesz, sihdi: Dziękuję!
Dotknąwszy lekko jej ręki, odrzekłem
— Życzenie twe jest dla mnie rozkazem. Spełniłem je chętnie.
— Jesteś chrześcijaninem, więc szanujesz kobiety. Wolałabym umrzeć, niż spotkać się z muzułmaninem, który nie nazywa się Hadżi Halef. Ale pod twoją opieką jestem pewniejsza, niż przy mimbarze[18] moszei. Czy przeczuwasz, o czem pragnę z tobą mówić?
— Tak.
— Wiesz również, dlaczego Halef nie powinien przy tej rozmowie asystować?
— Zgaduję.
— Byłam tego pewna i dlatego odważyłam się na coś, czego nie uczyniłaby żadna kobieta. Stoję tu przed Allahem i przed tobą. W duszy mojej faluje szerokie, głębokie morze. Falami jego są myśli, które mnie naprzemian zabijają, naprzemian unoszą na brzeg. W sercu mojem rozpięte jest niebo. Chwilami lśnią na niem tysiące gwiazd, chwilami zaś pokryte jest gęstemi chmurami. Gwiazdy płoną ku chwale Allaha, chmury są zwątpieniem, Które odciąga mnie od właściwej drogi. Żyje we mnie głos lęku, wiecznie podniecony, wiecznie niespokojny. Słyszę go w dzień, w nocy, na jawie i we śnie. Domaga się głośno wyzwolenia od straszliwej myśli, że kobieta jest tylko pyłem, postacią bez ducha i duszy.
Westchnęła głęboko i, złożywszy ręce, ciągnęła dalej:
— Allah, bądź mi miłościw! Daj znak, że w tej błąkającej się po ziemi postaci żyje coś, co ma prawo do Twojej miłości i łaski! Dlaczego tylko mężczyzna dostąpi żywota wiecznego? Cóż złego uczyniła kobieta, że śmierć ją zniszczy doszczętnie? — Pytałam o to nieraz. Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi, któraby mi dodała pociechy i otuchy. Odpowiedz ty, sihdi, ale szczerze. Nie ukrywaj prawdy! Nietylko ja pytam cię o to — przez usta moje przemawiają wszystkie kobiety, którym Islam kradnie dusze. Chcę wiedzieć, czy istotnie pozbawione jesteśmy duszy!
Byłem niezwykle zdumiony, gdyż nie spodziewałem się, że Hanneh jest do tego stopnia podniecona. Miałem przez chwilę wrażenie, że jestem człowiekiem, przed którym nagle wytrysnęło gorące, podziemne źródło. Ileż tęsknoty, nadziei i trwogi zebrało się w sercu tej kobiety, jeżeli krzyk jej duszy dotarł aż do moich uszu! Chciałem inaczej odpowiedzieć, ale opanowałem się i zapytałem:
— Dlaczego zwracasz się z tem do mnie?
— Ponieważ jesteś chrześcijaninem, ponieważ nie należysz do wyznawców Islamu!
— W takim razie słowa moje są zbyteczne, sama sobie dałaś odpowiedź. Zwracasz się do chrześcijanina, ponieważ sądzisz, że nie Islam, lecz Chrześcijaństwo naucza prawdy. Wyrzekłaś się Mahometa i zwróciłaś się do Isa Ben Marryam.
— Czy istotnie, o sihdi?
— Tak.
— Powiedz mi więc, czy chrześcijanka ma duszę.
— Nietylko chrześcijanka, ale każda kobieta.
Hamdulillah! Mów dalej!
— Nasza święta księga mówi: Bóg stworzył człowieka na podobieństwo swoje, a stworzył mężczyznę i kobietę. Bóg jest Wszechpotężny, Wszechwiedzący i Wszechmądry. Jest ponadto łaskawy, litościwy i nieskończenie dobry. Mężczyzna będzie obrazem boskiej wszechmocy, kobieta odbiciem dobroci Boga i miłości. Tylko wtedy, gdy łączą w sobie te właściwości, stają się naprawdę ludźmi. Czy istota, będąca wcieleniem boskiej miłości, może być pozbawiona duszy?
— Nie.
— Więc czy kobieta ma duszę?
Przez długą chwilę patrzyła mi w oczy; potem wolnym ruchem opadła na kolana, złożyła ręce, westchnęła i rzekła głosem drżącym ze wzruszenia:
— Tak, kobieta ma duszę! Allah, posiadam duszę! Sihdi, przekonałeś mnie o tem kilkoma słowy. Wątpiłam i walczyłam przez tyle lat i oto szczęście nadchodzi tak nagle. Nie jestem pustem naczyniem. Nie poto tylko istnieję, aby służyć mężczyźnie i rozpłynąć się później w nicości. Tak, sihdi?
Szlochała z radości.
— Tak, masz rację. Marja, błogosławiona między niewiastami, króluje w niebie. Przed tobą zaś i wszystkiemi kobietami, które idą w twe ślady, brama do szczęśliwości stoi otworem. Tak naucza wiara chrześcijańska. Naucza ona również, że Chrystus narodził się poto, aby wszyscy, którzy weń wierzą — mężczyźni i kobiety — nie zginęli, by żyli życiem wiecznem.
Wstała, podniosła rękę i rzekła:
— Sihdi, wierzę, że mam również duszę. Znalazłam ją dziś po długich mękach i nie pozwolę, aby mi ją zabrano! Jeżeli Islam zechce ją zrabować, odrzucę go precz i pójdę do Isa ben Marryam, u którego nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
— Przecież już teraz jesteś przy nim.
— Czczę go, ponieważ, jak to nieraz mówiłeś, przyniósł ludziom miłość niebios. Fale, które uderzyły o moje serce, uspokoiły się, chmury ustąpiły. Jakże wdzięczna jestem Allahowi, że mnie naprowadził na myśl porozmawiania z tobą w cztery oczy, gdyż w obecności świadków nie potrafiłabym wypowiedzieć tego, co czuję. Mam jeszcze jedną prośbę! Halef, władca mego serca, także nie chciał wierzyć, że my, kobiety, posiadamy duszę. Zgadujesz dlaczego?
— Mam wrażenie, że się twojej nieco obawia.
Maszallah! Zgadłeś. To najlepszy człowiek na kuli ziemskiej, mądry, waleczny, potrzebuje jednak chwilami dobrej rady i głowy, któraby go zmusiła do usłuchania tej rady. Właśnie dzięki temu, że stałam się jego doradcą i powiernikiem, zrozumiałam, iż my, kobiety, również nie jesteśmy pozbawione ducha i duszy. Skoro bowiem kobieta potrafi opanować ducha mężczyzny, nie może być tylko ciałem bez treści. Proszę cię więc, byś mu zakomunikował z całą ostrożnością, że odnalazłam swą duszę, i że nie powinien się jej obawiać. Gdy przeczył temu, że mam duszę, musiałam się bronić, więc nie mógł stwierdzić, ile w niej mieści się dobroci i przyjaźni. Teraz, gdy jestem zupełnie pewna, że dusza moja istnieje, wątpliwości odpadły. Od dziś okazywać mu będę najmilsze oblicze, gdyż pragnę, aby mą duszę pokochał. Chcesz mu to powtórzyć?
— Dla Hanneh, drogiej córy Ateïbehów zrobię to chętnie.
— Nie mów z nim wiele o Mahomecie. Winę tego, że Halef jedynie mężczyznom przyznaje duszę, ponosi fałszywy prorok. Mów z nim lepiej o Isa Ben Marryam i o świętej księdze chrześcijan. Wzmocni to jego pamięć i miłość, rozproszy myśli, które kobietę bliską jego sercu tylko zasmucić mogą. Czy i na to się zgadzasz?
— Przyrzekam.
— Czy wiadomo ci również, że jest chwilami bardziej porywczy, niż nakazuje ostrożność? Nie toleruj tego! Proszę cię, nie szczędź mu z tego powodu najostrzejszych uwag! Żona odważnego męża ma powód do dumy. Gdy jednak odwaga przechodzi w szaleństwo, duma ustępuje smutkowi. Chcę być jego żoną, nie chcę jednak zostać wdową po nim! Czy jesteś przekonany, sihdi, że mi go oddasz cało?
— Będę go hamował.
— Dzięki ci! Dzięki ci za to, żeś nie spełnił jego prośby o zabranie Kary ben Halefa. Serce moje uschłoby z tęsknoty. Halef był przekonany, że pozwolisz zabrać chłopca, już choćby dlatego, iż towarzyszył wam w wyprawie przeciw Kurdom plemienia Bebbeh i zastrzelił lwa.
— Tamta wyprawa była znacznie mniejsza od tej, którą planujemy obecnie. Czekają nas prawdopodobnie wysiłki i męki, do których młode ciało twego syna nie dorosło. Obecność jego przeszkadzałaby nam raczej. Nie powinnaś więc mi dziękować. Nie zabieram go poprostu z wyrachowania.
— O, sihdi! Odrzucasz zawsze wszystkie podziękowania. Jakże innymi ludźmi są chrześcijanie, jak niepodobnymi do muzułmanów! Powiedz, czy kobiety wasze są również lepsze od naszych?
— Hm. Wszędzie istnieją ludzie dobrzy i źli.
— Będę się starała, abyś mnie mógł zaliczyć do dobrych. O, muszę już odejść; Halef, władca mego serca, pewnie się niecierpliwi. Dziękuję raz jeszcze! Dałeś mi nowe, piękniejsze życie; nie zapomnę tego nigdy. Leïltak sa’ide! — Dobrej nocy!
— Niechaj Allah cię strzeże i osłania! Leïltak mubarake! — Dobrej nocy!
Odeszła. Wyznaję — nie żałowałem, żem tu przyszedł i pozbawił Halefa towarzystwa żony. Jaka głębia uczucia, a jak dziecinne odczuwanie! Wyrok Islamu ciężył jej, jak głaz. Walczyła, by go odrzucić, zwyciężyła. Jakże daleka była od nieskończonej plejady obojętnych kobiet Wschodu, które jedyną treść życia widzą w pokaźnej tuszy na miękkich poduszkach haremu. Jak mądrą i zdecydowaną kobietą była Hanneh!
Wróciłem wolnym krokiem do domu. Przypuszczenia moje okazały się słuszne: Halef stał przed moim namiotem. Ujmując mnie za ramię, rzekł szeptem:
— Sihdi, ukochana podpora moich dni wróciła. Oczy jej błyszczały, głos brzmiał śpiew bulbula[19]. Nazwała mnie dobrym, drogim Halefem. Ten słodki ton mowy napełnił me serce rozkoszą, a powiem ci szczerze, że w naszym duarze rozlegają się czasem i inne głosy. Lepiej, abyś nie wiedział, z jakiego namiotu te tony dochodzą. Mam wrażenie, żeś mówił z nią o mnie. Czy tak?
— Tak. Raz podczas rozmowy wspomniała ciebie.
— Tylko raz?
— Drogi Halefie, bądź zadowolony, że wogóle o tobie mówiła!
— Ależ, sihdi, o kimże mówiliście w takim razie?
— Czy jesteś jedynym człowiekiem, o którym można mówić? — Nie. Ale nie chciałbym, aby moja Hanneh, to wcielenie wszystkich cnót kobiecych, rozmawiała o innych mężczyznach. Naprawdę, chciałbym wiedzieć, o czem rozmawialiście!
— Zapytaj Hanneh.
— Pytałem. Oświadczyła, że dowiem się później, od ciebie.
— Później? Zgoda!
— Dlaczego nie teraz?
— Zapewniałeś mnie, że Hanneh ma zawsze rację. Musimy więc i tym razem zastosować się do jej życzenia. Chcę ci tylko powiedzieć, że możesz być bardzo dumny z miłej władczyni kobiecego namiotu. No, chodźmy teraz spać; musimy zerwać się z pierwszym brzaskiem.
— O, sihdi, dlaczegoś taki milczący? Nie wiesz wcale, jakim potworem jest ciekawość. Największą rozkoszą człowieka trawionego ciekawością jest dręczenie przyjaciół i znajomych, aby w dzień nie mieli apetytu, a w nocy nie mogli spać. Czy istotnie mam czekać, aż raczysz...
— Tak.
— Zamknij więc oczy i śpij spokojnie. Ja nie zaznam dobrodziejstwa snu i będę się wił na łóżku, jak robak, którego przebił dziób ptaka. Dobranoc, sihdi!...
— Dobranoc, drogi Halefie! — — —




NA FALACH TYGRYSU

O świcie obudził mnie hałas, panujący w obozie. Po chwili dowiedziałem się, że Haddedihnowie mają nas zamiar odprowadzić nad rzekę i właśnie czynią przygotowania. Ponieważ pożegnanie zapowiadało się uroczyście, wszyscy mieszkańcy obozu hałasowali tak straszliwie, że nadaremnie sen przywoływałem. Musiałem więc wstać o trzy godziny za wcześnie.
Haddedihnowie zgodzili się na odjazd z rana jedynie ze względu na moją osobę. Według bowiem zwyczajów mahometańskich odjazd następować winien bezpośrednio po modlitwie Asr, czyli około trzeciej po południu. Nikt nie pomyślał dotychczas o tem, że jest to zwyczaj arcyniewygodny. Po Asr mija przecież zwykle dobrych kilka godzin, zanim wyprawa się rozpocznie. Pożegnania i ostatnie zarządzenia sporo zajmują czasu. Ponadto wojownicy towarzyszą zwykle przez jakiś czas odjeżdżającym, trzeba się więc odnowa żegnać.
Tymczasem zapada zmrok. Odjeżdżający oddalił się z obozu nieznacznie i myśli sobie, że lepiej byłoby wyruszyć o świcie. Jeżeli rozbije obóz, to obóz ten leży tak blisko dawnego, że do późnej nocy trwają wzajemne wizyty. Odjeżdżający budzi się więc późno, tak że do południa nie dotrze dalej, niż gdyby ruszył w drogę rankiem.
Nigdy nie stosowałem się do tego zwyczaju, uświęconego przez koran, i na tem tle dochodziło do niejednego sporu z towarzyszami podróży. Halef spierał się również na ten temat; dziś nie protestował. Co się tyczy jego Haddedihnów, cieszyłem się u nich takim mirem, że żaden nie odważyłby się sprzeciwić mojej woli. Zresztą, uspokoili z pewnością swe mahometańskie sumienie poczuciem, że jako chrześcijanin nie jestem związany z ich zwyczajami, szeik zaś, jako że asystuje mi tylko, nie grzeszy również przeciw Allahowi. — —
Kobiety i dzieci musiały pozostać w obozie. Hanneh pożegnała się ze mną pierwsza.
— Sihdi, — mówiła, zalawszy się łzami, — wiem, że nie lękasz się niebezpieczeństwa, ani ludzi, wiem również, żeś najostrożniejszy z wojowników. Zato Halef ma bujny temperament. Licz się z możliwością, że staniecie oko w oko z niebezpieczeństwem. Przyrzeknij mi więc,że będziesz podwójnie ostrożny, gdyby Halef dał się unieść temperamentowi.
— Przyrzekam ci to — odparłem. — Sądzę, że nie powinnaś się obawiać. Wrócimy zdrowi i cali. Allah jihfadak! — Niechaj cię Bóg chroni!
Zabranah en nebi — Powrót twój będzie dla nas odwiedzinami proroka. Allah jeftah ’alehk! — Niechaj Bóg otworzy dla ciebie serca ludzi!
Uścisnąwszy dłonie Kary ben Halefa i Omara ben Sadeka, pożegnałem się z chorymi i starcami, którzy nas nie mogli odprowadzić. Opadła mnie gromada kobiet i dzieci. Wszyscy wyciągali ku mnie ręce. Haflefa spotkał ten sam los. Każdy chciał usłyszeć jakieś ciepłe słowo; wschodnim zwyczajem obsypano nas życzeniami, wskazówkami i przestrogami, nie mającemi żadnego związku z wyprawą. Powstał przy tej okazji zgiełk i hałas; na pierwszy rzut oka można było sądzić, że to nie scena pożegnania, lecz mordercza walka.
Trzy godziny minęły szybko i niepostrzeżenie. Wszyscy zdrowi mężczyźni i młodzieńcy zebrali się na swych koniach przed duarem. Dosiedliśmy również swoich wierzchowców i, stanąwszy na czele kawalkady, ruszyliśmy nad rzekę jak huragan.
Tak, określenie „jak huragan“ jest w tym wypadku zupełnie na miejscu. Niechaj czytelnicy nie wyobrażają sobie, że podczas tej jazdy panował ład i porządek. Gromada jeźdźców podobna była do roju pszczół, które wiatr gna w różne strony. Każdy chciał zademonstrować swą sztukę hipiczną i przewyższyć drugiego.
Dochodziło więc do spotkań i karambolów, które się przenosiły z sąsiada na sąsiada. Jeźdźcy umyślnie mieszali szyki, aby później sformować regularny oddział z szybkością godną zachwytu nawet tych, którzy się na jeździe konnej nie znają. Padały przytem strzały, głośne okrzyki wtórowały odgłosom eksplodującego prochu. Gromada jeźdźców chwilami się rozpraszała a chwilami znowu jechała falangą; oddział płynął raz w lewo, raz wbok, tworzył linje, koła, czworoboki lub zupełnie nieforemne figury. Nie trzeba chyba podkreślać, że konie cierpią przy tego rodzaju eskapadach i wychodzą z nich z pokaleczonemi ścięgnami. Z tego też względu jestem zasadniczym przeciwnikiem tych szaleństw i al’ab el barud, demonstracyjnej strzelaniny.
Wskutek opisanych przed chwilą popisów hipicznych, dotarliśmy nad rzekę trzy razy później, niż należało. Niestety, Beduini, jak wszyscy ludzie Wschodu, nie znają amerykańskiej maksymy: „time is money“. Na brzegu czekało kilku Haddedihnów, którzy ruszyli naprzód z prowiantem i koziemi skórami, by sporządzić tratwę.
Znowu ceremonja pożegnania. Musiałem się poddać konieczności. Popychano mnie i ściskano tak mocno, że w pewnej chwili poczułem obawę o całość swoich kości. Na szczęście, nic na ziemi nie trwa wiecznie, więc i pożegnanie się skończyło. Jeszcze raz uścisnęliśmy Karę. Rozstałem się z chłopcem serdecznie, lubo bez czułości. Ojciec również starał się zataić wzruszenie. Ale głos mu drżał, a w oczach, stały łzy. Obsypał syna lawiną rad i przestróg. Kazał tysiąckrotnie pozdrowić Hanneh, najlepszą ze wszystkich matek beduińskich synów. Nareszcie weszliśmy na tratwę, gdzie już przedtem umieszczono konie.
Gdyśmy się nieco oddalili od brzegu i prąd rzeki unosił nas coraz szybciej, Haddedihnowie dosiedli koni i ruszyli za nami wśród strzelaniny i przeraźliwych okrzyków. Po jakimś czasie zasłoniły ich skały, wznoszące się nad brzegiem rzeki.
— Bądź zdrowa, Hanneh, najjaśniejsza pochodnio wśród wszystkich świateł męskiego szczęścia! — zawołał Halef, wyciągając ręce. — Bądź zdrów, Kara ben Halef, najdroższy synu wszystkich ojców, którzy mieszkają między dwiema rzekami. Bądźcie zdrowi, Haddedihnowie, najdzielniejsi pośród wojowników, żyjących między pustynią El Arab a górami kraju Kurdów. O, sihdi, udaję się na tę wyprawę z prawdziwą rozkoszą, ale pożegnanie podobne jest do dwóch desek, przygniatających piersi. Trudno mi odetchnąć.
— Ból wkrótce minie, drogi Halefie! Przecież jesteś mężczyzną.
— Masz zupełną rację, sihdi, jestem mężczyzną. I właśnie dlatego, że nim jestem, mam żonę i syna. To właśnie te dwie deski, które mi ciążą i sprawiają ból. Chciałbym, aby wrogowie napadli już teraz na naszą tratwę. Trzebaby się było bronić — przestałbym myśleć o tych, których opuściłem. O, sihdi, szkoda żeś nie widział, gdy dziś rano, po modlitwie porannej, przyszła do mnie Hanneh, podobna do tchnienia najwonniejszych zapachów wschodu i zachodu, aby się pożegnać ze mną na osobności. Powiedziała mi wszystko.
— I cóż ty na to?
— Przyznałem jej słuszność, jak zawsze zresztą. Sihdi, gdybyś był obecny przy naszem pożegnaniu, nauczyłbyś się, jak należy postępować z kobietą, z którą się człowiek rozłącza na dłuższy czas. Serce twe jest rozproszone po wszystkich krajach ziemi i nie będzie nigdy tęsknić za mieszkanką swego namiotu.
Był przekonany, że jestem starym kawalerem. Nie wyprowadziłem go z błędu. Całą uwagę skierowałem na rwący prąd rzeki, która gwałtownie skręcała w tem miejscu.
Halef tęsknił za domem przez cały dzień. Wbrew swej naturze był milczący i zamyślony. Podczas karmienia koni dostał formalnego ataku tęsknoty. Objął Assila za szyję i rzekł:
— O mój kary ogierze! Byłeś ulubieńcem mego syna, nosiłeś go często na grzbiecie. Dlaczego niema go tutaj?
Przypomniałem mu dawne przeżycia, aby go nieco ożywić. Jechaliśmy przez okolice, w których niegdyś przeżyliśmy wiele przygód. Wdał się w rozmowę, ale bez zwykłego ożywienia. Może jakieś zdarzenie zmieniłoby bieg jego myśli; niestety, nic nie zaszło. W ciągu dnia całego nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, zarówno przed, jak i w okolicy Tekrit. O zmroku przybiliśmy do brzegu położonego na południu od Imam Dor. Wynaleźliśmy tu miejsce zabezpieczone przed ewentualnym napadem. Konie miały trawy poddostatkiem; my uraczyliśmy się również specjałami, przygotowanemi przez Hanneh. Pisząc „my“, mam właściwie siebie na myśli, gdyż Halef nic nie brał w usta. Widząc przy blasku ognia, z jakim apetytem pałaszuję, rzekł:
— Człowiek, który ma żonę, jest zupełnie inną istotą, aniżeli samotnik. Nie mógł­ bym teraz nic przełknąć, nawet gdybym był głodny, jak wilk.
— Tak sądzisz? Mojem zdaniem, gdybyś był głodny, jadłbyś z pewnością.
— Nie wierz w to, sihdi! Gdy człowiek tęskni za tymi, których opuścił, nawet największy głód nie wywołuje apetytu. A gdy...
Przerwał. Po chwili ciągnął dalej z taką miną, jakgdyby wpadł mu do głowy jakiś ważny pomysł:
— Sihdi, nadszedł czas, w którym powinieneś mi powiedzieć, o czem rozmawiałeś z Hanneh, najpiękniejszym z pośród wszystkich kwiatów.
— Hm. Właściwie chciałem jeszcze poczekać.
— Jeszcze? Cóż ci wpada do głowy? Chcesz naciągnąć mą duszę, aby się stała podobna do długiej taśmy, sięgającej z Mossulu do Basry? Czy będziesz tak okrutny, aby tęsknotę moją, podobną do pięknych trelów gumbury[20], zmienić w karkadahn[21]? Proszę cię, weź serce na koniec języka i powiedz to, o czem rozmawiałeś z Hanneh!
— Właściwie, nie pora jeszcze na to oświadczenie. Nie jestem jednak potworem; taśma twoja wzruszyła mnie, a nosorożec zmiękczył mój opór. Słuchaj więc! Przedewszystkiem oświadczyła mi Hanneh, że jesteś najlepszym człowiekiem na kuli ziemskiej.
Skoczył jak piłka i zawołał:
Hamdulillah! To odświeża moją duszę tak, jak młoda trawa żołądek wielbłąda. Jestem najlepszym człowiekiem na kuli ziemskiej! Jaka głęboka ocena moich przymiotów! Sihdi, ten, kto wygłasza tak słuszne zdanie, musi posiadać duszę!
— Oczywiście. O tem właśnie chciałem mówić. Prosi cię, abyś nie wątpił w istnienie jej duszy.
— O, sihdi, skoro uważa mnie za najlepszego męża na ziemi, czemu nie mam przyznać jej duszy? Wprawdzie, hm... Sihdi, dusza jest czemś, żyjącem wewnątrz. Tkwi w ciele, czy tak?
— Tak.
— Siedzi więc, tkwi sobie. Ale są podobno dusze, które się ukazują i mówią. Tego nie lubię.
— Hanneh wie o tem i dała mi dlatego jeszcze jedno polecenie.
— Jakie?
— Jeżeli uwierzysz, że ma duszę, Hanneh przyrzeka, że dusza ta nigdy się nie ukaże.
Maszallah! Bóg czyni cuda! Jakże się cieszę, że prosiła, abym się zgodził na waszą rozmowę! Wiesz, sihdi, ale tego nie możesz wiedzieć, przecież nie masz kobiecego namiotu... Otóż powiadam ci, gdy dusza kobiety wychodzi z wewnętrznej powłoki, twarz staje się poważna, głos nabiera mocnych akcentów. Wtedy kobieta ma zawsze rację! Skoro jednak przynosisz mi teraz tę wieść radosną, wierzę, że po powrocie sam będę miał rację czasami, a nie jak dotychczas tylko wespół z nią. Czy dała ci jeszcze jakieś polecenie?
— Tak.
— Powiedz wszystko! Słowa twoje są jak promienie słońca, które nawet plecy krokodyla ogrzać potrafią. Jestem gotów wysłuchać cię.
— To nie wystarczy. Musisz mi dać słowo, iż będziesz się ściśle stosował do życzenia Hanneh, która ma na celu tylko twoje dobro.
— Słuchaj, sihdi, serce moje przepełnione jest teraz wdzięcznością dla ciebie. Przyrzekam!
— Otóż Hanneh pragnie, byś przez cały czas podróży postępował z namysłem i rozwagą.
— Przecież zawsze tak postępuję!
— Nie.
— Nie? Cożto ma znaczyć? Czyż nie postąpiłem rozważnie, żem ci dał się wybrać za przyjaciela i obrońcę? Czyż nie jest to dowód mej wielkiej przezorności, żem wybrał na żonę najpiękniejszy pąk na kwitnącem drzewie kobiecości? Czy można mieć lepszą żonę, niż ta wspaniała matka mego syna?
— Nie. Jeżeliś w tych dwóch sprawach, okazał tak wielką przezorność, to mam nadzieję, że będziesz również ostrożny przy innych okazjach. W chwilach, w których się temu zechcesz sprzeniewierzyć, przypomnę ci dane dziś słowo. Chwilami zbyt cię bowiem ponosi temperament.
— Sihdi, nie znasz mnie! Przeciwnie, mam chwilami wrażenie, że jestem za chłodny, za powolny.
Przypomnij sobie, jak często musiałem cię powściągać!
— Nie miałeś do tego podstaw. Czyż powinienem odwracać się tyłem do niebezpieczeństwa? Nie odpowiadać na obelgi i zostawiać go za pasem? — — Dobrze, żem go zabrał!
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— Chodzi mi o coś, co przy poprzednich podróżach stale zwisało u mego boku. Pokażę ci zaraz!
Wiedziałem doskonale, że ma na myśli bat ze skóry krokodylej, którym wyrządził sporo dobrego, ale również i sporo złego. Rozwinął haik, wyciągnął bat, śmignął nim w próżnię i ciągnął dalej:
Oto jest ten, dzięki któremu zyskuję posłuch, oto jest ojciec posłuszeństwa i pan razów! Musiałem go zabrać. Gdy słowa i perswazje nie pomagają, bat ten staje się pośrednikiem między dobremi zamiarami, a złą wolą tych, na których plecy spada. Gdzie nie pomagają prośby i rozkazy, tam dobrze jest mieć pod ręką ciało ludzkie, które pęka pod pieszczotami tego kurbacza.
— Zawiń go zpowrotem, Halefie! Używać go będziesz tylko za mojem pozwoleniem.
— Sihdi, do tego tematu będziemy jeszcze chyba mogli powrócić.
— Nie. Hanneh jest również tego zdania.
— Widzisz, sihdi, gdy kobiety nie miały jeszcze duszy...
— Milcz! Zawsze miały duszę.
— Tego nie można wiedzieć. Kiedy również wybierzesz ukochaną swego serca, wtedy dopiero pozwolę ci...
— Drogi Halefie, mam już kogoś, komu oddałem serce, — odrzekłem.
Cofnął się, pochylił nade mną, spojrzał mi w twarz, na którą padł odblask ogniska, i zapytał:
— Co?... Jak?... Ty?...
— Tak.
Ze zdumienia wypuścił z rąk bat i mówił:
— To chyba żarty! Czyżbyś istotnie miał towarzyszkę życia?
— Dlaczegóżby nie?
— Pozwól mi usiąść, sihdi! Nieoczekiwana wiadomość o żonie poszła mi w nogi; czuję, że drżę.
Usiadł, obrzucił mnie badawczem spojrzeniem, zamyślił się, po chwili roześmiał się na całe gardło i rzekł:
Allah, to przecież żart!
— Nie, drogi Halefie, to szczera prawda. Spójrz na ten pierścień, na którym nie lśni żaden kamień. Pierścienie takie noszą tylko żonaci chrześcijanie.
Ne ’uhsu billah! — Na Allaha! Masz rację; przypominam sobie. Nieraz widywałem Franków z takiemi chawahtim el kitab en nikah[22]. A więc masz żonę, prawdziwą ślubną żonę?
— Tak.
— Mieszka z tobą razem w namiocie?
— Tak.
— Sihdi, pozwól mi odetchnąć! Czy ja śnię, czy marzę?! Chce mi się gorzko zapłakać.
— Dlaczego? Sądziłem, że powinieneś się cieszyć...
— Cieszyć się? Powiedz, kochasz ją?
— Z całego serca...
— Jakże więc możesz kochać mnie, twego Halefa, twego najwierniejszego sługę i towarzysza, skoro serce twe należy do kobiety, o której się niespodziewanie dowiedziałem?
— Kocham cię tak samo, jak przedtem.
— To nieprawda! Przecież sam powiedziałeś, że należysz do tej kobiety, która niepotrzebnie się zjawiła. Zabrała mi twoje serce, twoją przyjaźń, ciebie całego! Nie chcę nic słyszeć, ani wiedzieć o tobie!
Wstał i oddalił się. Podszedł do brzegu i zapatrzył się w wodę. Na twarzy jego malował się gniew, który wkrótce zmienił się w smutek. Poczciwy Halef był zazdrosny. Po niedługim czasie podszedł do mnie, usiadł opodal, westchnął głęboko i zaczął się żalić:
— Tak oto opuścił mnie ten, któremu bez namysłu oddałbym życie. Za pośrednictwem tej kobiety zadałeś naszej przyjaźni cios śmiertelny! Chciałem z tobą pojechać do Persji. Teraz zmieniłem zamiar i wracam!
Byłem głęboko wzruszony. Mimo to rzekłem z uśmiechem:
— Drogi Halefie, czy byłeś mym przyjacielem, gdyś swą Hanneh brał za żonę?
— Tak.
— I pozostałeś nim nadal?
— Tak.
— Ze mną ta sama sprawa.
— Nie, sihdi, to zupełnie co innego! Zanim Hanneh, to słońce wszystkich dziewczyn świata, została moją żoną, znałeś ją. Cóż ja wiem o pani twego szczęścia? Czy ją widziałem? Czy przeszła obok mnie swojemi trzodami? Czy byłem jej gościem, czy jadłem z jej ręki kuskussu? Czy widziałem jej postać? Czy słyszałem odgłos jej kroków, czy wolno mi było ująć lejce jej wielbłąda? Nie miałem o niczem pojęcia i teraz ogarnął mnie taki strach, jakby nie była twoją żoną, lecz moją.
— Czy uważasz, że taka brzydka i zła?
— Czy może być piękniejsza i lepsza od Hanneh?
— Nie. Ale jest do niej podobna.
— Życzyłbym jej tego.
— Czy powinienem był cię posłać do Dżermanistanu, byś mi tam wśród cór tego kraju wyszukał żonę?
— Nie, tego nie mogę wymagać. Pozwól, przełknę cośniecoś i namyślę się. Tęsknota, która mnie pozbawiła głodu, minęła. Chcę zjeść nieco kebabu[23], przyrządzonego przez Hanneh, która również przestraszy się bardzo na wieść, żeś tak nieopatrznie założył sobie harem.
Jadł szybko, ale mechanicznie, pochłonięty widać innemi myślami. Po chwili rzekł:
— Przyznaj, żeś miał z powodu tej kobiety nieczyste sumienie.
— Nic o tem nie wiem.
— Ależ tak! Dlaczegoś milczał o niej w duarze? Dlaczego teraz dopiero mówisz o tem? Ożeniłeś się potajemnie.
— Czy wszystko, czego Haddedihnowie nie widzą, okrywa tajemnica? Mężczyzna nie powinien mówić przy sąsiadach ani o swoim, ani o cudzym haremie.
— Wiem o tem. Przebacz, sihdi, — masz rację.
— Pałaszował w dalszym ciągu. Po chwili zapytał:
— Jesteś z niej zadowolony?
— Bardzo — odrzekłem.
— Czy jest równie młodą i piękną, jak Hanneh?
— Tak.
Hamdulillah! To mnie uspakaja. Każdemu życzę brzydkiej, starej żony, tylko nie tobie i nie sobie. Czy wolno ci było patrzeć na nią ukradkiem, zanim została twoją żoną?
— Na Zachodzie nie jest to wzbronione. Ludzie znają się tam przedtem.
Allah kehrim! To mi się podoba! Jest małego wzrostu?
— Nie.
— Ma wielkie nogi i mocne pięści?
— Halefie! Cóż ty myślisz o moim guście?
— Pytam tylko. A oczy?
— Ciemne, podobne do muchmalu[24].
— Kocha cię, sihdi?
— Niemniej, niż ja ją kocham.
— Nie radziłbym jej, aby było inaczej! W przeciwnym razie nie wpuściłbym jej do swego duaru! Powiedz mi, sihdi, ona chyba ma także duszę?
— Taką samą, jak twoja Hanneh.
— Biedny mój sihdi! W takim razie ma zapewne własny sąd, własne... zdanie?...
— Oczywiście. Powinna je mieć.
— A więc miewasz rację... tylko wtedy, kiedy ona ją ma?
— Nie.
Allah jarhamkum! — Niechaj Allah zlituje się nad tobą! Więc oboje nie macie racji?
— O nie!
— Nie rozumiem, sihdi! Od chwili, kiedy kobiety posiadły dusze, choćby...
— Daj spokój, Halefie! — przerwałem. — Gdyby istniała kobieta bez duszy, dla mężczyzny lepiej byłoby nie spotkać jej wcale. Wierzaj mi!
— Ale jeżeli dusza kobiety jest tak niespokojna, że...
— W takim razie mężczyzna powinien być spokojny. Wzbudza to w kobiecie uczucie szacunku i...
— Zupełnie słusznie, sihdi! — wtrącił szybko. — Ja również jestem zwykle spokojny i nie mówię ani słowa. Zauważyłeś więc zapewne, ile szacunku Hanneh okazuje swemu władcy? Jakże się zowie źródło twej ziemskiej rozkoszy?
— Według waszej wymowy nazywa się Emmeh.
— To nie ma żadnego sensu!
— W naszym języku imię to oznacza to samo, co w waszym szatireh — pilna.
— Cieszy mnie to niewymownie, o sihdi! W takim razie stan twego namiotu będzie się polepszać nawet podczas twej nieobecności. Twoja Emmeh będzie wyrabiać masło z mleka wielbłądów, pleść sznury z włókien palmowych i tkać kołdry. Będzie również wyjmować pestki z daktyli i reperować twe szelki. Będzie sporządzać dla chorych marahim, plaster, i trzeć na kamieniu durra beda, proso. Chciałbym jeszcze wiedzieć, czy oprócz języka arabskiego zna również i turecki?
— Nie zna ani jednego, ani drugiego.
Allah ’l Allah! Jakimże mówi językiem?
— Moim ojczystym.
— I to ci wystarczy?
— W zupełności.
— A jeżeli odwiedzi ją ktoś z innego haremu?
— Wszystkie tamtejsze kobiety mówią jednym językiem.
— I nie umieją po persku, po kurdyjsku?
— Nie.
O jazik! — O boleści! O ile mądrzejsze są nasze kobiety! Znają mnóstwo słów z każdego z tych języków. A moja Hanneh jest w tej dziedzinie niedościgniona.
— Drogi Halefie! Twierdzę, że mimo to nasze kobiety rozumieją więcej, niż wasze. Przy sposobności wytłumaczę ci to bliżej. Mam wrażenie, żeśmy się już dosyć nagadali o moim haremie.
— Odpowiedz mi jeszcze prędko na jedno: umie garbować skóry i ostrzyć noże?
— Nie.
— To mi wystarczy: moja Hanneh umie więcej, znacznie więcej! Nic w tem zresztą dziwnego. Twoja Emmeh nie ma przy boku Halefa, od którego może się wszystkiego nauczyć. Od kiedy jest twoją żoną?
— Od jakichś czterech lat.
Maszallah! Zgodziła się, byś ruszył do Persji?
— Prosiła, abym pozostał. Gdy jej wytłumaczyłem przyczyny, skłaniające mnie do tej podróży...
— Nabrała szacunku i respektu, o którym mówiliśmy przed chwilą, a którym obdarza mnie również Hanneh, najmądrzejsza z pośród rozsądnych kobiet. Sihdi, fakt, że twoja Emmeh pozwoliła ci wyruszyć ze mną, godzi mnie z twym haremem. Jestem nawet gotów dać mego syna twej córce za męża. Stanie się w ten sposób prawdziwą Haddedihnką wielkiego plemienia Szammar i będzie mogła żyć swobodniej, niż pod waszemi namiotami z kamienia. Widzisz, że się już nie gniewam. Daj rękę; bądźmy przyjaciółmi, jak dotychczas!
Poczciwina był zupełnie przekonany, że przez swą propozycję małżeńską daje mi wspaniały dowód swej przychylności. Nie miałem ochoty oświetlać tej propozycji ze swego punktu widzenia, gdyż należał do ludzi niezwykle ambitnych.
Raczył udzielić swego placet na moje małżeństwo; czegóż więcej może się spodziewać skromny podróżnik od szeika Haddedihnów! — — —




II

OJCIEC KORZENI

Następnego ranka ruszyliśmy dalej. Prom płynął szybko i swobodnie. Wrogie Haddedihnom plemiona cofnęły się na czas wiosny w głąb Dżezireh, ziemi leżącej między Eufratem a Tygrysem. Dotarliśmy więc do ujścia Adhemu bez żadnych przeszkód i zdarzeń.
Naprzeciw ujścia Adhemu wyżłobił Tygrys w brzegu długą, zwężającą się zatokę, obrośniętą gęsto krzewami. Umocniwszy tratwę przy brzegu, wyprowadziliśmy na brzeg konie i wynieśliśmy wszystek sprzęt podróżny. Przekonawszy się, że wpobliżu niema żywej duszy, dosiedliśmy koni i pogalopowaliśmy w głąb kraju, aby koniom dać nieco ruchu i powietrza. Po powrocie puściliśmy konie na łąkę i zaczęliśmy zbierać gałęzie na ognisko; było ich poddostatkiem. Zasiedliśmy do wieczerzy. Na jakiś kwadrans przed nadejściem wieczora — słońce już zaszło, a zmrok w tych okolicach trwa bardzo krótko, — ujrzeliśmy u brzegu przeciwległego tratwę, wyrzuconą przez fale Adhemu na grzbiet rzeki głównej. Na kelleku tym, mniejszym od naszego, ale sporządzonym tak samo, jak nasz, znajdowało się trzech mężczyzn. Dwóch wiosłowało, trzeci siedział bezczynnie. Czapki ze skóry jagnięcia wskazywały, że to Persowie.
— Popatrz, sihdi, — rzekł Halef — to szyici z Iranu. Zeszli z gór i sporządzili tratwę w Ta’uk albo w Tuss Khurmaly. Dokąd jadą?
— Z pewnością w kierunku ujścia rzeki; w przeciwnym razie, zamiast promu, użyliby koni.
— Masz rację; ale nie myślą dziś jechać dalej. Na Allaha, widzisz, skręcili w naszą stronę!
— Niestety. Uważają również, że ta zatoka nadaje się doskonale na przenocowanie.
— Czy pozwolimy tym ptaszkom uwić tu gniazda?
— Nie mamy powodu do sprzeciwiania się temu.
— Jestem innego zdania.
— Dlaczego? Czy kupiliśmy te grunta?
— Nie, ale przybyliśmy tu przed nimi, a przysłowie mówi, że ten, kto pierwszy przestępuje progi namiotu, pierwszy otrzymuje posiłek.
— Przysłowie to nie ma w tym wypadku zastosowania. Jesteśmy pod gołem niebem — mamy nawet obowiązek przyjąć ich z całą gościnnością.
— Nie ufam im, sihdi!
— Dlaczego?
— Bo jadą z Bilad el Adszam[25] tak niezwykłą drogą. Dlaczego nie wybrali drogi, po której jeżdżą karawany? Dlaczego ruszyli trudniejszą drogą, w której muszą się posługiwać i końmi i tratwą? Gdzie są zwierzęta, na których przybyli z gór? Zostawili je z pewnością na brzegu w górze rzeki, a kupią inne. Pochłania to dużo pieniędzy. Na stratę taką tylko wtedy można się zdecydować, gdy istnieją wyraźne podstawy. Jeżeli Pers przeprawia się do Dżezireh przez Adhem, nie ulega wątpliwości, że jakieś tajemne zamiary żywi, albo też dopuścił się w kraju przestępstwa, które go zmusza do wybrania tajemnej drogi ucieczki. Czy nie mam racji?
— Owszem. Ale to jeszcze nie powód, aby ich odtrącać, jeśli się do nas przyłączyć zechcą. Zresztą za chwilę ściemni się zupełnie i niewiadomo, czy nas zauważą.
Persowie znajdowali się na środku rzeki. Tempo, w jakiem płynęli, nie pozostawiało wątpliwości, że zechcą tu wylądować. Obozowisko nasze było osłonięte krzakami, więc nie mogli go zauważyć. Zatoka miała około dwustu kroków długości. Noc już zapadała, sądziłem więc, że przybysze nie zapuszczą się w głąb brzegu, gdzie się mieściło nasze schronisko. Lądowanie sprawiało im więcej kłopotu, niż nam, musieli bowiem płynąć prostopadle do brzegu rzeki. Nic więc dziwnego, że, gdy wypłynęli, na spokojną wodę, już mrok panował.
Nadsłuchiwaliśmy — cisza. Po jakimś kwadransie można się było upewnić, że przypuszczenia moje okazały się słuszne. Persowie wylądowali przy cyplu zatoki, nie przeczuwając, że jest ktoś wpobliżu.
Należało jednak ustalić w jakiej odległości od nas rozbili obóz.
— Sihdi, — rzekł Halef — ktoby się spodziewał, że już rozpocznie się dla nas życie puszczy. Pokażę ci, żem nie zapomniał o twych naukach.
— Mianowicie?
— Poczołgam się do nich.
— Ja mam więcej wprawy. Sam pójdę. Tobie zaś przypomnę słowa Hanneh: nie działaj zbyt pośpiesznie! Musisz się przedewszystkiem wprawić. Gdybyś zaczął ich teraz szukać, popełniłbyś głupstwo.
— Dlaczego głupstwo?
— Znasz wielkość tej zatoki. Ile czasu zabrałoby przeszukiwanie gęstwiny? Całą noc! Trzeba więc mniej więcej zorjentować się, gdzie są Persowie.
— Jakżeto możesz określić zgóry...
— Powiedzą nam sami.
— Powiedzą? Sami? Sihdi, ależ to wykluczone!
— Drogi Halefie, widzisz, że w sprawach, odnoszących się do „życia puszczy“, nie można się zdać na twój spryt. Czy Persowie są mahometanami?
— Tak, choć są tylko szyitami; według ich pojęcia jednak synowie Alego stoją wyżej od samego Mahometa.
— Zmówią więc teraz jako szyici dwie modlitwy; pierwej moghreb, modlitwę zmroku, potem zaś, gdy się zupełnie ściemni, — modlitwę aszija. Są przekonani, że niema tu oprócz nich nikogo. Stosownie do wymagań przepisów, będą się modlili głośno, więc ich usłyszymy.
— Masz rację, sihdi, nie pomyślałem o tem!
— Zapamiętaj więc sobie, że właśnie w „życiu puszczy“ trzeba o wszystkiem myśleć. — Słuchaj!
— Modlą się. Zaczęli moghreb.
— Zanim skończą, znajdę się za nimi! Ty pozostań tutaj i uważaj na konie!
Odszedłem. Krzaki tworzyły niezbyt szeroki żywopłot, ciągnący się nad brzegiem. Poruszając się po stronie zewnętrznej, szedłem znacznie prędzej, niż gdybym się przedzierał przez krzaki. Wkrótce stanąłem za plecami modlących się i usłyszałem ostatnie słowa modlitwy:
Chwała Allahowi! Chwała jego wielkości! Niema Boga prócz niego! Bóg jest bardzo wielki! Chwała i cześć mu!
Po chwili ktoś rzekł:
— Rozpalcie ognisko! Zmówimy asziję i spożyjemy wieczerzę.
Moghreb powinien być właściwie odmawiany w chwili, gdy słońce niknie za horyzontem. Persowie opóźnili się nieco, gdyż podczas zachodu słońca zajęci byli zbieraniem drzewa. O ile nie wolno rozpoczynać modlitwy przed określoną porą, o tyle przepisy religijne pozwalają na jej przesunięcie, skoro zajdą ważne powody.
Ukryty za krzakami, ujrzałem na brzegu rzeki blask ognia. Po chwili rozległy się dźwięki modlitwy nocnej. Korzystając z tego, padłem na ziemię i poczołgałem się wśród zarośli. Trzask łamanych gałęzi zagłuszyły trzy donośne głosy modlących się. Zatrzymałem się w miejscu, w którem ostatni cień padał na ziemię.
Ujrzałem przy brzegu tratwę. Była zupełnie pusta. Persowie, którzy usiedli teraz na ziemi, nie mieli żadnych pakunków. Dwaj z nich należeli bezwątpienia do ludzi przeciętnych i nie zwrócili mojej uwagi; natomiast trzeci wydał mi się nieprzeciętnym. Pod względem ubioru różnił się od towarzyszów jedynie tem, że miał na biodrach chustę z kaszmiru, gdy natomiast tamci dwaj przepasani byli zwykłemi pasami z kermanu. Ale było w nim coś, co go z pierwszego rzutu oka wyróżniało.
Poorana zmarszczkami twarz o niskiem czole, długim, ostrym, cienkim nosie, którego nozdrza poruszały się co chwila, o szerokich mięsistych wargach, o potężnie rozwiniętych szczękach, małych przenikliwych, nieco zaczerwienionych i niespokojnych oczach, miała wyraz chytrości i okrucieństwa. Wrażenie to potęgowała jeszcze gęsta, ciemna broda, której koniec podobny był do poczernionego sopla lodu. Rysy tej twarzy mówiły o zwierzęcych instynktach. Jeżeli jest prawdą, że otwarte, jasne spojrzenie męskie stanowi dowód odwagi, to nie ulegało wątpliwości, że mam przed sobą tchórza. — Niebezpieczny człowiek: bezwzględny i tchórzliwy — pomyślałem; a gdym spojrzał jeszcze na długie, kościste ręce, podobne do szponów, których palce wskazujące wyrastały ponad palce środkowe, nabrałem pewności, że sąd mój o tym człowieku był słuszny. Twarz, głos, chód, postawa, nawet zachowanie niezawsze są miarodajne przy osądzaniu człowieka. Zato ręce nie zawodzą nigdy. Twierdzę to na podstawie długoletniego doświadczenia i starannej metody porównawczej, która mi zawsze była pomocna. Ręka człowieka jest dokładnem odbiciem jego duszy. Ręka nie potrafi ukryć żadnej jego myśli, żadnego uczucia. Jest narzędziem ducha, a każde narzędzie pozwala na sformułowanie sądu o tym, który je stworzył.
Wszyscy trzej byli uzbrojeni w długie wschodnie karabiny, noże i rewolwery.
Posilali się właśnie. Skromna wieczerza składała się z prasowanego twarogu, dugh, i kleistego chleba. Jedli w głębokiem milczeniu. W pewnej chwili ów interesujący nieznajomy wyciągnął z kieszeni jakiś pergamin, przeczytał w blasku ogniska, schował go znowu do kieszeni i rzekł:
— Jeżeli przybędziemy na czas, zarobicie po sto tumanów[26]. Obliczyłem to podczas jazdy. Będziecie mieli dosyć?
Małe oczka obrzuciły obydwóch niesamowitem przenikliwem spojrzeniem. Po chwili milczenia jeden z nich obrzucił tego, który mówił przed chwilą, takiem samem spojrzeniem i rzekł:
— Na Husseina, którego te sunnickie psy zamordowały pod Kufa, bylibyśmy zupełnie zadowoleni, gdyby zaofiarowana suma nie była zbyt mała. Odkąd zostałeś Peder-i-Baharat, Ojcem Korzeni, zarabiamy dziesięć razy więcej, niż przedtem. Powiedziałeś nam jednak, że inni zarabiają tysiąc razy więcej.
— Czy tylko to powiedziałem?
— Nie, nawet przedstawiłeś nam dokładne wyliczenia.
— Tak, a co raz wyliczę, to zgadza się zwykle ze stanem faktycznym. Powiadasz, Aftabie, że zostałem Peder-i-Baharat. To prawda, otrzymałem ten tytuł, ale nie jestem nim. Właściwie wolno wam nazywać mnie jedynie Sill-i-Safaran, Cieniem Szafranu. Mimo że nie jestem nikim więcej, możecie przy mnie gromadzić bogactwa, choć dawniej zarabialiście zaledwie tyle, ile wam potrzeba było na zaspokojenie głodu. Wpadłem przecież sam na pomysł używania osfuru obok szafranu. Przyniosło nam to już do dziś dużo tysięcy tumanów i przyniesie nam jeszcze więcej. Dlaczego udało mi się zdobyć tylko szafran, choć należą mi się wszystkie baharat? Czy powinienem to znosić? Czy powinniście na to pozwolić wy, moi podwładni, którzy również otrzymujecie więcej, gdy więcej zarabiam? Czy wiecie dla kogo pracujemy i narażamy życie? Któż to jak pasorzyt tuczy się naszą pracą i żyje jak Gible-i-Alem[27]?
— Wiemy, kogo masz na myśli, — odparł ten, którego nazywano Aftabem.
— Widziałeś go kiedy?
— Nie.
— Dlaczegóż codziennie narażacie dla niego życie? Czyż pochodzi z felek ul eflahk[28], że się nie raczy nam ukazać? Czy nie jestem ciągle z wami? Czy nie dzielę wszystkich niebezpieczeństw ze swymi podwładnymi? Kogóż więc powinniście bardziej kochać i szanować, mnie, czy jego? Jego powinniście darzyć większem zaufaniem? Zapewniam was, że zarabialibyście więcej tysiączek, niż teraz zarabiacie setek, gdybym zamiast niego był waszym Emir-i-Sillan, Księciem Cieni.
— Nieraz nam to już mówiłeś. Wierzymy ci.
— Mówiłęm to również wielu innym, i oni również mi wierzą. Czas już nadszedł. Szemszihr[29] wisi nad jego głową. Mówiłem z kilkoma innymi pederahnami[30]; jestem pewien, że się nie cofną w decydującej chwili. Wiemy, że pod sukniami nosi stale sirę[31], ale moja guluhle[32] przebije go z pewnością.
Nastąpiła przerwa. Peder-i-Baharat patrzył przed siebie ponuro; towarzysze jego wbili w ziemię spojrzenia. Nieraz już zdarzało mi się podkradać do ludzi, ale rzadko kiedy udało mi się podsłuchać tak tajemniczą i dziwną rozmowę.
Peder-i-Baharat — Ojciec Korzeni, Sill-i-Safaran — Cień Szafranu, Emir-i-Sillan — Książę Cieni! Nie ulega wątpliwości, że imiona te mają jakieś określone znaczenie. Ale jakie? Książę Cieni? Kimże są te cienie? Bezwątpienia ludźmi! Wynikało to z końcówki an, której używa się zwykle w odniesieniu do ludzi, gdy we wszystkich innych wypadkach stosuje się końcówkę ha. Cóżto za ludzie, dlaczego zowią ich sillan — cienie. Czy miano Książę Cieni oznacza jakąś godność, jakiś stopień? Jeżeli tak, to Cienie Szafranu i Ojciec Korzeni oznaczają również stopnie. Zdaje się, że chodzi tu o przełożonych i podwładnych. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jest to tajemny związek, czy korporacja, która się lęka dziennego światła.
Władza nad rzeką, nad którą się obecnie znajdowałem, należała kiedyś do Babilończyków i Asyryjczyków; kres ich panowaniu położyli Mederowie i Persowie. Gdyby z grobu wyszedł stary dzielny Hammurabi wraz Kyaxaresem, walecznym Tukulti-Adarem I i Achemenidą Cyrusem i prowadzili tajemną rozmowę, byłaby dla mnie z pewnością bardziej zrozumiała od tej, którą przed chwilą toczono w mojej obecności. Nie koniec jednak na tem — po dłuższej pauzie przywódca zaczął mówić dalej:
— O czem myślicie? Czy o tem, com powiedział?
— Tak — odrzekł Aftab. — Gotowi jesteśmy podtrzymywać cię, gdyż zerbahs[33] nie wygra bitwy bez sahibmenseba[34] którego musi słuchać. Niechaj więc ten, kto rozkazuje i do kogo należy nasze życie, nie będzie niewidzialnem stworzeniem. Rozmawialiśmy już o tem z innymi sillanami — są tego samego zdania. Powiedz tylko, co powinniśmy czynić! Przyrzekamy, że będziemy posłuszni.
— Mogę więc na was liczyć?
— Tak. Mówiłeś, że miecz wisi już nad głową Emira-i-Sillan. Znasz czas i miejsce?
— Owszem.
— Czy wolno nam dowiedzieć się o tem?
— Wyjawię wam tę tajemnicę, gdyż wiem, że umiecie milczeć. Wiadomo wam chyba, że każdego duszembe-i-mewahjib[35] wszyscy pederahnowie zbierają się w ruinach mejme-i-Yehud[36], aby wysłuchać jego rozkazów i zdać raport ze swych czynności. Tej nocy, o ile mnie...
Przerwał, gdyż od strony, w której znajdował się Halef, padł strzał. Przeraziłem się niemało, był to bowiem oczywisty dowód niebezpieczeństwa. Trzeba było śpieszyć z pomocą Halefowi. Zdawałem sobie sprawę, że nie będę mógł się oddalić bez hałasu. W ciężkiej sytuacji dopomogło mi przerażenie Persów; usłyszawszy strzał, zerwali się z ziemi, pochwycili strzelby i pobiegli ku krzakom, aby się w nich ukryć przed nieprzyjacielem. Odgłos łamanych gałęzi dozwolił mi opuścić niepostrzeżenie placówkę. Pod osłoną krzaków puściłem się w kierunku naszego obozu. Dotarłszy tam, ujrzałem Halefa z podniesioną strzelbą; na mój widok skierował bieg lufy ku mnie.
— Ostrożnie, Halefie! — rzekłem półgłosem. — To ja. Czyś to ty strzelał?
— Tak.
— Dlaczego? Do kogo?
— Do lwa, sihdi. Podkradł się, aby rozszarpać twego Assila ben Rih.
— Bredzisz!
— Wcale nie! Widziałem go wyraźnie.
— Naprawdę?
— Tak. To prawdziwy lew, najprawdziwszy ojciec grubej głowy.
Kto wie, może się nie myli; perskie lwy zapuszczają się aż do Dżezireh. Wyciągnąłem z kieszeni zapałki, aby zapalić wiązkę chróstu, którą przygotowaliśmy na wszelki wypadek. Ogień odbierze lwu ochotę do ewentualnego powrotu. Fakt, że mogę skierować na nas uwagę Persów, nie interesował mnie w tej chwili.
Gdy wysoki płomień oświetlił obozowisko, zapytałem Halefa, w którem miejscu ujrzał „ojca grubej głowy“. Wskazując palcem, odparł:
— Podkradł się stamtąd. Zatrzymał się na mój widok. Był to wielki potężny abu er rad[37]. Posłałem mu kulkę — znikł mi z oczu. Jestem przekonany, że nie spudłowałem. Uciekł z przerażenia i lęku, gdyż tam, gdzie stoi Hadżi Halef Omar, nawet najmocniejszy lew nie da rady.
Nabiwszy niedźwiedziówkę, ruszyłem wolno i ostrożnie w kierunku wskazanym przez Halefa. Uszedłszy jakieś czternaście kroków, przekonałem się, że się nie mylił. Trafił istotnie — — ale w co! Przywołałem go. Ruszył w moją stronę, krzycząc po drodze:
— No i cóż, sihdi? Spostrzegłeś coś?
— Zwierzyna leży tutaj.
— A więc trafiłem?
— Tak.
— Zabity?
— Na śmierć.
Hamdulillah! A więc położyłem gedd el isman, dziadka straszliwych kłów, straszliwego dusiciela naszych trzód. Sława memu imieniu!
— Nie triumfuj przedwcześnie. To nie on, lecz ona.
— Lwica?
— Nie. Nie zabiłeś abu er rada; strzał twój położył trupem omm es ssanne, matkę fetoru. Była głodna, przyszła żebrać o kawałek mięsa. A tyś nie miał litości i poczęstowałeś ją kulą.
Podszedł do mnie, spojrzał na zwłoki zwierzęcia.
— Hiena! — zawołał zawstydzony. — Niech Allah zapomni o tym dniu. Jakże to zwierzę śmiało udawać lwa? Niechaj Mohammed, prorok nad prorokami, pochwyci duszę tej hieny i ukarze kłamczynię przebywaniem w najsmrodliwszym kącie piekła!
— To nie hiena winna, lecz twoje oko. W nocy wszystko wydaje się większe.
Hasreta! Biada, biada! A więc głosy chwały we wszystkich namiotach i obozach zamilkną...
— Nie. Nie zamilkną, lecz będą sławić imię wielkiego bohatera, który na widok hieny, zamienionej w lwa, nie uciekł.
— Kpisz ze mnie, sihdi? To jeszcze bardziej powiększa mój smutek. Chciałem zostać bohaterem, a zmieniłem się w siodło, po którem jeździ twe szyderstwo. Synowie moi będą biadać nade mną, córki wyleją morze łez; wnuki moje będą potrząsać głowami, a potomkowie mych prawnuków zasłonią przede mną oblicza. Zastrzeliłbym się z rozpaczy, gdyby to nie było samobójstwem! Przestań ze mnie żartować i pomyśl o tem, że i ty mógłbyś zastrzelić lwa, który poto tylko przeobraził się w matkę smrodu, aby wywołać twój gniew.
— Nie sądzę, gdyż pamiętam o tem, — co, zdaje się, nie było ci dotychczas wiadome — że w ciemnościach nocy każdy kształt urasta. Jeżeli tego na przyszłość nie będziesz brał pod uwagę, oczy twoje gotowe przyzwyczaić się do traktowania jaszczurki jako krokodyla.
— Dlaczego rzucasz mi na głowę krokodyla? Czy omyłka mego oka obraziła cię tak mocno, że nie możesz mi przebaczyć?
— O obrazie nie może być mowy. Ale popełniłeś błąd, boś przerwał bardzo interesującą i ciekawą rozmowę Persów.
W’allah! Ubolewam bardzo nad tem. A więc udało ci się podkraść do nich niepostrzeżenie?
— Tak.
— Cóżto za ludzie? Czem się trudzą? Skąd przybyli, czego chcą, o czem mówili?
— Gdybyś nie przerwał rozmowy tym niefortunnym strzałem, odpowiedziałbym na wszystkie pytania. Pomijam już okoliczność, żeś zwrócił na nas ich uwagę. Naskutek twej porywczości jednak, przed którą cię Hanneh wyraźnie ostrzegła, straciłem możność zbadania tajemnicy, która w naszej podróży przez Persję przydałaby się bardzo.
— Powiedz, sihdi, co to za tajemnica?
— Nie mogę ci tego, niestety, powiedzieć, bom się nie dowiedział. Wróćmy jednak do ogniska. Trzeba dorzucić gałęzi, inaczej zgaśnie.
— Może lepiej zgasić ogień, aby Persowie nas nie znaleźli?
— Skoro już wiedzą, że ktoś tu jest, niech się przekonają, że to ludzie, których nie mają powodu się obawiać.
— Czy będą wobec nas uprzejmi?
— Radziłbym im dla ich własnego dobra.
— Sądzisz, że tu do nas przybędą?
— Bezwątpienia. Z początku będą niezwykle ostrożni i zechcą nas obserwować z ukrycia; skoro jednak zobaczą, że jest nas tylko dwóch, bezwzględnie się pokażą. Wtedy ustalimy linję postępowania. No, a teraz pomówmy o czemś obojętnem, gdyż nie jest wykluczone, że są już niedaleko. Jeśli ich zauważę, dam ci znać zapomocą złożenia rąk.
— Skoro będziemy rozmawiać, nie dosłyszysz odgłosu ich kroków.
— Ty nie usłyszysz, bo nie masz wprawy; mnie rozmowa nie przeszkadza.
Usiedliśmy przy ognisku. Byłem odwrócony tyłem do krzaków, Halef ulokował się naprzeciw. Po niedługim czasie dałem umówiony znak, ponieważ byłem pewien, że ktoś stoi za mną w krzakach. Nie zauważyłem nic i nic nie usłyszałem. Kierował mną ten bliżej nieokreślony szósty zmysł, który u westmana z biegiem czasu rozwija się niesłychanie. Człowiek przeczuwa raczej w tych wypadkach, niż odczuwa. Miałem wrażenie, że ze stojącego za mną Persa emanuje jakiś prąd, podobny do niewidzialnych nici, łączących przedmiot pachnący z organami powonienia. Rozmawialiśmy tak beztrosko i swobodnie, jakgdybyśmy nie mieli pojęcia, że ktoś może nas podsłuchiwać. Skierowałem rozmowę na tematy, z których trudnoby było wysnuć jakiekolwiek wnioski co do naszych zamiarów. Pers słuchał więc przez chwilę rozmowy, która go nic a nic nie obchodziła. Zniecierpliwił się wreszcie, wyszedł z zarośli, stanął przed nami i zapytał takim tonem, jakgdyby był panem i władcą:
— Coście za jedni? Czego tu chcecie?
Przypuszczając, że nas tem pytaniem zbije z tropu, pogładził z zadowoleniem kozią bródkę i spojrzał na nas wzrokiem pełnym oczekiwania. Nie otrzymawszy odpowiedzi, ciągnął dalej:
— Dlaczego nie odpowiadacie? Czyście ślepi i głusi? Czy mnie nie widzicie i nie słyszycie?
Na te słowa odparłem:
— Istotnie jesteśmy ślepi i głusi, ale tylko wobec ludzi, którzy dają powód, aby na nich nie zwracać uwagi.
— Masz mnie na myśli?
— Tak. Nie zachowujesz się jak człowiek, godny szacunku.
Na to odparł szyderczo:
Affuhsa! — jaka szkoda! A więc jestem człowiekiem, który dla was nie istnieje?
— Który istnieć nie powinien, — poprawiłem — jeśli bowiem zniżam się do rozmowy z tobą, daję ci dowód, żem zauważył twoją obecność.
— Zauważyłeś moją obecność! Co za uprzejmość i łaskawość. Jakże ci jestem wdzięczny, żeś raczył mnie łaskawie zauważyć. Dotychczas uważałem się za człowieka, którego każdy nietylko widzi, ale i uprzejmie traktuje.
— Byłeś w wielkim błędzie; ten bowiem, kto żąda uprzejmości, musi być sam uprzejmy.
Allah! Czy to wyrzut?
— Nie. Obojętne mi to, jakim jesteś. Ponieważ jednak mówiłeś o uprzejmości, zwróciłem ci uwagę, że nie możesz się nią pochwalić.
Roześmiał się i zapytał:
— Uważasz, że powinienem był przywitać się z wami?
Czyniąc przeczący ruch ręką, odparłem:
— Mówiąc o przywitaniu, dajesz dowód, że najprostsza zasada przyzwoitości jest ci nieznana.
Skrzyżował ręce na piersi, skłonił się głęboko wschodnim zwyczajem i rzekł ironicznie.
— Ponieważ wyglądasz na wielkiego pana, chcę nadrobić to, co zaniedbałem, i wołam: Assalam ’aleîkum!
Skinąłem głową, udając, że nie wyczuwam szyderczego tonu.
Ciągnął dalej:
— Mam wrażenie, że ci to nie wystarczy. Proszę więc o łaskawe pozwolenie, aby mi wolno było usiąść. Ąhwal-i-szerif? — Jak szacowne zdrowie?
Odrzekłem tonem nauczyciela, który łaskawie udziela pochwały uczniowi:
— No, teraz rzecz poszła jako tako. Jeśli będziesz miał szczęście stykać się częściej z uprzejmymi ludźmi, nauczysz się obejścia w towarzystwie ludzi przeciętnych. O tem, abyś godnie się zachował wobec osób wyżej od ciebie stojących, wątpię. Bądź zadowolony, żem cię napomniał. Człowiek, zdający sobie sprawę ze swych błędów, robi pierwszy krok w kierunku poprawy. Mam wrażenie, że w dziedzinie form towarzyskich niejednego jeszcze będziesz się musiał nauczyć.
— Uważasz, że możesz mi świecić przykładem?
— Tak.
Maszallah Jakiś cud sprowadził mnie tu z Persji, abym przy twej pomocy uzupełnił braki wychowania. Korzystam ze sposobności i siadam obok ciebie.
Zgiął kolana, by usiąść obok nas na wschodnią modłę. Wzbroniłem mu tego:
— Wstrzymaj się! Byłoby to nowe naruszenie zasad uprzejmości. Czy prosiłem, byś usiadł?
— Nie. Mam jednak nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw temu, w przeciwnym bowiem razie dałbyś dowód nieuprzejmości.
— Racja. Ale niema zwyczaju zapraszania ludzi nieznanych. Przybyliśmy tu pierwsi, masz więc obowiązek powiedzieć nam, kim jesteś i czem się trudnisz. Gdy to uczynisz, zdecyduję, czy obecność twoja jest pożądana.
— Pewnie piastujesz bardzo wysoką godność i przywykłeś do rozkazywania. Proszę cię, okaż mi tę łaskę i pozwól, aby mnie owiał oddech twych ust. Słyszałeś kiedy o imieniu Kassim mirza?
— Nie.
— A więc nie znasz stosunków, które panują w naszym kraju. Jestem szahzahdą Kassim mirzą; jadę do Bagdadu jako mu temed el mulk, zaufany króla.
Szahzahda oznacza syna, potomka albo krewnego perskiego szacha. Nie ulegało wątpliwości, że przybysz kłamie; nie był ani krewnym, ani wysłannikiem szacha.
— Chyba masz liczną eskortę? — rzekłem. — Gdzie są twoi wojownicy?
— Jestem sam wojownikiem i obywam się bez ochrony. Podróżuję pod baldachimem tajemniczości, powierzono mi bowiem szereg ważnych spraw, o których nikt nie powinien wiedzieć. Dlatego jadę samotrzeć, a wybrałem drogę, na której nie grozi mi niebezpieczeństwo, że ktośkolwiek pozna we mnie szahzahdę.
Allah akbar! W takim razie dusza moja powinna się była pochylić przed tobą w pełnej szacunku wdzięczności!
— A więc przekonałeś się, że mam rację? Nie chcę jednak, abyś się płaszczył przed mojem wysokiem pochodzeniem.
— Ani mi to w głowie. Obojętne mi to, czyś synem króla, czy żebraka. O wdzięczności mówiłem nie dlatego, żeś wysoko urodzony, lecz dlatego, żeś wobec mnie szczery i otwarty.
— Szczery i otwarty?
— Tak. Jesteś przecież księciem i posłem władcy Persji. Mgła tajemnicy osnuwa twoją podróż, A jednak przede mną się nie kryjesz. Wyjawiłeś mi swoją godność, albo dlatego, że jesteś ojcem gadatliwości, albo też dlatego, żem ci się spodobał i musiałeś otworzyć przede mną swe serce. Jako człowiek obarczony ważnemi tajemnicami jesteś bezwątpienia dyskretny. Sądzę więc, żem ci się bardzo spodobał, i wdzięczny ci jestem za to.
Zauważył, że popełnił gruby błąd. Ukrywając zmieszanie, rzekł protekcjonalnym tonem:
— Tak. Spodobałeś mi się z pierwszego rzutu oka i tylko dlatego dowiedziałeś się o tem, co dla wszystkich pozostać musi tajemnicą. Mam nadzieję, że ocenisz zaszczyt, jaki ci sprawić powinna sama moja obecność. Siądę więc przy was!
— Nie mam nic przeciwko temu. Czy wolno wiedzieć, gdzieś zostawił towarzyszów?
— Zostali nieopodal; zjawią się za chwilę. Na odgłos strzału pośpieszyliśmy wam na pomoc, zważywszy, że strzela człowiek zazwyczaj w niebezpieczeństwie.
Klasnął w dłonie — zjawili się towarzysze. Zwrócił się do nich następującemi słowy:
— Ci obcy ludzie prosili mnie, szahzahdy, abym uprzyjemnił im wieczór naszem towarzystwem. Nie chciałem ich martwić odmową. Siadajcie!
Usłuchali. Wymienienie swej godności było nieostrożnością, gdyż musiałbym nabrać podejrzenia nawet wtedy, gdybym przedtem o niczem nie wiedział. Zakomunikował im, za kogo się podał, ponieważ chciał zapobiec, aby go nie nazwali prawdziwem imieniem.
Mój mały Halef milczał dotychczas jak zaklęty. Zauważyłem jednak jego wściekłość. Byłem przekonany, że za chwilę użyje sobie. Nie czekałem długo. Wrzekomy Kassim mirza ciągnął dalej:
— Usłyszawszy, kim jesteśmy, zechcecie zapewne powiedzieć nam swoje imiona?
Nie dopuszczając mnie do słowa, Halef rzekł szybko:
— Przypuszczam, że jako syn najsławniejszego władcy znasz wszystkie królestwa i kraje świata?
— Oczywiście, że znam, — odparł wrzekomy mirza.
Ustrali[38] znasz również?
— Znam.
— A Yengi dunya[39]?
— Znam.
— Więc dowiedz się, że jestem szachem Ustrali. Ten zaś dostojny władca, który siedzi obok mnie, to wielki sułtan z Yengi dunya.
Wypowiedział te słowa ze śmiertelnie poważną miną.
Pers otworzył szeroko oczy. Widać było, że nie zdaje sobie sprawy, czy Halef żartuje, czy też mówi serjo. Mój mały zaś przyjaciel ciągnął dalej:
— I my jedziemy do Bagdadu z tajemnemi wieściami. Są tak ważne, że nie możemy się z nich zwierzyć ani przed żadnym posłem, ani nawet przed szahzahdą. Zeszliśmy więc na krótki czas z naszych złotych tronów i pojechaliśmy rah-i-ahenem[40] przez wielkie morze, aby własnoręcznie oddać tajemne listy.
— Rah-i-ahenem? — zapytał Pers, nie orjentując się, że Halef kpi z niego. — Na morzu?
— Dlaczego nie? Władza nasza jest tak wielka, że nie myślimy, czy coś istnieje, czy nie istnieje. Potrzebne od czasu do czasu gahrha[41] naładowaliśmy na kahleske-i-bukhahr[42] i zabraliśmy ze sobą. Gdyśmy mieli ochotę zatrzymać się lub wysiąść, momentalnie ustawiano dworzec.
— Na wodach morza...?
— Tak.
Pers zwrócił się do mnie i rzekł ze współczuciem:
— Wybacz, że się tobie dziwię!
— Dlaczegóż to? — zapytałem.
— Nie podróżuje się przecież z człowiekiem, w którego głowie mieszka obłęd.
— Obłęd? Skąd ci to przyszło na myśl?
— Kto twierdzi, że przebył koleją przez wód powierzchnię i zabrał ze sobą dworzec, ten bezwątpienia rozum postradał.
— Mylisz się. Mózg tego człowieka sprawniej działa niż twój.
— Niech Allah zlituje się nad wami! Obydwaj straciliście zmysły.
Powiódł błędnem spojrzeniem po mnie i Halefie. Po chwili jednak na co innego wzrok skierował. Konie nasze, objadając krzaki, zbliżyły się do obrębu światła. Ujrzawszy je zdaleka, Pers, bezwątpienia wielki znawca koni, podbiegł, aby się im przyjrzeć zbliska.
— Co widzę? — zawołał. — Dwaj warjaci mają tak wspaniałe konie! Chodźcie-no, przyjrzyjcie się tym wierzchowcom! Nawet w stajni szah-in-szaha niema zwierząt szlachetniejszych!
Słowa te wypowiedział do towarzyszów. Zbliżyli się i lustrowali konie ze wszystkich stron, szepcąc między sobą. Udaliśmy, że nie zwracamy uwagi na dziwne spojrzenia, rzucane w naszą stronę. Po chwili wrócili i siedli obok nas.
— Te konie są waszą własnością? — zapytał jegomość z bródką.
— Tak — odparł Halef. — Czy sądzisz, że władcy jeżdżą na cudzych szkapach?
— Skądeście je wzięli?
— Ujeździliśmy je sami. Stajnie nasze roją się od rasowych zwierząt.
— Widzę przy brzegu tratwę. Czy to wasza?
— Tak.
— A więc nie przybyliście tu konno!
— Owszem.
— Skoro się używa tratwy, nie można jechać konno!
— Zdaje ci się tylko. Władcy Ustrali i Yengi dunya postępują inaczej. Zaprzęgliśmy konie do tratwy, dosiedliśmy wierzchowców i ruszyliśmy wzdłuż rzeki.
— Jesteś naprawdę obłąkany!
— Nie bądźcie śmieszni! Jakże mógłbym rządzić krajem Ustrali, gdybym był warjatem?
— Obłęd twój polega właśnie na tem, że wyobrażasz sobie, jakobyś był szachem Ustrali.
— W takim razie jesteś takim samym warjatem, jak ja.
— Dlaczego?
— Bo wyobrażasz sobie, że jesteś szahzahdą i nazywasz się Kassim mirza.
— Ależ to prawda!
Halef zwrócił się w moją stronę i, potrząsając głową, rzekł:
— Sihdi, ten człowiek uważa nas za warjatów, a sam musi być szaleńcem, inaczej bowiem zorjentowałby się już dawno, dlaczego udajemy królów. Jeżeli to prawda, że jest szahzahdą, my jesteśmy co najmniej władcami dwóch kontynentów.
Pers dopiero teraz pojął, że bawiliśmy się jego kosztem. Obrzucając Halefa wściekłem spojrzeniem, zapytał:
— A więc miałeś zamiar zakpić sobie ze mnie?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
„Ojciec Korzeni“ wyciągnął rękę w kierunku pasa. Po chwili cofnął ją jednak i rzekł, zachowując spokój:
— Właściwie powinienem cię poskromić. Ale widocznie nie wiesz, z kim mówisz. Znasz różnicę między Kassimem mirzą a mirzą Kassimem?
— Znam.
— Nie nazywam się mirza Kassim, lecz Kassim mirza. Masz więc księcia przed sobą.
— Nie nazywasz się ani mirza Kassim, ani Kassim mirza; nie stoi przede mną ani książę, ani człowiek, który ma prawo używać tytułu mirza.
Allah, jaka obelga! Czy mam ci odpowiedzieć wyostrzoną klingą?
Wyciągnął nóż z za pasa. Halef rzekł spokojnie:
— Zostaw to bawidełko za pasem. Jeżeli mnie dotkniesz, trupem legniesz.
— Na Allaha — mówisz poważnie?
— Tak. Czy nie widzisz, co mój towarzysz trzyma w ręce? Zanim zdążysz podnieść nóż, kula utkwi w twej głowie!
Samo się przez się rozumie, że gdy tylko Pers wyciągnął nóż, ja uzbroiłem się w rewolwer. Wrzekomy mirza włożył nóż do pochwy i rzekł z wielką pewnością siebie:
— No, niewiadomo jeszcze, kto kogoby ubiegł. Jestem jednak gotów przebaczyć ci, jeżeli mnie przeprosisz.
Halef roześmiał się na całe gardło:
— Słyszałeś, sihdi, ja mam przepraszać, ja, Hadżi Halef Omar! Czy istnieje na świecie człowiek, któryby miał odwagę wypowiedzieć bezkarnie pod moim adresem tego rodzaju żądanie?
— Bezkarnie? — roześmiał się Pers. — Kimże jesteś, że w ten sposób do mnie przemawiasz?
— Kim jestem? Dowiesz się i zdębiejesz! Jam Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah.
— Imię to jest tak długie, jak żmija, którą się depcze nogami. To wszystko?
— Udajesz dostojnego Persa, a nie wiesz nawet, że Hadżi Halef Omar jest najwyższym szeikiem sławnych Haddedihnów.
— Tak? Bądź sobie Haddedihnem i szeikiem tego plemienia — nic mi do tego! Kimże jest twój kamrat?
— Jest tysiąckroć sławniejszy ode mnie. To niezwyciężony emir Hadżi Kara ben Nemzi effendi, przed którym drżą ze strachu wszyscy wrogowie.
— Drżą ze strachu? — zapytał Peder-i-Baharat, obrzucając mnie podejrzliwem spojrzeniem. — Nazywasz go ben Nemzi?
— Tak.
— A więc pochodzi z kraju, cwanego Alman?
— Tak.
— I jest izewi[43]?
— Tak.
Na te słowa szyit zerwał się z ziemi, splunął przede mną i zawołał:
Bi Khatir-i-Khuda! — Na miłość Boską! Cośmy uczynili?! Siedzieliśmy obok śmierdzącego ścierwa, obok niewiernego, który wierzy w kobietę Miryem, a kłamcę Iza uważa za Boga! Niechaj Allah was przeklnie! Zbrukaliśmy się i musimy...
Nie dokończył. Nie ruszałem się z miejsca, wiedząc, że Halef wystąpi w mojem imieniu. Nie powściągałem go tym razem. Skoczył na równe nogi, sięgnął ręką do pasa po bat i ryknął straszliwie:
— Milcz, bezwstydniku! Tę obelgę możesz łatwo przypłacić życiem! Wystarczy, aby mój effendi pomacał cię ręką, a padniesz trupem. Ale nie warto, by tak dostojny effendi się wysilał. Jeżeli powiesz choć jeszcze jedno obelżywe słowo, ja się z tobą porachuję!
Ojciec Korzeni cofnął się o krok, obrzucił przeciwnika lekceważącym wzrokiem, roześmiał się na całe gardło i odparł:
— Co takiego? Chcesz mnie zmusić do milczenia? Ten twój effendi ma mnie powalić na ziemię? Nie przestraszę się takich chłystków! A twoje groźby, karle, mogą mnie tylko rozśmieszyć, gdyż...
I tym razem nie dopowiedział zdania, lecz z bardziej dosadnego powodu, niż przedtem. Halef, czuły na każdą obelgę, w szczególną pasję wpadał, skoro drwił kto z jego małego wzrostu. Wtedy to kara następowała błyskawicznie. I tym razem, skoro tylko padło słowo karzeł, Halef uderzył Persa w twarz batem ze skóry krokodylej z taką siłą, że uderzony cofnął się, krzycząc wniebogłosy i ledwie się trzymając na nogach. Ukrywszy twarz w dłoniach, zachwiał się na wszystkie strony. Obydwaj jego kamraci porwali się z miejsc z wyciągniętemi nożami. Halef stanął naprzeciw nich z wysoko podniesionym batem. Oczy mu świeciły niesamowitym blaskiem. Zerwałem się również i stanąłem wpogotowiu. Mierzyliśmy się przez chwilę spojrzeniem, nie mówiąc ani słowa. Wreszcie przywódca wrogów odjął ręce od twarzy. Od uderzenia biczem powstała pod nabiegłemi krwią oczami sina pręga. Podniósł ramiona, zacisnął pięści i, straciwszy panowanie nad sobą, rzucił się na Halefa. Ów, odskoczywszy wbok, zdzielił go jeszcze raz batem przez wargę i zaczął walić trzonem w kark z taką siłą, że wrzekomy mirza osunął się na ziemię. Halef rzucił się na niego i skrzyżował mu ręce pod karkiem. Wszystko to odbyło się tak szybko, że obydwaj podwładni Persa nie mieli czasu pośpieszyć swemu panu z pomocą. Opamiętali się dopiero teraz i chcieli dopaść Halefa ztyłu. Jednego z nich powaliłem wypróbowanym ciosem myśliwskim, drugiego chwyciłem za gardło z taką siłą, że omal się nie udławił. Wyciągnąłem mu z za pasa nóż i rewolwer, wrzuciłem tę broń do wody, a wreszcie i jego powaliłem na ziemię.
Halef zawołał:
— Sihdi, chodź tutaj! Tyś już skończył ze swoimi ptaszkami, ale mój ananas sprawia mi kłopot.
— Przynieś z tratwy rzemienie, zwiążemy ich! — odrzekłem.
Zostałem przy szyicie. Halef zaś oddalił się, aby spełnić moje polecenie. Po kilku minutach wszyscy trzej mieli skrępowane ręce i nogi.
— Co teraz? — zapytał Hale!. — Czy związanie ich było konieczne?
— Tak.
— A może lepiej na innem miejscu rozbić obóz?
— Ani mi się śni! Przecież zwyciężyliśmy. Poza tem musimy się wyspać; nie myślę tracić dla tych ludzi nawet pięciu minut. Zobaczymy, co mają przy sobie!
— Chcesz zabrać łupy? To niepodobne do ciebie, sihdi!
— Nie, nie mam tego zamiaru, ale może w ten sposób dowiemy się, kim właściwie jest wrzekomy szahzahda.
Chodziło mi jeszcze o coś, ale nie powiedziałem tego na głos ze względu na Ojca Korzeni, który nie utracił przytomności. Znaleźliśmy przy nim tylko pieniądze i rachunek, o którym już była mowa; nie dawał jednak podstawy do żadnych wniosków. Wrzekomy mirza miał na palcach dużo pierścieni. Jeden z nich był złoty; na ośmiokątnem polu widniały litery arabskie. Z początku nie zwróciłem nań specjalnej uwagi; przy obydwóch kamratach nie znaleźliśmy również nic szczególnego; mieli tylko na palcach takie same pierścienie, jak przywódca, z tą jednak różnicą, że odlane były ze srebra. Pozdejmowałem je i przysunąłem do ognia, aby odczytać napisy. Ujrzałem dwie litery: i lâm. Obydwie były połączone dwiema kreskami, co daje razem słowo sill — cień.
Byłem teraz pewien, że znalazłem to, czego szukałem. Te pierścienie są bezwątpienia znakami porozumiewawczemi, dowodami przynależności do tajnego stowarzyszenia. Muszę mieć wszystkie trzy; Pers nie powinien się jednak domyślić, że mam zamiar je zatrzymać. Kryjomo podniosłem z ziemi trzy kamyczki, położyłem je na otwartą dłoń i rzekłem głośno do Halefa:
— Dwa dziwne pierścienie. Chciałbym zobaczyć, czy trzeci jest do nich podobny!
Po chwili zawładnąłem złotym pierścieniem, ściągając go siłą z palca opierającego się tej operacji Peder-i-Baharata. Spojrzałem na pierścień przelotnie, jakgdybym nie miał zamiaru odczytania tego samego słowa, które było wypisane na innych pierścieniach, i rzekłem do Halefa:
— Drogi Halefie, to czarodziejskie pierścienie. Pochodzą bezwątpienia z czasów Harun al Raszida. U nas, chrześcijan, kuglarstwo jest wzbronione. Zasłużę się więc swej religji, jeżeli wrzucę te chawahtim el chatija, pierścienie grzechu, do wody.
Pers zawołał ze złością:
— Te pierścienie należą do nas, nie do ciebie! Nie jesteście przecież rozbójnikami! Oddajcie je!
— Moim obowiązkiem jest ustrzec w as od kuglarstwa, które prowadzi dusze do zguby. Niech te pierścienie spoczną na dnie wody, gdzie nie dosięgnie ich ręka ludzka. Uwaga! Raz — — dwa — — trzy!
Kolejno rzuciłem w wodę wszystkie trzy kamyki. Pers słyszał, jak padały na fale, i był przekonany, że to pierścienie. Kiedy zniknął ostatni kamyk, rzekł szyderczo:
— Nie wyobrażaj sobie, żeś się zasłużył przez tę kradzież. Pierścieni takich jest więcej, niż przypuszczasz, — wkrótce zdobędziemy takie same. Ale z wami się policzymy; przysięgam ci to na Alego, największego pośród kalifów!
Niepostrzeżenie włożyłem pierścienie do kieszeni, nie zadawając sobie nawet fatygi odpowiedzenia Persowi. Halef, który jako dawny zwolennik Sunny niezbyt wysoko cenił Alego, natomiast odrzekł:
— Nie wspominaj o tym kalifie! Był łysy, jak kolano, broda jego wyglądała, jak biały kłębek bawełny, brzuch mu zwisał aż do kolan, gdyż był jednym z największych obżartuchów na ziemi. A jeżeli wy, szyici, twierdzicie, że święta jego władza wyrosła z miłości i wierności do Fatimeh, córki proroka to sunnici są lepiej poinformowani i wiedzą, że ta Fatimeh Khanum żyłaby znacznie dłużej, gdyby jej osiem innych kobiet i dwadzieścia niewolnic nie zagryzło na śmierć.
— Niechaj Allah przeklnie twój zły język! Skoro wpadniesz w moje ręce, wykraję ci go z ust!
Tymczasem obydwaj podwładni odzyskali przytomność. Trzeba było pomyśleć o tem, by nam jeńcy nie uciekli podczas naszego snu. Przywiązaliśmy ich więc pojedyńczo do trzech krzaków. Potem odebraliśmy im broń i ułożyliśmy się do spoczynku obok koni. Gdym wyrecytował przed swym wierzchowcem wybraną surę, Halef zapytał:
— Sihdi, spostrzegłem, że ukryłeś coś w kieszeni. Co to było?
— To trzy pierścienie. Nie wrzuciłem ich do wody.
— Nie? Przecież słyszałem, jak spadały!
— Były to kamienie.
— Na Allaha, poco ta zamiana? Pocoś mnie wyprowadził w pole?
— Nie chodziło mi o ciebie, tylko o Persa. On i jego kamraci należą do tajnej korporacji. Pierścienie są prawdopodobnie godłem tajnego związku. Kto wie, jak wielka to korporacja, — może obejmuje całą Persję, która jest przecież celem naszej podróży. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Domyślam się, sihdi. Fakt, że znamy godło tego związku, może nam przynieść wielkie korzyści.
— Niedość, że znamy godło, ale mamy je w rękach. Może będziemy zmuszani udawać sillanów.
Sillanów? Któż to taki?
— Członkowie związku tak się zowią. Każdy z nich nosi miano sill. Słowo sill, cień, wskazuje na tajemną działalność, która jest na pewno bezprawna, ponieważ lęka się dziennego światła. Zwyczajni członkowie mają srebrne pierścienie, przełożeni zaś złote. Jeżeli się nie mylę, prezes tego tajnego związku zwie się Emir-i-Sillan.
— Sihdi, mam myśl: czy nie chodzi tu o sektę babi?
— Być może. Nie uważam wprawdzie, że sekta babi i sillan są równoznaczne, ale być może, iż członkowie drugiej należą do pierwszej. Czy wiesz dokładnie, czem są wyznawcy sekty babi i czego chcą?
— Nie, dokładnie nie wiem. Słyszałem tylko, że są wrogami szacha. Szach prześladuje ich podobno bezlitośnie. Nie wiem, dlaczego. Czy możesz mi to powiedzieć, sihdi?
— Posłuchaj. Założycielem sekty był młody Ali Mohammed z Sziras, zwany Bab, wejście, ponieważ nauczał, że tylko przez niego dotrzeć można do Boga. Wyznawcy jego wierzą, że Bab stoi wyżej od Mohammeda. Wierzą również, że na świecie niema zła, ani dobra, że grzech nie istnieje, a modlitwa nie jest konieczna. Zabraniają kobietom używać zasłon; chcą również, aby mężczyzna miał tylko jedną żonę. To wszystko sprzeciwia się nauce Sunny i Szyi. Narazili się szachowi, ponieważ pragną mieć dziewiętnastu kapłanów, stojących ponad władcą.
— Szach nie zgodzi się na to nigdy.
— Racja. Nassr-ed-din zastosował wobec nich szerokie represje. A gdy kilku wyznawców sekty babi dokonało zamachu na życie szacha, rozpoczęły się okrutne prześladowania. Wszyscy, których pomawiano o sprzyjanie tej sekcie, zginęli śmiercią męczeńską. Innych zmuszono do wyrzeczenia się wiary, lub kazano im opuścić granice kraju. Mimo to liczba podziemnych wyznawców dochodzi do kilku tysięcy. Tworzą jednolity, zwarty związek, chronią się wzajemnie i pomagają sobie, nie cofając się przed żadnemi ofiarami. A gdy chodzi o sprawę wiary, są gotowi na popełnienie każdej zbrodni. Ludzie, którzy twierdzą, że grzech nie istnieje, nie wiedzą także, co to zbrodnia.
— Mam wrażenie, że takim właśnie jest Pers, którego poczęstowałem batem.
— Ja również. Będziemy mieli z nim wiele kłopotu, jeżeli go kiedyś w życiu spotkamy.
— Sądzisz więc, że niepotrzebnie go uderzyłem?
— Nie pora teraz na te rozważania. Stało się i nie odstanie! Proszę cię jednak, abyś na przyszłość nie używał bata bez mego pozwolenia.
— Sihdi, cóż sobie pomyślą ci, których zechcę poczęstować swym kurbaczem, jeżeli przed uderzeniem będę cię pytał o zgodę? Straciłbym szacunek, którym cały świat otacza sławnego Hadżi Halefa Omara.
— Więc nie pytaj głośno. Wystarczy jedno spojrzenie, na które również odpowiem spojrzeniem.
— Czy jednak zrozumiesz pytanie mych oczu?
— Nie obawiaj się, zrozumiem.
— Zgoda, sihdi. Czy masz zamiar zatrzymać wszystkie pierścienie?
— Nie. Jeden wręczę tobie, ale będziesz go mógł włożyć dopiero wtedy, gdy się rozstaniemy z Persami.
— Zgoda. Dzięki Allahowi, żeś przybył, aby mnie zabrać. Życie moje było w ostatnich czasach podobne do gniazda, napełnionego jajami.
— Oryginalne porównanie!
— Wcale nie! Dni mego życia podobne były do siebie, jak jaja, ułożone w gnieździe. Tęskniłem za czynem; trudno mi było o okazję do wyładowania swej energji. A jeżeli okazja się trafiała, nie pozwalano mi z niej korzystać.
Wallah! Musisz prosić o pozwolenie?
— Nie muszę, ale pokój w namiocie jest równie cenny i pożyteczny, jak pokój wśród ludów. Ty chyba pytasz także twej Emmeh, gdy jakaś przygoda domaga się waszej rozłąki?
— W mojej ojczyźnie nie istnieją przygody w twojem rozumieniu.
— W takim razie należy się litować nad mieszkańcami waszych oaz! Teraz rozumiem, dlaczego tak chętnie podróżujesz po obcych krajach. Ja również lubię te wyprawy; ledwieśmy ruszyli, a już mamy trzech jeńców szyitów i zdobyliśmy trzy tajemne pierścienie. Ponadto trafiła mi się okazja do dwóch uderzeń batem. Obudziła się we mnie męska siła; w sercu mem rośnie waleczność; śnię o zwycięstwach, które razem odnosić będziemy.
— Życzę ci tego z całej duszy, drogi Halefie. A ponieważ sny, które ci tyle radości sprawiają, mogą się zjawić tylko przed zamkniętemi oczami, najlepiej będzie, jeśli zażyjesz spoczynku. Dobrej nocy!
— Czy już, o sihdi? Tak chętnie pogwarzyłbym jeszcze z tobą. Moja Hanneh...
— ...jest najlepszą z kobiet i chce, byś o niej śnił. Więc śpij!
— A Kara ben Halef... — ...jest najlepszym z synów. Może ci się przyśni. Więc śpij!
— Dobrze, dobrze! Stałeś się tyranem. Twoja Emmeh...
— ...chce, abym się dokumentnie wyspał. A więc dobranoc!
— Wprawdzie się z tobą nie zgadzam, ale będę ci posłuszny. Mam ci jeszcze dużo do powiedzenia, skoro jednak nie chcesz mnie słuchać, kończę życzeniem dobrej nocy!
Odwrócił się, a już po chwili poznać było po miarowym oddechu, że spoczywa w objęciach dobrotliwego bożka, którego Persowie zamiast Morfeuszem nazywają Nohmem.
Wkrótce znalazłem się w tych samych objęciach. Gdym się ocknął, było już jasno. Zbudziłem Halefa, napoiliśmy konie i podeszliśmy do jeńców. Energiczne ich wysiłki wydostania się z więzów spełzły na niczem. Ojciec Korzeni wyglądał okropnie! Obydwie pręgi i oczy nabrzmiały krwią. Widać było, że znosi wielkie bóle. Wyznaję szczerze, że wzbudził we mnie litość, która później, gdym go bliżej poznał, okazała się wręcz nieodpowiedniem uczuciem.
Po chwili ryknął ochrypłym głosem:
— Psie, odwiąż mnie! Czas nam w drogę!
Nie odpowiedziałem na tę obelgę. Wyręczył mnie Halef:
— Jeżeli będziesz w ten sposób rozmawiać z effendim, zgnijecie w pętach!
— Nie zrobiliśmy wam nic złego!
— Allah obdarzył cię złą pamięcią.
— Drażniliście mnie, więc wam odpowiedziałem pięknem za nadobne. Dlaczego podaliście się za władców Ustrali i Yengi dunya?
— Była to zasłużona odpowiedź na twego Kassima mirzę.
— Udowodnij, że się nazywam inaczej!
— Nie ośmieszaj się!
— Spotkamy się jeszcze. Wtedy nie będziesz się śmiał ze mnie!
— Grozisz nam? Dobrze! W takim razie nie odwiążemy was.
Usiadł obok mnie i zajął się pochłanianiem śniadania. Pers zmiękł. Oświadczył, że wszystko, co się stało, puści w niepamięć i prosi, abyśmy go uwolnili, ponieważ musi ruszyć w dalszą drogę. Pozostawiłem Halefowi rozstrzygnięcie sprawy.
— Ponieważ nas okłamałeś i znieważyłeś, — oświadczył — pokazaliśmy ci, że jesteśmy ludźmi, którzy nie puszczają obelg płazem. Ściągniemy z was więzy pod warunkiem, że odwołasz obelgi.
— Odwołuję.
— I prosisz o przebaczenie?
— Proszę o nie.
— Doskonale! Puścimy cię wolno. Ale kiedy i jak, to zależy od sławnego emira Hadżi Kara ben Nemzi.
— Jeżeli istotnie jesteś szeikiem, jak mówiłeś, decyzja do ciebie należy.
— Effendi jest potężniejszym szeikiem ode mnie. Ma setki koni i tysiące wielbłądów; harem jego roi się od pięknych kobiet, które mu gotują pillaw i smażą baraninę. Zwróć się więc do niego!
Tego już było Persowi za wiele. Nie odezwał się ani słowem. Zjadłszy prędko śniadanie, zabrałem się do broni polnej jeńców. Po wystrzelaniu wszystkich nabojów, wrzuciłem również worki z amunicją do wody.
— Biada! — krzyknął Peder-i-Baharat.
— Dlaczego niszczycie nam proch?
Milczałem. Powinien był zrozumieć, te niszczę proch z ostrożności, aby pozbawić jego i towarzyszów możności strzelania do nas.
Unieszkodliwiwszy broń palną, zaprowadziliśmy nasze konie na tratwę. Zostałem przy wierzchowcach, Halefowi zaś poleciłem oswobodzić jeńca imieniem Altab. Był to ten, którego nóż i rewolwer wrzuciłem do wody; Mały Halef podszedł doń i rzekł:
— Słyszałeś, zwolnię cię z więzów. Właściwie nie wart jesteś tego, będę jednak litościwy i daruję ci wolność. Możesz potem oswobodzić swych wspaniałych towarzyszów, nieprędzej jednak, aż się oddalimy. Inaczej poczęstuję cię kulką. Zrozumiałeś?
— Tak — skinął zapytany.
— A jeżeli twój pan, czy władca, będzie narzekać, że go boli gęba, posyp mu obydwie drogi karawany, które wyryłem na jego obliczu, solą i pieprzem. To spotęguje rozkosz i wzmocni samopoczucie.
Peder-i-Baharat, który słyszał te słowa, wyczekał, aż Halef znajdzie się na promie, i krzyknął ponuro:
— Idźcie na dno piekieł, parszywi zwolennicy sztuk czarodziejskich, zbóje i złodzieje pierścieni! Strzeżcie się wtórnego spotkania z nami. Dzień, w którym oko moje ujrzy was po raz drugi, będzie ostatnim dniem waszego życia. Kula moja otworzy wam bramę, za którą wije się tylko jedna droga, prowadząca do piekła, gdzie za uderzenie batem odpokutować będziecie musieli wieczystą męczarnią!
Nie odpowiedziałem na tę obelgę, Halef natomiast pofolgował sobie:
— Ostrzegasz nas przed spotkaniem, a ja cieszę się zawczasu, ponieważ zmierzyłem tęskny step twej twarzy i uważam, że jest tam miejsce na większą ilość wielbłądzich ścieżek. Jeżeli Allah sprowadzi cię kiedyś przed moje oczy, postaram się przypomnieć ci rozkosze ostatniej nocy nowemi razami. Do tego czasu myśl o nas czasem jako o swych najwierniejszych przyjaciołach, którzy zawsze wspominać będą chętnie jaśnie wielmożnego szahzahdę Kassima mirzę!
Ja tymczasem odwiązałem tratwę. Oddaliliśmy się od brzegu, płynąc z biegiem Tygrysu. Do końca zatoki towarzyszyły nam przekleństwa Persów. — Dziś wściekłość ich nie jest niebezpieczna, ale na przyszłość będziemy musieli się wystrzegać powtórnego spotkania, — pomyślałem. Gdym się z tem zdaniem podzielił z Halefem, mały mój przyjaciel zapytał:
— A więc przewidujesz powtórne spotkanie z nimi?
— I to nawet stanowczo. Przecież i oni jadą do Bagdadu.
— Przybędą tam później od nas.
— O, nie! Tratwa ich mniejsza od naszej; mają również sześć rąk do wiosłowania, a więc o dwie więcej, niż my. Należy się liczyć z tem, że nas jeszcze dzisiaj przegonią.
— Bezwątpienia nie jest to dla nas korzystne. Mogą przybyć do Bagdadu przed nami i tam nas oczekiwać. Skoro zaczną nas ścigać, możemy łatwo wpaść im w łapy.
— Widzisz więc, jak wielka ostrożność jest wskazana. Musimy mieć się na baczności jednak już w drodze do Bagdadu, jestem bowiem przekonany, że będą nas śledzić już dzisiaj. A chodzi nietylko o nas, lecz i o nasze konie.
— Sądzisz, że mają na nie apetyt?
— Przecież widziałeś i słyszałeś, jak się niemi wrzekomy Kassim mirza zachwycał. Pragnienie zemsty będzie ich pchało do zajęcia się nami, chciwość skieruje ich uwagę na konie. Jeżeli uda się im zemścić i zawładnąć tak wartościowemi rumakami, wygrają podwójnie. Plan ten jest łatwiejszy do zrealizowania po drodze, niż w Bagdadzie. Musimy więc specjalnie dzisiaj mieć się na baczności.
— Przypuszczasz, że przybędziemy do Bagdadu jutro?
— Tak, jutro po południu, o ile nam jakaś nieprzewidziana przeszkoda nie stanie na drodze. Miasto kalifów niedaleko. Już dziś będziemy mijali szereg gęsto zaludnionych miejscowości.
Stało się, jak przewidziałem. Gdy około południa znaleźliśmy się opodal wsi Syndijeh, ujrzeliśmy za sobą naszych Persów. Jechali szybciej od nas. Ojciec Korzeni siedział na brzegu tratwy, nurzał ręce w falach i chłodził wodą płonące policzki. Po jakimś kwadransie przepłynęli koło nas. Wówczas Pers wyprostował się, wyciągnął pięści i zawołał:
— Gdybyście nam nie zabrali prochu i nabojów, zginęlibyście teraz. Przysięgam wam jednak na Hussana i Husseina, że czeluście piekieł stoją przed wami otworem!
Halef nie mógł utrzymać języka za zębami i odparł:
— Śmiać mi się chce z twoich słów. Gdybyście nawet mieli tysiące centnarów prochu, i tego byłoby za mało. Sądzisz, że tylko wy umiecie strzelać? My też mamy broń palną!
— Czy potrafi giaur lub przeklęty syn Sunny celnie strzelać? — zapytał szyderczo Ojciec Korzeni. — Niezadługo synowie wasi i córki wasze staną się sierotami, a wasze żony wdowami. Niechaj Allah przeklnie was i cały wasz ród!
Hanneh wdową, Kara ben Halef sierotą, a jedno i drugie przeklęte przez Allaha! Oburzyło to małego Hadżiego do tego stopnia, że ryknął nieludzkim głosem:
— Milcz! Twój pysk zieje głupstwami, a język miota bezmyślności. Skoro rozlegnie się huk naszych strzałów, wszyscy wasi ojcowie, przodkowie, dziadkowie i pradziadowie staną się sierotami; a wszystkie córki, matki i babki wdowami. Przyjaciele wasi wymrą, krewni i znajomi zginą, miasta i wsie powymierają, a cała Fars[44] przemieni się w pobojowisko, po którem błąkać się będą tylko wdowy i sieroty pokonanych i zabitych. Krew wasza będzie spływać potokami ku morzu; nurty będą miotać wygnanemi z ciał duszami, jak prochem i pyłem. Jesteście niepoczytalni, bezsilni...
Tu nagle urwał, odwrócił się ku mnie i rzekł z akcentem ubolewania:
— Jaka szkoda, sihdi, że mnie już nie słyszą! Niestety, są już daleko stąd.
— Zamknij więc usta, Halefie.
— Może uważasz, że nie powinienem był tęgo im przymówić? Pomyśl tylko, chcieli mi zgotować los osamotnionego małżonka własnej wdowy i zmarłego ojca biednego sieroty! Wiesz dobrze, że się śmierci nie boję. Nie mogłem jednak pozwolić na zarzut, że wskutek mojej śmierci Hanneh, najwspanialsza z kobiet na świecie, z wyjątkiem twojej Emmeh, okryje się żałobą!
Ujął wiosła w ręce i coraz ciszej pomrukiwał pod adresem Persów, którzy już dawno znikli nam z oczu. — — —




PUŁAPKA

W Syndijeh nie zauważyliśmy śladu trzech Persów. Upewniliśmy się, że nie zarzucali również kotwicy w Saadijeh. Gdyśmy po południu dotarli do Mansurijeh, na brzegu stał jakiś mężczyzna z kobietą. Dawali znaki rękami, byśmy zatrzymali.
— Sihdi, chcą z nami pojechać — rzekł Halef. — Czy mają prawo żądać, byśmy taki ciężar brali na swe barki?
— Poco zrzędzisz! — odparłem! — W dobroci swego serca postanowiłeś odrazu, że ich zabierzemy. Znam cię przecież nie od dzisiaj.
— Tak sihdi, znasz dobrze swego Halefa. Biedakom, którym brak nawet kilku skór kozich na sporządzenie kelleku, nie wolno w takim wypadku odmówić. Bezwątpienia chcą się dostać do Bagdadu. Mężczyzna dowlókłby się od biedy, ale delikatne nogi kobiety nie wytrzymają marszruty. Popłyniemy ku nim?
Zgodziłem się na to, choć nie podzielałem jego zdania o delikatności nóg tutejszych kobiet. Gdyśmy się zbliżyli do brzegu, okazało się, że przypuszczenia nasze były słuszne. Mężczyzna poprosił, abyśmy go zabrali wraz z żoną. Oświadczył, że nie jest w stanie nas wynagrodzić, przyrzekł jednak pomodlić się za nas.
— Przed godziną przepływała tędy tratwa z trzema ludźmi; — dodał — prosiliśmy ich również, aby nas zabrali, ale nazwali nas przeklętymi sunnitami i pojechali dalej.
Przybiliśmy do brzegu. Mężczyzna i kobieta weszli na prom, poczem wróciliśmy na środek rzeki. Delikatne, zdaniem Halefa, nogi tej kobiety były znacznie większe od nóg mężczyzny. Obserwowałem to nieraz nawet u osiadłych Beduinek; przyczyna leży w tem, że mężczyźni wszystkie wyprawy odbywają konno.
Nasi goście nie mieli ze sobą nic, oprócz odrobiny jadła, zawiniętego w stare szmaty. Mężczyzna nie był uzbrojony. Oboje wywarli na nas niezłe wrażenie; skromnie ulokowali się przy tylnej krawędzi tratwy. Siedziałem opodal przy wiośle i mogłem ich niepostrzeżenie obserwować. Ku memu zdumieniu ujrzałem na palcu mężczyzny pierścień, podobny do dwóch srebrnych pierścieni, leżących w mej kieszeni. A więc tak się sprawy mają!
Kiedy spławność rzeki pozwoliła mi na opuszczenie tylnej części tratwy, podszedłem do Halefa i zapytałem:
— Jak ci się podobają ci ludzie?
Wypowiedziałem te słowa w narzeczu arabskiem moghreb. Halef znał je doskonale, była to bowiem jego mowa ojczysta.
— Są mi naogół obojętni. Ale dlaczego posługujesz się mową mojej ojczyzny, sihdi?
— Ażeby mnie nie zrozumieli. Nie wolno nam traktować ich obojętnie. Mają wobec nas złe zamiary.
Allah! Naprawdę? Jakżeż to?
— Nie oglądaj się, nie patrz na nich. Nie powinni wiedzieć, że o nich rozmawiamy. Zamierzają nas wydać Persom.
Maszallah! Na jakiej podstawie tak sądzisz?
— Mężczyzna ma na palcu pierścień sillana.
— Nie mylisz się?
— Nie. Dobrze, że trzymam tamte pierścienie w kieszeni i nie dałem ci ani jednego. Z pewnością włożyłbyś na palec przynajmniej jeden.
— Oczywiście, sihdi!
— Ci ludzie zauważyliby go i wydałoby się, że nie wrzuciłem pierścieni do wody. Chwilowo nie będziemy nosić na palcach żadnego pierścienia.
— Sądzisz, że zmówili się z Persami?
— Tak. Ojciec Korzeni piastuje wyższą godność. Zna na pewno wszystkich członków, mieszkających w obwodzie jego działania.
— Myślałem, że sillani istnieją tylko w Persji.
— Jestem innego zdania. Przypominam ci naszą wczorajszą hipotezę, że sillani utrzymują stosunki z sektą babi. Gdy ich z powodu zamachu na szacha zaczęto bezlitośnie ścigać, tysiące uciekły pod wodzą mirzy Jahja do Irak Arabi, skąd przenieśli swą główną siedzibę do Bagdadu. Z tych czasów pozostało jeszcze wielu nieoficjalnych zwolenników ściganych. Jeżeli to prawda, że utrzymują kontakt z sillanami, niema powodu do zdumiewania się, żeśmy dziś spotkali tutejszego silla. Pers zna go, wylądował więc w Mansurijeh i dał mu odpowiednie polecenie.
— Cóżto za polecenie?
— Dowiemy się o tem. Bardzo ważne jest dla nas to, że Peder-i-Baharat popełnił pomyłkę. Gdyby nie jego zapomnienie, prawdopodobnie bylibyśmy wpadli w nastawioną pułapkę. Powinien był polecić temu człowiekowi, aby ukrył przed nami pierścień, gdyż uważam pierścienie tego typu za narzędzie czarów.
— Masz rację, sihdi! Teraz, kiedy nas pierścień ostrzegł, będziemy się mieli na baczności i nie pójdziemy po linji wrogich zamiarów.
— Przeciwnie. Ostrożność nakazuje udawać, że dajemy się wyprowadzić w pole. Skoro wiemy, gdzie wróg i gdzie planuje atak, sprawa jest w połowie wygrana. Jeżeli mu się wymkniemy i ruszymy do Bagdadu, nie będziemy się mogli zorjentować, skąd i gdzie grozić będzie niebezpieczeństwo. Tam może spaść na nas niespodziewanie i znienacka; tu będziemy poinformowani najdokładniej, jakie są jego zamiary.
— Jakże się o tem dowiesz?
— Sill lub jego żona wygadają się niechcący. Stanie się to jeszcze dziś; jestem przekonany, że otrzymali polecenie zaatakowania nas przed przybyciem do Bagdadu. Przypuszczam, że ludzie ci zechcą nam poradzić, gdzie powinniśmy przenocować, aby nas później wydać w ręce Persów. Musimy udawać wesołość a beztroskę, aby zmylić ich czujność.
Wróciłem na tylną część tratwy i wdałem się w rozmowę z przybyszami. Zachowywałem się swobodnie i niewymuszenie; udało mi się pochwycić ich spojrzenia, świadczące o tem, że są zadowoleni z przebiegu sprawy. Minąwszy Dokhalę i kilka wiosek, dotarliśmy do zakrętu, okalającego Jehultijeh. Krzyknąłem do Halefa:
— Zobacz, czy niema tu odpowiedniego miejsca na nocleg. Za pół godziny zajdzie słońce!
Stało się, jak przypuszczałem. Ledwie zdążyłem wypowiedzieć powyższe słowa, człowiek z Mansurijeh rzekł:
— Słyszę, że szukacie miejsca na nocleg. Effendi, znam idealne miejsce, w którem nocuję, ilekroć jadę do Bagdadu.
— Gdzie ono jest? — zapytałem.
— Na prawym brzegu, niedaleko stąd.
— Cóżto za miejsce?
— To chuss el khassab[45], który może swobodnie pomieścić dziesięć osób.Ściany mocne; stanowią doskonałą ochronę przed deszczem i mgłą. Wewnątrz niema robactwa. Człowiek czuje się tam, jak u Allaha za piecem. Kto wejdzie przez gościnne drzwi szałasu, ma wrażenie, że to słodki sen.
Nieznajomy, podsuwając nam przynętę, wpadł w poetyczny trans. Udając, że nic nie zauważyłem, odparłem:
— Czy wpobliżu są krzaki?
— Ile chcesz. Możemy palić ogień aż do rana, ponieważ według przyjętego zwyczaju każdy, kto tam nocuje, zostawia, odchodząc, wiązkę drwa i gałęzi dla swych następców. Rzeka daje poddostatkiem wody do picia. Wszystko to razem uprzyjemnia niezwykle pobyt w szałasie.
— Doskonale! Przenocujemy w tej chacie. Powiesz nam, w którem miejscu mamy przybić do brzegu.
A więc znajdziemy nawet drwa do rozpalenia ogniska! Oczywiście, nie wierzyłem w bajkę, że każdy zostawia dla następnych wiązkę drwa i gałęzi. Nie ulegało wątpliwości, że Persowie są już oddawna wpobliżu szałasu. Chcą nas obserwować przy blasku ognia; w tym celu zadali sobie nawet nieco trudu i przygotowali paliwa. Z pewnością liczyli się z tem, że możemy dotrzeć do szałasu po zachodzie słońca. Ponieważ o tej porze trudnoby nam było szukać drwa, postarali się o to, aby nas obserwować przy blasku światła.
Po upływie kilku minut sill polecił skierować się ku brzegowi. Wkrótce ujrzeliśmy szałas. Sili wskazał miejsce, przy którem należy wylądować. Nie usłuchałem go i skierowałem tratwę w kierunku brzegu, wolnego od krzaków i zarośli. Wolałem miejsce otwarte — w krzakach Persowie mogli nas pozabijać. Nie zostawiliśmy im wprawdzie naboi, ale nie ulegało wątpliwości, że w Mansurijeh zaopatrzyli się w amunicję.
— Dlaczego nie lądujesz dalej, przy szałasie? — zapytał sili. — Przecież pokazałem ci miejsce bezporównania dogodniejsze!
— Ze względu na konie — odparłem. — Stoją od rana; trzeba im dać okazję ruchu. Pojedziemy trochę konno. A ty idź tymczasem wraz z żoną do szałasu. Przybędziemy tam, zanim się zupełnie ściemni.
Wyciągnęliśmy konie na brzeg i dosiedliśmy ich. Ruszyliśmy ku szałasowi, odległemu od rzeki o jakieś pięćdziesiąt kroków, pełnym galopem wzdłuż nadbrzeżnego żywopłotu.
— Poco dosiedliśmy koni? Przecież można było dopłynąć tratwą, sihdi? — rzekł Halef.
— Poto, aby przybyć przed naszym przewodnikiem i jego żoną. Szukam śladów, pozostawionych przez Persów.
Objechawszy szałas dookoła, ujrzałem ślady. Mściwa trójka wylądowała tutaj, zebrała sześć dużych wiązek drwa i gałęzi, poczem oddaliła się na tratwie. Mogli Persowie popłynąć tylko z biegiem rzeki, domyśliłem się więc mniej więcej, gdzie się ukryli. Według uzasadnionego prawdopodobieństwa nie odpłynęli daleko. Rzecz prawie pewna, że wybrali na brzegu takie miejsce, z którego nas można było dokładnie obserwować. Biorąc pod uwagę pole widzenia ludzkiego oka, nietrudno określić w przybliżeniu, gdzie należy szukać tego miejsca. Persowie śledzą przedewszystkiem górny bieg rzeki — chcąc więc ujrzeć ich bez zwrócenia na siebie uwagi, trzeba będzie udać się na miejsce, położone nieco wyżej, niż ich kryjówka.
Podzieliłem się temi myślami z Halefem. Zatoczywszy w wymienionym kierunku półkole, dotarliśmy w pobliże rzeki. Zsiedliśmy z koni, zostawiliśmy je na brzegu i przez krzaki podkradliśmy się nad wodę. W małej zatoce stała tratwa Persów; Persowie leżeli opodal w zaroślach. Prowadzili rozmowę, żywo gestykulując.
— Sihdi, twoje przewidywania okazały się słuszne — rzekł Halef. — Najchętniej podszedłbym do tych łotrów i poczęstował ich batem.
— Chwilowo niema ku temu żadnego powodu — odrzekłem. — Chcąc mówić z nimi tym językiem, musielibyśmy im dowieść, że żywią wobec nas wrogie zamiary, a tych dowodów jeszcze nie mamy.
— Przeciwnie, mamy je! Przecież wiemy, że pozyskali tego mężczyznę i kobietę, aby nas wydali w ich ręce.
— Tymczasem jest to tylko nasze przypuszczenie, a musimy mieć bezwzględną pewność. Zdobędę ją, gdy się ściemni.
— Chcesz ich podsłuchać tak samo, jak wczoraj?
— Tak.
— Czy sill nie zdziwi się, jeżeli oddalisz się bez ważnej przyczyny?
— Nie jest wykluczone, że mogłoby to obudzić w nim podejrzenie. Trzeba znaleźć jakąś wymówkę. Nie ulega wątpliwości, że z początku zmówi moghreb, potem asziję. Podczas asziji oddalę się. Gdy po skończeniu modlitwy zapyta cię, dlaczego się oddaliłem, powiesz, że chrześcijanin nie może się modlić w obecności wyznawców Mahometa. Będzie musiał zadowolić się tą odpowiedzią.
— Masz rację, sihdi. Cóż się jednak stanie, jeżeli Persowie wejdą do szałasu podczas twojej nieobecności? Jak wtedy powinienem postąpić?
— Wykluczam tę ewentualność. Możemy być pewni, że nie opuszczą kryjówki, zanim sprzymierzeniec nie odszuka ich i nie złoży raportu. Do tej chwili nic nam z ich strony nie grozi. No, teraz trzeba wracać, gdyż może się ściemnić, zanim zdążymy powrócić do szałasu.
Dosiadłszy koni, zatoczyliśmy ten sam łuk, co przedtem. Wskutek tego zjawiliśmy się od strony lądu i sillowi nie przyszło nawet na myśl, żeśmy byli nad rzeką.
Ściany szałasu składały się z trzcin i gliny. Miały około pół metra grubości. Zauważyłem, że w jednej z nich znajduje się otwór, przez który można zajrzeć do środka. Wejście zawieszone było starą rogożą. W powale widniał spory otwór — rodzaj komina. Zapewnienia silla w części się sprawdziły; szałas był istotnie przestronny, ale niesłychanie brudny. Postanowiłem zrezygnować ze „słodkich snów“, które przed nami sill malował, i wraz z Halefem spędzić noc pod gołem niebem. Decyzję tę zachowałem chwilowo w dyskrecji, udając, że spełnię każdą propozycję silla, który krzątał się koło mnie z niemałą gorliwością. Ułożył w kącie nieco drwa, którem chciał później rozpalić ognisko, poczem zaczął zamiatać. Krótko mówiąc, nie szczędził starań, byle pozyskać nasze zaufanie. Kiedy słońce zaszło, ukląkł przed szałasem i, zwróciwszy twarz ku Mecce, zmówił moghreb.
Zachowywaliśmy się względem niego i jego żony niezwykle uprzejmie. Podzieliliśmy się z nimi resztkami jedzenia. Po wieczerzy nadeszła pora asziji, więc sill zaczął się znowu gotować do modlitwy. Minąłem go, udając, że nie idę nad rzekę, lecz w głąb brzegu. Uszedłszy kawał drogi, zawróciłem i skierowałem kroki nad rzekę. Nie doszedłem jednak do samego brzegu, licząc się z tem, że Persowie mogli się zniecierpliwić i podejść bliżej. Po dosyć długiej mitrędze dotarłem wreszcie do celu. Okazało się, że nadłożenie drogi, zamiast straty, przyniosło mi korzyść.
Gdym się schylił, aby się przeczołgać przez zarośla, usłyszałem za sobą odgłos kroków; ukryłem się więc szybko w krzakach. A tuż właśnie nadszedł sill, stanął obok mnie i klasnął w dłonie. Po kilkakrotnem powtórzeniu tego hasła z nad wody rozległo się pytanie:
Min haida? — Kto tam?
— Sill Safi — brzmiała odpowiedź.
— Chodź prosto!
Ruszył przez krzaki z takim hałasem, że mogłem posuwać się za nim bezpiecznie. Persowie podnieśli się z ziemi; sill podszedł do nich, ja zaś położyłem się opodal.
— Myśleliśmy, że przyjdziesz później, — rzekł Peder-i-Baharat. — Czy zaszło coś niemiłego, żeś się zjawił tak wcześnie?
— Nie — odrzekł zapytany. — Przyszedłem wcześniej, bo wszystko ułożyło się pomyślnie. Giaur odszedł w mrok nocy celem zmówienia modlitwy. Nie śmie mówić jej w obecności prawdziwego wiernego.
— Odszedł w mrok nocy? Dokądże to? Chyba nie tutaj?
— O, nie! W przeciwnym kierunku. Ten pies chrześcijański jest najgłupszym z pośród wszystkich ludzi, jakich spotkałem w swojem życiu. Ma do mnie bezgraniczne zaufanie.
— Czy zgodził się odrazu na zabranie was?
— Tak, odrazu.
— Zawdzięczamy to mojej mądrości. Kazałem ci zabrać ze sobą żonę. Nie jest taki głupi, jak ci się wydaje, lecz obecność kobiety wzbudziła w nim zaufanie, przy tego bowiem rodzaju napadach, jak nasz, zwykło się zostawiać żonę w domu. Ciężko ci było namówić go, aby się udał razem z tobą do szałasu?
— Wcale nie. Zgodził się odrazu. Nie mogłeś wybrać lepszego miejsca; podziwiam twój spryt, na podstawie którego obliczyłeś, że dotrzemy do chaty tuż przed zachodem słońca.
— Nie masz się czemu dziwić. Przywódca sillanów musi przecież być zdolnym i sprytnym. Gdzie konie?
— Pasą się wpobliżu szałasu. Chcecie je teraz zabrać?
— Nie. Kiedy schwytamy jeźdźców, konie i tak nam się dostaną. Najchętniej nie bawiłbym się długo z tymi psami i zastrzelił ich — — ale nie, byłaby to zbyt mała kara za bóle, których doznałem przez tego karła. Będziemy ich ćwiczyć batem, aż ciała ich nabiegną krwią, jak te dwie szramy na mojej twarzy, które palą jak ogień piekielny. W tym celu schwytamy ich żywcem. Gdy pod wpływem razów zaczną tracić siły i przytomność, wpakujemy im kule w łeb. Jakże się dowiemy, czy śpią, czy czuwają?
— Przyjdę do was.
— Nie. Mógłbyś wzbudzić w nich podejrzenie.
— W takim razie przyślę po was moją żonę.
— Jeżeli będzie spała w szałasie, musi pozostać, a jeżeli położy się pod gołem niebem, nie będzie mogła sprawdzić, czy przybysze czuwają, czy też śpią. Musimy ustalić jakieś niezawodne hasło.
— Najbardziej niezawodny jest ogień. Skoro zgaśnie, będzie to znak, że zasnęli.
— Masz rację. Napadniemy ich pociemku. Ale w takim razie musimy wiedzieć dokładnie, gdzie będą leżeli.
— Mogę was objaśnić już teraz. Ztyłu, na prawo, płonie ogień; wpobliżu zaś przygotowałem leże. Będę oczekiwać was naprzeciw wejścia. Będziecie musieli włazić kolejno. Wezmę was za ręce i zaprowadzę do miejsca, w którem leżą. Co zrobicie później, to już wasza sprawa.
— A twoja żona?
— Będzie spała pod gołem niebem. Nie może przecież spać w jednym pokoju z mężczyznami.
— Twój projekt podoba mi się — przyjmuję go. Zaczekamy tu dwie godziny, potem zaś udamy się pod szałas. Gdy zagaśnie światło, wejdziemy kolejno. Czy masz jeszcze co do powiedzenia?
— Nie.
— Więc wracaj, bo dłuższa nieobecność mogłaby zwrócić ich uwagę. Przyrzeczone wynagrodzenie otrzymasz.
Dalej nie słuchałem, uważając, że najlepiej oddalić się przy akompanjamencie łamanych przez silla gałęzi. Sill zatrzymał się jeszcze na chwilę i rzucił Persom kilka okolicznościowych pytań. Dzięki temu mogłem pobiec w kierunku szałasu. Oczywiście, nie zapomniałem o konieczności zakreślenia łuku, aby się zdawało, że przychodzę z przeciwnej strony. Ostrożność okazała się słuszną, gdyż przed szałasem stała żona silla. Nie ulegało wątpliwości, że sill kazał jej uważać, z której strony się zjawię.
Wewnątrz szałasu siedział przy ognisku Halef. Żona silla weszła razem ze mną. Udając, że nie zauważyłem nieobecności męża, usiadłem obok Hadżiego. Rozmawialiśmy o sprawach nieaktualnych. Po jakimś czasie zjawił się sill. Usiadł obok żony. Po upływie pół godziny małżonkowie wstali i sill zapytał:
— Effendi, pozwolisz mi spać w szałasie obok was? Ciało moje dręczy chwilami dah ilmafahssil[46]. Szkodzi mi wilgoć i mgła.
— Możecie spać tu oboje — odrzekłem.
— O, nie! Kobiecie nie wolno przebywać w miejscu, w którem śpią mężczyźni. Urządzę jej w krzakach leże; będzie tam mogła spoczywać do rana.
— Pokażę wam miejsce, które się najbardziej nadaje na leże. Chodźcie! Chodź również Halefie!
Sill spojrzał na mnie zdumiony, ale usłuchał. Hadżi milczał również; szybkie przebiegłe lśnienie oczu wskazywało, że sobie po moim kroku dużo obiecuje. Gdyśmy stanęli przy koniach, zdjąłem lasso z szyi mego Assila. Halef domyślił się odrazu moich zamiarów i ruszył za parą sillów, która szła tuż za mną. Widząc, że coraz bardziej oddalam się od szałasu, sill zapytał:
— Gdzie nas prowadzisz, effendi? Czy żona moja nie powinna spocząć w naszem pobliżu?
— Będzie spoczywała znacznie bliżej, niż ci się wydaje, — odparłem. — Idziemy w kierunku tratwy.
— To za daleko, stanowczo za daleko, effendi!
— Nie martw się! Będziecie ze mnie bardzo zadowoleni. Robię to dla waszego dobra.
— Jakto?
— Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo. Chcę was od niego uchronić.
Allah akbar! Jakie niebezpieczeństwo masz na myśli? Nie wyobrażam sobie, aby się nam w tych stronach mogło przytrafić coś złego!
— Okoliczność, że nic nie przeczuwacie, podwaja niebezpieczeństwo.
— Powiedz więc, o co chodzi! Chyba wrócimy do szałasu?
— Owszem, ale nie tak prędko, jak przypuszczasz. Chodź za mną!
Chciał kilkakrotnie zatrzymać się, ale Halef następował mu na pięty, więc musiał iść dalej. Dotarliśmy wreszcie do tratwy. Wskoczywszy na nią, zwróciłem się do sillów, by podążyli za mną. Nie mieli odwagi sprzeciwić się temu wezwaniu. Gdy i Halef stanął na tratwie, rzekłem do nich:
— Siadajcie! Muszę wam coś ważnego zakomunikować.
Usiedli. Ciągnąłem dalej:
— Przyprowadziłem was tutaj, by wam uratować życie. Gdybyście pozostali w szałasie, lub opodal szałasu, musielibyście wejść na most śmierci.
Maszallah! Co mówisz? Któż mógłby grozić naszemu życiu?
— Trzy perskie kanalje, które leżą w krzakach niedaleko szałasu, i za jakąś godzinę chcą na nas napaść.
All — — Al — — lah — —!
Z przerażenia wyjąkał to jedno słowo.
— Tak, wyobraź sobie, chcą na nas napaść, zbić nas, a później rozstrzelać. Czy przypuszczałeś, co nam grozi?
— Nie — nie — nie! — wykrztusił. — I teraz uważam to — — za wykluczone!
— Jest to dowód, że nie masz pojęcia, jak nikczemni ludzie istnieją na świecie. Ci trzej Persowie chcą wleźć do szałasu, skoro tylko zgaśnie ogień, i wymordować nas.
— Nie... wyobrażam sobie... — — Nie wyobrażam sobie, aby to było możliwe, effendi!
— To zbyteczne — myślę za ciebie. Myślę naprzykład, że ci mordercy mają przewodnika, który ich chce zaprowadzić do naszego legowiska.
Milczał, jak zaklęty. Ciągnąłem więc dalej:
— Ten nikczemny zdrajca uważa mnie za psa chrześcijańskiego, który jest najgłupszym z pośród ludzi, jakich w życiu widział. Może i ty uważasz mnie za głupca?
— Ja...? Effendi, cóżto za pytanie?! Nie wiem, co mam na to powiedzieć. Człowiek, który cię uważa za głupca, sam jest...
— Bezdennym głupcem, nieprawdaż? A jednak ów człowiek uroił sobie, że pozwolę się wodzić na jego pasku. Zjawił się wraz z żoną na naszej tratwie, aby mnie zwabić do szałasu. Mimo że odrazu przejrzałem jego zamiary, był przekonany, iż mu najzupełniej ufam. Prosił, abym przybił do brzegu tuż obok szałasu. Ja wszakże umieściłem tratwę w innem miejscu. To powinno było naprowadzić go na myśl, że nie mam do niego zaufania. Czy tak?
— Tak, effendi, tak!
— Był jednak za głupi, aby to zauważyć. Po odmówieniu asziji udał się do Persów, aby ustalić, kiedy i jak nas napadną. Nie dziwisz się, że wiem o wszystkiem tak dokładnie?
— Effendi, strach... odbiera mi mowę!
— Nie rozumiesz, dlaczego zatrzymałem tratwę w takiej odległości od szałasu?
— Nie.
— Więc ci powiem. Zdrajca i jego żona pozostaną na tej tratwie, dopóki się nie załatwię z mordercami. Przywiążę ich mocno; przy najmniejszej próbie ucieczki wpadną do wody i utoną.
Ąllah, Allah! Mówisz o mordercach i o zdrajcy. Gdybym wiedział, kto... co...
— Kto nim jest? Ty, kłamco, oszuście! Przecież wiesz doskonale, że o tobie mówię. Słuchaj, co ci powiem! Widzisz ten nóż w mojej ręce? Halef trzyma również swój nóż wpogotowiu. Życie za życie, krew za krew! Oto prawo pustyni. Będę jednak litościwy. Liczę na to, żeś tchórzem. O żonie nie chcę wcale mówić. Jeżeli będziecie mi posłuszni, nic się wam złego nie stanie i jutro odzyskacie wolność. Jeżeli jednak będziecie się opierać, poczujecie na skórze ostrze naszej stali. Wstańcie, zbóje!
Wypowiedziałem te słowa takim tonem, że się podnieśli natychmiast. Milczeli przytem, jak pień.
— Odwróćcie się plecami do siebie i spuśćcie ręce!
Wykonali i to polecenie. Halef przysunął ich gwałtownym ruchem i rzekł:
— Stójcie tak, nie ruszając się, bo wpakuję wam nóż w serce!
Przyłożył sillowi nóż do piersi. Sili jęknął:
— Nie uderzaj! Będziemy posłuszni.
— Wstrętny tchórzu! Nikczemność i zdrada chodzi zawsze w parze z tchórzostwem. Na nic innego nie zasługujesz!
Po tych słowach splunął mu w twarz. Rozwinąłem lasso. Związaliśmy niem zdradziecką parkę tak mocno, że nie mogła się ruszyć. Tak spętanych ułożyliśmy na tratwie w ten sposób, że mogli się obrócić jedynie w kierunku wody. Jeżeli nie będą leżeć spokojnie, runą do wody i utoną.
— No, teraz możemy być o was spokojni — rzekłem. — Jeżeli nie będziecie się ruszać i zachowacie milczenie, odwiążemy was później i puścimy wolno. Jeżeli zaczniecie wołać o pomoc, strącimy was do wody.
— Tak, strącimy bezwątpienia, — potwierdził mały Hadżi. — Takie wstrętne twory, jak wy, powinno się topić i rzucać na pożarcie saratinom[47], aby wasze dusze, gdy się je będzie gotować, oblewały się ze wstydu szkarłatem.
— Nie puścimy pary z ust!
— Radzę wam, gdyż w razie nieposłuszeństwa nie będziecie mogli liczyć na moją litość. Dziękuj Allahowi, że leżysz wraz z towarzyszką swoich dni i łajdactw w najpiękniejszym haremie, na jaki zasłużyłeś. Bądźcie rozsądni, zażywajcie w milczeniu rozkoszy prowizorycznego mieszkania, dopóki nie powrócimy. Nie kłóćcie się, gdyż kłótnie między mężem a żoną męczą niepotrzebnie języki i działają źle na trawienie. Opuszczam was zatem, ale mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy!
Skoczyliśmy na brzeg i wróciliśmy do szałasu. Przybyliśmy w samą porę, aby podsycić dogasający ogień. Zakrywszy otwór w ścianie haikiem Halefa, powiedziałem Hadżiemu, o czem Persowie rozmawiali.
— A więc przybędą tutaj, aby nas napaść podczas snu? Będziemy udawać śpiących, sihdi?
— Nie, to byłoby niebezpieczne. Zjawią się kolejno, przyjmiemy ich zatem w kolejnym porządku.
— Ale znanem przyjaznem ahlan wasahlan — bądźcie zdrowi! — które spoczywa w naszych pięściach, prawda, sihdi?
— Tak jest.
— Będziesz ich walił, a ja zajmę się wiązaniem. Dla ewentualnych naprawek tratwy zabrałem nieco rzemieni, któremi będzie można otoczyć naszych perskich przyjaciół. Miałeś rację, sihdi, mówiąc, że lepiej niebezpieczeństwu przeciwstawiać się, niż uciekać przed niem. Z niecierpliwością oczekuję tej chwili, gdy ukażą się głowy morderców i jękną pod uderzeniem twych rąk. Jak długo musimy jeszcze czekać?
— Powinni się zjawić w pół godziny po wygaśnięciu ogniska.
— Dopiero? Na wszelki wypadek przygotuję już rzemienie.
— Mamy czas. Staniesz tam pod ścianą; powitam Persów jako sill, podam im rękę stosownie do umowy, zaprowadzę ich ku tobie i postaram się, aby pierwsi dwaj niezbyt wiele robili hałasu. Kiedy ostatniego pochwycę, będziesz się musiał zająć rozpaleniem ogniska. No, teraz musimy siedzieć cicho, nie jest bowiem wykluczone, że z nudów opuszczą kryjówkę wcześniej, niż zamierzali. Należy się liczyć z tem, że nas mogą podsłuchać.
— Usłyszą znacznie więcej, gdy przemówi mój bat!
Siedzieliśmy w milczeniu, nadsłuchując. Dolatywało tylko uderzenie fal o brzeg. Minęło pół godziny. Zgasiliśmy ogień, przygotowawszy suche gałęzie i zapałki. Usiadłem opodal drzwi. Halef zajął wskazane poprzednio przeze mnie miejsce. Nie czułem najmniejszej obawy; niepokoiłem się jedynie o to, czy sill i jego żona zachowają się spokojnie. Jeden ich okrzyk mógł zniweczyć cały nasz plan.
Wytężyłem słuch. Po jakimś czasie usłyszałem szelest kroków, mimo że Persowie znajdowali się jeszcze w sporej odległości od szałasu.
— Halefie, idą — szepnąłem.
— Doskonale. Rzemienie przygotowane — odparł.
Kroki zbliżyły się i umilkły przed szałasem. Persowie byli z pewnością przekonani, że nikt ich nie słyszy.
Z pochylonym grzbietem podszedłem do wiszącej nad drzwiami zasłony, która się po chwili poruszyła. Powstała szpara, przez którą mogłem patrzeć. Ktoś wczołgał się przez otwór i stanął w szałasie. Wyprostowałem się i ująłem przybysza za rękę.
— Sill? — zapytał szeptem.
— Tak, sill, — odrzekłem i pociągnąłem go ode drzwi w stronę Halefa.
Potem chwyciłem go lewą ręką za gardło, prawą zaś wymierzyłem w skroń dwa uderzenia. Rozległo się tylko bolesne westchnienie, poczem postać opadła na ziemię.
— Halefie, oto pierwszy, — zwiąż go! — szepnąłem, śpiesząc ku drzwiom.
Zjawił się drugi. Nie pytał o nic. Odwiodłem go od wejścia i wymierzyłem mu dwa uderzenia z takim samym skutkiem, jak poprzednio z trzecim byłem już mniej ostrożny. Skoro się przyczołgał i stanął przede mną, powaliłem go uderzeniem ztyłu, ukląkłem na nim i złapałem go za ręce. Był tak przerażony, że się wcale nie bronił.
— Halefie, światła!
— Zaraz, sihdi! — odparł mały głośno. — Trzymasz go mocno?
— Tak.
— Zaczekaj chwilę!
Potarł zapałkę; gałęzie stanęły w ogniu, rzucając jaskrawy odblask na cały szałas. Ojciec Korzeni leżał związany na ziemi; obok niego drugi kompan, ja zaś trzymałem za kark Aftaba. Ujrzawszy twarz moją w świetle ognia, zaklął siarczyście i zaczął się szamotać. Ledwo to Halef zauważył, przyskoczył doń i rzekł:
— Przedewszystkiem musimy związać tego ananasa, gdyż jest zdrów i przytomny. Tamci dwaj leżą bez zmysłów, a może nawet zabiłeś ich swemi ciosami. Szkoda, że świadkami naszego zwycięstwa nie może być ani moja Hanneh, wcielenie wszystkich rozkoszy, ani twoja Emmeh, którą można jedynie porównać z wybranką sułtana. Gdyby były obecne, zanuciłyby pieśń zwycięstwa na cześć naszej niezrównanej waleczności.
— Niech sobie śpiewają w domu; nie pora na pieśni. Rzuć tych łotrów w kąt. Potem jeden z nas położy się na dwie godziny; drugi stanie na warcie. Będziemy się luzowali aż do rana.
— A cięgi, które mają otrzymać?
— Pomówimy o tem jutro rano.
— A sill i jego żona?
— Niech się prześpią na tratwie. Potem mogą iść, gdzie ich oczy poniosą. Szkoda teraz czasu na zajmowanie się jeńcami – musimy się wyspać. Kto obejmie pierwszą wartę?
— Ja, sihdi, ja! Muszę być świadkiem sceny przebudzenia się obydwóch nieprzytomnych i ich zdumienia, że nie udało im się ani nas wychłostać, ani pozabijać. Spłoną rumieńcem wstydu, a potem zbledną jak chusty. Gniew zacznie zżerać ich serca, złość nadweręży wątrobę i płuca. Nerki pękną z wściekłości, Wnętrzności zaś... Czekaj, dokąd idziesz?
— Wychodzę. Będę spał pod gołem niebem. A ty sobie gadaj dalej!
— O, sihdi, jesteś dziwnym człowiekiem! Kto może zasnąć odrazu po takiem zwycięstwie, ten nie wart zwycięstwa. Sen jest mordercą sławy, końcem poczucia honoru. Najodważniejszy człowiek staje się we śnie gnuśny...
Nie słyszałem dalszych słów. Opuściwszy za sobą zasłonę, udałem się do swego konia, który czekał na mnie pod szałasem. Przywitał mnie cichem zadowolonem parsknięciem. Szepnąłem mu do ucha codzienną surę. Wkrótce usnąłem. Po dwóch godzinach Halef mnie zbudził.
— Wstawaj, sihdi! — rzekł. — Dwie godziny minęły. Przekonam się, czy postacie, przewijające się we śnie, wiedzą coś o sławie, którąśmy dziś zdobyli na jawie.
— Cóż się dzieje z Persami? — zapytałem, podnosząc się.
— Oprzytomnieli, ale zachowują się zupełnie niezrozumiale.
— Jakto?
— Nie chcą przyznać, że przewyższamy wszystkich bohaterów świata i że nikt na świecie nie dorówna nam mądrością i walecznością.
— Ach, tak! Palnąłeś im pewnie sążnistą mowę?
— Masz coś przeciwko temu?
— Tak. Powinieneś był milczeć.
— Milczeć? O, sihdi, nie masz pojęcia o darze wymowy, w którą mnie wyposażyła natura. Czy mogę milczeć, gdy ten dar otwiera mi usta? Czy mogę połykać słowa, które spływają z języka jak młode lwy, czy mogę psuć sobie w ten sposób wspaniałe trawienie? Wierz mi, drogi sihdi, w sztuce krasomówczej mam więcej doświadczenia od ciebie. Mam nadizieję, że nie będziesz mnie skazywać na milczenie, skoro uznam, że należy mówić.
Jeżeli przemawiał w ten sposób do mnie, nietrudno sobie wyobrazić oracji, wygłoszonej pod adresem Persów. Ostudziłem go następującą uwagą:
— Milczenie jest złotem, mowa srebrem, a nawet czasami zwykłą cyną. Kładź się i śpij! Za dwie godziny obudzę cię, Halefie.
Podszedł do swego konia. W drodze do szałasu doszły mnie jego głośne refleksje:
— Ludzie skądinąd rozsądni mają czasami pomysły i poglądy, których najlepszy mózg nie potrafi zrozumieć. Tylko Allahowi wiadomo, dlaczego się tak dzieje!
Gdym wszedł do szałasu, Persowie obrzucili mnie spojrzeniami nienawiści. Ojciec Korzeni posunął się w zuchwalstwie tak daleko, że zaczął ryczeć:
— Nareszcie się zjawiłeś! Gdzie byłeś? Mam nadzieję, że natychmiast zwolnisz nas z więzów!
Nie odpowiadając ani słowa, dorzuciłem nieco drwa do gasnącego ogniska i wyszedłem, by usiąść pod ścianą. Słychać tu było każde słowo.
— Ten pies jest głuchy na moje wezwanie — zgrzytnął. — Wiedzieli, że zjawimy się tutaj. Jestem pewien, że Safi nas nie zdradził. Gdzie on być może? Co się dzieje z jego żoną? Zapewne leżą gdzieś związani tak sam o, jak my. Ciekawa rzecz, w jaki sposób ten giaur odgadł nasze zamiary!
Zniżył głos do szeptu, więc nie mogłem odróżnić poszczególnych słów. Ilekroć wchodziłem do szałasu, aby dorzucić paliwa, obrzucali mnie gradem obelg, na które odpowiadałem grobowem milczeniem. Minęły dwie godziny. Halef spał tak mocno, że nie miałem serca go budzić. Zostałem więc na warcie do wczesnego ranka. Obudził się sam i — nuż mi robić wyrzuty, żem mu pozwolił spać.
— Sądziłeś pewnie, — rzekł — że znowu będę się starał przekonać tych ludzi o swym talencie krasomówczym. O nie, „zwykła cyna“ odebrała mi ochotę do przekonywania morderców o zaletach mego ducha. Mam jednak nadzieję, że będę mógł dowieść czynami, iż spryt mego bata stoi wyżej od ich mądrości. Zgadzasz się ze mną, sihdi?
— W tym wypadku tak. Wiesz dobrze, że jestem przeciwnikiem dręczenia najbardziej nawet bezwzględnych wrogów. Jednak w tym wypadku według praw pustkowia życie tych ludzi należy do nas. Daruję je tym zbrodniarzom, ale kara nie powinna ich ominąć.
— Dzięki Allahowi, że cię oświecił tem w spaniałem przekonaniem! Jestem szczęśliwy, że pozwolisz, aby mój wierny kurbacz mógł zmierzyć grubość skóry szyitów.
Mały mój przyjaciel chętnie posługiwał się batem. Nie odpowiadała mi jednak ta metoda karania, ponadto uważałem, że godność szeika Haddedihnów nie pozwala mu na wymierzanie kar doraźnych przy pomocy bata. Dlatego rzekłem:
— Zasłużyli na baty, nie sądzę jednak, byś miał zamiar odegrać rolę kata.
— Dlaczego nie, sihdi?
— Bo bicie człowieka bezbronnego nie przynosi zaszczytu, nawet wtedy, jeżeli ten człowiek zasłużył na karę.
— Hm, hm! — rzekł po namyśle. — Zaszczytu niema przy tym, ale i o wstydzie również nie można mówić.
— Jeżeli o to chodzi, istnieją narody, które tak pogardzają katami, że żaden uczciwy człowiek nie utrzymuje z nimi stosunków towarzyskich. Tam, gdzie stosunki rozwinęły się z biegiem lat, urobił się pogląd, że nie przystoi, by sędzia był sam wykonawcą wyroku.
— Nic mnie to nie obchodzi. Przecież ty jesteś sędzią, sihdi, a co do mnie, to wiesz dobrze, że ćwiczenie ręki zapomocą wywijania batem uważam za największą rozkosz i szczęście. Oczywiście, gdybym był sędzią, nie tknąłbym bata.
— Tyś znacznie więcej, niż sędzia. Górujesz nad nim niesłychanie.
— Ja? Jakto? — zapytał zdumiony. — Przeczuwam, że zapomocą jakiegoś wybiegu chcesz mnie pozbawić rozkoszy, ku której rwie się moja dusza.
— To nie wybieg, lecz poważna wątpliwość, wyrosła z szacunku i przyjaźni, jaką cię otaczam, drogi Halefie.
Zasępił się i odparł niezbyt przyjaźnie:
— Dowód tego szacunku i przyjaźni możesz mi dać teraz przez zgodę, bym nieco połaskotał skórę tego hipopotama!
— Posłuchaj! Jeżeli nie potrafię cię przekonać i będziesz nadal obstawał przy swojem życzeniu, ustąpię. Otóż sędzia wydaje wyrok na podstawie ustaw, ustalonych przez władcę. Jeżeli wykonanie kary chłosty nie przystoi sędziemu, to tem bardziej nie przystoi ono władcy, stojącemu znacznie wyżej od sędziego.
Przyznajesz mi rację?
— Tak, sihdi, — odparł, nie przeczuwając, że przez to wpada w nastawioną pułapkę.
— I mimo to chciałbyś własnoręcznie wychłostać Persów?
— Oczywiście. Tylko ty nie mógłbyś tego uczynić, ponieważ jesteś sędzią.
— Jestem sędzią, ale ty stoisz nade mną.
— Ja? Nad tobą...? — zapytał z najwyższem zdumieniem.
— Oczywiście. Przecież jesteś władcą!
— Ja — — władcą?!
— Tak. Czyż nie władasz nad wszystkimi Haddedihnami wielkiego plemienia Szammar? Cesarze i królowie Zachodu są władcami swych podwładnych; Abd ul Hamid rządzi wszystkiemi ludami Turcji; Nassr ed Din dyktuje Persom ustawy, ty zaś rozkazujesz wszystkim wojownikom, należącym do szczepu Haddedihnów. Niema różnicy, czy władca zwie się cesarzem, królem, sułtanem, szachem, czy szeikiem. Wszystkie te nazwy służą do określenia jednej i tej samej funkcji.
Warto zobaczyć, jak się pod wpływem moich słów zmieniła twarz małego Hadżiego. Ponury wyraz ustąpił, twarz zaczęła się rozjaśniać, wreszcie rozpromieniał cały.
— Król... cesarz... sułtan... szeik... a więc to naprawdę równoznaczne słowa! Nie przypuszczam, byś się mylił, sihdi, przecież jesteś wszechwiedzący. Tak, masz rację! Ochraniam i uszczęśliwiam moich Haddedihnów zupełnie tak samo, jak szach Persów, a sułtan Turków. Tak samo, jak cesarz rosyjski lub król Tuny[48] żąda posłuszeństwa od swych poddanych, tak są mi posłuszne ciała, dusze i serca wszystkich wolnych Beduinów, zebranych dokoła mego tronu. Cieszy mnie, sihdi, że uznajesz rozległość mego autorytetu i ogarniasz rozmiary mej władzy!
— Tak, ogarniam je, drogi Halefie. Czy wobec takiej godności i władzy chciałbyś sam skazać się na poniżającą rolę kata, i chłostać jeńców tą samą dostojną ręką, na której skinienie czekają najwaleczniejsi z wojowników?
Maszallah! Nie, czyn ten podważyłby szacunek, z jakim patrzą na mnie wszyscy dawni i obecni przodkowie i praprzodkowie. Wroga, który mnie obraża, mogę zdzielić batem po pysku, ale nie mam ani ochoty, ani zamiaru bić jeńca, na którego wydałeś wyrok, podyktowany memi własnemi ustami. Chwała mego imienia wymaga, abym do wspaniałości swej władzy dodawał coraz nowych blasków. Dlatego proszę, abyś po powrocie z naszej podróży nie zapomniał powtórzyć tego, coś przed chwilą mówił o cesarzach, królach, sułtanach i o mnie. Chciałbym bowiem, aby Hanneh, wcielenie wdzięku kobiecego, zrozumiała, kim jest dla niej i dla tych, co go znają, władca jej namiotu!
— Zgoda. A więc zrezygnujesz z własnoręcznego ukarania Persów?
— Tak. Ponieważ jednak muszą otrzymać baty, zapytuję cię, kto spełni tę bądź co bądź zazdrości godną funkcję?
— Ich sprzymierzeniec Safi.
— Co...? O sihdi, to napełnia głębię mej duszy smutkiem i rozpaczą! Jako sprzymierzeniec będzie wydzielał razy z taką delikatnością, że każde uderzenie zmieni się w balsam. Sprzeciwia się to sprawiedliwości, która żyje w mem sercu.
— Nie obawiaj się. Znajdziemy środek, który tak wzmocni siły jego ramienia, że będziesz z pewnością zadowolony. Chodź! Sprowadzimy oboje.
— Dobrze. Chyba zrozumie, że razy istnieją poto, by przecinać skórę i dochodzić do najgłębszej komórki świadomości bitego. Gdyby tego zrozumieć nie chciał, będziemy musieli uzupełnić brak ten i oświecić prostaczka.
Sill leżał wraz z żoną w tej samej pozycji, w którejśmy ich zostawili. Widać było, że przeżyli noc udręki, nietylko pod względem fizycznym, ale i moralnym. Poczucie niepewności dokuczyło im z pewnością niem niej niż więzy.
Gdyśmy ich zwolnili z lassa, ledwie się trzymali na nogach. Niewiasta była równie milcząca, jak ubiegłego wieczora. Zato mężczyzna, nie czekając na nasze pytania, rzekł:
— Obiecaliście puścić nas wolno, jeżeli zachowamy spokój. Zastosowaliśmy się do rozkazu. Czy możemy odejść?
— Jeszcze nie — odrzekłem.
— Dlaczego? Przyrzekliście przecież, a człowiek, niedotrzymujący obietnicy, godzien jest pogardy i...
— Milcz! — przerwałem. Nikt tak nie zasługuje na wzgardę, jak kłamcy i zdrajcy twego typu. Mylisz się, że wolno ci do nas przemawiać tym tonem. Rozkazaliśmy wam zachować milczenie. Jeżeli będziesz lżył, cofnę swe słowo i poczęstuję cię tem, na co jako zdrajca zasługujesz.
Słowa moje poskutkowały. Odparł znacznie pokorniej:
— Nie chciałem was obrażać. Pytałem tylko, kiedy będziemy mogli odejść.
— Od ciebie zależy, czy puścimy w as wolno, czy też wrzucimy wasze zwłoki do rzeki.
— Nasze zwłoki! — zawołał z przerażeniem. — Chcecie nas zamordować?
— Nie zamordować, lecz ukarać śmiercią w odwet za wasze skrytobójcze zamysły. Jestem chrześcijaninem i darowuję życie nawet najgorszej kanalji, uważam bowiem, że jedynie Bóg jest sprawiedliwym sędzią. Poza tem, taka z ciebie mizerna istota, że czuję wstręt do rozważania, jakiego rodzaju karę należałoby tobie wymierzyć. Z tych dwóch przyczyn puszczę was wolno, jeżeli spełnisz co do joty mój rozkaz.
— Mów, co mam czynić! Czy to trudne zadanie?
— Nie. Trzej Persowie, którym chciałeś nas wydać, zasłużyli na śmierć tak samo, jak ty. Chcę jednak być wobec nich równie litościwy, jak wobec ciebie, i daruję im życie. Dotknie ich łagodniejsza kara.
— Dostaną porządne baty — wtrącił Halef. — Przyjrzyj się temu kurbaczowi, co zwisa u mego boku. Sporządzono go z ożywczej skóry hipopotama, z tego też powodu czuje dziwny pociąg do ludzkiej skóry. Pożyczę ci tego bata, byś mógł dowieść swym sprzymierzeńcom, że przyjaźń, którą ich obdarzasz, posiada tę samą siłę, której wymagamy od twego ramienia.
— Czy dobrze zrozumiałem? — zapytał z przerażeniem. — Mam ich bić?
— Tak — potwierdził Halef z uśmiechem.
— Wszystkich... trzech?
— Tak, wszystkich, i to z całej siły. Będziemy czuwali wpobliżu. Jeżeli padnie choć jedno uderzenie nie tak silne, jak sobie życzymy, dostaniesz tyle batów, ile przeznaczyliśmy dla całej trójki.
Allah, Allah, nie mogę tego uczynić! Kiedy się oddalicie, zabiją mnie za to.
Uspokoiłem silla następującemi słowami:
— Nie będą wiedzieli, kto ich chłoszcze, gdyż zawiążemy im przedtem oczy. Przywódcy wydzielisz pięćdziesiąt potężnych razów. Aftabowi czterdzieści, trzeciemu trzydzieści. Jeżeli będziesz sprawował swą funkcję zbyt opieszale, otrzymasz sto dwadzieścia razów, czyli tyle, ile wszyscy trzej mają dostać. A więc posłuszeństwo, albo śmierć. Innego wyjścia niema.
Zgodził się. Uwiązawszy silla wraz z żoną przed szałasem, wszedłem z Halefem do środka.
Ujrzawszy nas, Peder-i-Baharat ryknął pod moim adresem:
— Czy będziesz wreszcie posłuszny i puścisz nas wolno?
Nie odpowiedziałem. Zuchwałość ta poruszyła Halefa do tego stopnia, że, zapomniawszy o „rozmiarach swej godności i władzy“, poczęstował Persa potężnym policzkiem.
— Psie! — krzyknął groźnie. — Poczułeś teraz jedynie moją rękę! Jeżeli jednak powiesz jeszcze jedno nieuprzejme słowo, poślę cię do piekła przy pomocy noża. Za chwilę wraz z towarzyszami poczujesz przedsmak czekających cię rozkoszy.
Uderzony nie miał odwagi odpowiedzieć. Tylko złowrogie spojrzenia świadczyły o śmiertelnej nienawiści. Halef zdjął z jego bioder kaszmirową chustkę, podarł ją na trzy części i zawiązał oczy jeńcom. Wyszliśmy przed szałas. Odciągnąwszy mnie nieco nabok, aby sill i jego żona nie mogli usłyszeć naszej rozmowy, Halef zapytał:
— Sihdi, będziesz obecny podczas egzekucji, nieprawdaż?
— Nie.
— Dlaczego?
— Powinieneś o tem wiedzieć z dawnych czasów. Niestety, zdarzają się wypadki, w których chłostanie ludzi jak parszywych psów jest koniecznością. Nie mogę bez odrazy przyglądać się widowisku, w którem tego rodzaju poniżenie spotyka istotę ludzką, stworzoną na obraz i podobieństwo Boga. Staram się więc unikać scen podobnych do tej, która za chwilę nastąpi. Te łotry są związane i muszą bez oporu pozwolić na wszystko. Człowieka z Mansurijeh trzymasz również w swej mocy, sądzę więc, że obecność moja podczas tej wstrętnej sceny jest zbyteczna.
— Wstrętnej sceny? Sihdi, jesteś naogół człowiekiem mocnym, tylko w tej dziedzinie zdradzasz pewną słabość. Cóż w tem wstrętnego, że człowiek może oglądać własnemi oczyma, jak sprawiedliwości staje się zadość? Przeciwnie, jest to rzecz miła, przyjemna. Nazwałeś mnie władcą. Czy nie jest obowiązkiem każdego władcy przekonać się, że zbrodniczy czyn został ukarany? Przekonam się więc i w tym wypadku, choć kara jest bezwzględnie zbyt łagodna. Kto zasłużył na karę śmierci, a skazany zostaje jedynie na chłostę, ten musi być tak bity, aby mu nie mogło przez myśl przemknąć, że spadają nań słodkie daktyle. Odchodzę. Jeżeli sili nie będzie walił z całej siły, zapomnę o godności władcy i wzmocnię siłę jego ramienia swym kurbaczem.
Zwolnił silla z więzów i zaprowadził go do wnętrza szałasu; przed chatą pozostała uwiązana żona. Oddaliłem się, a zatrzymałem dopiero w miejscu, do którego nie docierały wrzaski. Po upływie pół godziny zjawił się Halef. Ślady wskazały mu drogę. Wbrew moim przypuszczeniom, nie miał wcale zadowolonego wyrazu twarzy. Zapytałem więc:
— Poszło gładko?
— Tak — odparł. — Ale okolice, po których kurbacz wędrował, nie są już gładkie.
— I mimo to nie jesteś zadowolony?
— Sprawa miała inny przebieg, niż się spodziewałem. Sill walił jak szalony, krew płynęła strumieniem, ale żaden z trzech psów nawet nie jęknął. Zgrzytali tylko zębami. Gdy padło ostatnie uderzenie, spodziewałem się gróźb i przekleństw. Nic podobnego! Milczeli, jak niemi.
— Tak, to nie przelewki. Biada nam, jeżeli wpadniemy kiedyś w ich ręce!
— Chcesz ich zobaczyć?
— Nie.
— Spodziewałem się tego. Dlatego też przeszukałem ich kieszenie i przyniosłem ci ich zawartość.
— Cóż tam jest?
— W kieszeniach przywódcy Peder-i-Baharet znalazłem złoto i ten dokument. Pozostali dwaj mieli przy sobie nieco miedziaków, które im zostawiłem.
Worek, podany mi przez Halefa, zawierał około pięciuset tumanów. Zwróciłem Halefowi pieniądze. Pergamin zapisany był z jednej strony cyframi. Na drugiej stronie widniał jakiś plan, którego nie zrozumiałem, i szereg imion, które prawdopodobnie nie będą dla mnie przedstawiały żadnej wartości. Mimo to, w myśl starego przyzwyczajenia, zrobiłem odpis planu i imion, i schowałem do kieszeni. Szereg kresek, podobnych do przecinków, wydał mi się bezwartościowy, ponieważ miałem wrażenie, że to ktoś próbował stalówki. Mimo to, jak się później okazało, zapamiętałem je sobie dokładnie. Po chwili wręczyłem pergamin Halefowi i rzekłem:
— Odnieś to zpowrotem.
— Pieniądze również?
— Oczywiście. Przecież nie jesteśmy złodziejami.
— Słusznie! Przyniosłem je tylko dla pokazania. Cóż teraz zrobimy? Znowu przywiązałem silla obok żony.
— Będziemy kontynuowali naszą podróż. Ta szajka dopiero po jakimś czasie uwolni się z więzów. W ten sposób dotrzemy do Bagdadu prędzej, niż Persowie, chociaż tratwa ich płynie szybciej od naszej.
— Bardzo rozsądnie, sihdi, choć właściwie nie mamy powodu do obaw przed ludźmi tego rodzaju. Pozwolisz mi chyba przed wyruszeniem w dalszą drogę pożegnać się przynajmniej z człowiekiem z Mansurijeh i jego żoną?
— Poco? To zbyteczne.
— Zbyteczne? O sihdi, jakże słabo orjentujesz się w potrzebach ludzkiej natury, tak skłonnej do pożegnań i powitań! Nie można się przecież schodzić i rozchodzić bez przepisanych ukłonów i bez zapewnień o najgłębszej miłości i przywiązaniu. Jeżeli w kraju, z którego pochodzisz, ludzie nie okazują sobie uprzejmości, nie jest to jeszcze dowodem, że wysoce wykształcone ludy Wschodu powinny się rozstawać jak dwie dafahdi[49], które spotykają się w milczeniu i odskakują od siebie, nie wydawszy ani jednego dźwięku.
Droga do naszej tratwy prowadziła obok szałasu. Halef podszedł ku niemu z dumną miną i popuścił nieco więzów sillowi i żonie jego, ale w ten sposób, aby praca nad zupełnem uwolnieniem się zajęła im jeszcze kilka godzin. Przy tej okazji wygłosił następujące przemówienie:
— Gdy szlachetni przyjaciele się rozstają, z oczu ich płyną potoki łez, a słońce smutku zachodzi za góry żałoby. Kiedym cię ujrzał po raz pierwszy, dusza moja wybiegła ku tobie z radością; dziś, w chwili rozstania, widzę przed sobą otwarty grób szczęścia i wchodzę do mogiły z nadzieją, że wkrótce podążysz za mną, by zamiast mnie zostać pogrzebanym. Obcowaliśmy ze sobą niedługo, mimo to związały cię z nami najserdeczniej sze więzy, a tratwa nasza przez całą noc była rozkosznem miejscem wypoczynku dla dusz waszych. Mam nadzieję, że obecne gorzkie rozstanie nie jest pożegnaniem na wieki; chciałbym, aby nasze oczy odnalazły się jeszcze. Puls mój poświęci ci wtedy wszystkie swoje uderzenia, zmieniając się w tę oto krokodylą skórę, a pieszczoty mego kurbacza dowiodą wyraźnie, jak drogie jest mi wspomnienie o tobie i twych usługach. Jam Hadżi Halef Omar, naczelny szeik Haddedihnów. Nie zapominaj o tem, ojcze zdrady, pradziadku kłamstwa, wuju nikczemności!
Wygadawszy się dosyta, splunął trzykrotnie i z pogardliwym ruchem ręki odwrócił się, aby ruszyć w moje ślady. Zaprowadziwszy konie na tratwę, odbiliśmy i puściliśmy się z biegiem rzeki blisko brzegu, aby móc wylądować wpobliżu kelleku Persów. Nie chciałem dopuścić, by ci trzej ludzie dogonili nas przed Bagdadem i dowiedzieli się, gdzie nas szukać. W tym celu przeciąłem sznur, na którym była umocowana ich tratwa, i zabraliśmy ją na środek rzeki, tam dopiero puszczając na fale.
Jakkolwiek należało się spodziewać, że Peder­‑i­‑Baharat podąży za nami dopiero dnia następnego, chwyciliśmy za wiosła i zaczęliśmy energicznie pracować. Po niedługim czasie minęliśmy Reszidijeh, Suadszen, Dżerjat el Maman, Habib el Murallad i Imam Musa. Płynąc przez jakąś godzinę wśród szpaleru drzew palmowych, dotarliśmy do bagdadzkiego mostu. Zatrzymaliśmy się przed kumruk, urzędem celnym. Niedługo nas tam zatrzymywano, gdyż jeszcze w Mossulu postarałem się o reftijat, paszport. Tak tedy przybyliśmy szczęśliwie do pierwszego celu naszej podróży. — — —



III

PAN i SŁUGA

Bagdad!
Ile wspaniałych wizyj budzi ta nazwa w duszy człowieka, który nie zna ani Bagdadu, ani jego stosunków, i wyobraża sobie słynne miasto jedynie na podstawie bajek z tysiąca i jednej nocy. Ludzie Wschodu nazywają Kair „Bauwaabe esz Szark“ — Wrota Wschodu, a Bagdad — Nefs esz Szark“ — Dusza Wschodu. Określenie to było może słuszne przed laty, ale dziś straciło podstawy. Bagdad dzieli los wielu swych siostrzyc, których sława i piękność należą do przeszłości. Nawet na to, co udało się uratować z dawnych czasów, należy zdaleka patrzeć, zbliska bowiem wszystko wydaje się odrażające.
W czasach rozkwitu Bagdad liczył podobno dwa miljony mieszkańców, sto tysięcy świątyń i przeszło pięćdziesiąt tysięcy bazarów. Obecnie miasto liczy zaledwie osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców, posiada może trzydzieści świątyń i tyleż serajów dla karawan; a dawniej ilość serajów dochodziła do dwustu tysięcy. Jest to chyba wystarczające porównanie.
Dumna stolica Kalifów, która była niegdyś ośrodkiem ruchu mahometańskiego, straciła, mówiąc słowami poety perskiego: „piękność twarzy, czerwień policzków, blask oczu, gibkość postaci i wdzięk linij”. Kiedyś otaczał ją istny raj, dziś wznosi się wśród równiny, którą można porównać do wszystkiego — z wyjątkiem niebieskiego ogrodu. Tuż dookoła miasta jest trochę zieleni, ale o kilka kroków dalej rozpościera się kraj głuchy i wymarły. Przepływa przezeń Tygrys; nad rzeką wznosi się most długości jakichś dwustu metrów. Ruiny starego miasta i obwarowania leżą po zachodniej stronie rzeki. Nowa i większa część miasta mieści się na wschodnim brzegu. Trzeba przyznać, że dziś jeszcze miasto od strony rzeki wywiera niezłe wrażenie; wystarczy jednak wejść w ulicę, a złudzenie pryska. Rozpadły się mury, otaczające miasto; po świetnych budowlach kalifów pozostały mizerne szczątki. Wszystkie okna murowanych domów wychodzą na podwórza; w krzywych, wąskich, niebrukowanych ulicach widać tylko gołe ściany i wąskie zaryglowane drzwi. Najbardziej godne zwiedzenia są bazary; tworzą długie, sklepione krużganki, w których kupić można wszystko, co produkuje Wschód.
Latem jest tak gorąco, że mieszkańcy w dzień siedzą w chłodnych sardaubach, piwnicach, w nocy zaś sypiają na płaskich dachach domostw. Podczas stosunkowo chłodnej zimy członkowie rodzin zbierają się dokoła mangalu, kominka. Piece nie istnieją wogóle.
Bagdad został założony przez Al Mansura, drugiego kalifa Abbassidów. Za czasów Harun al Raszida miasto się powiększyło; zbudowano pierwszy most. Al Mostansir ufundował akademję chemji i medycyny, która kiedyś była wzorem dla wszystkich szkół mahometańskich; od szeregu lat stała się jednak punktem zbornym dla karawan. Jeszcze gorszy los spotkał miasto. Zburzył je książę mongolski Hulagu. Następców jego przepędził Timur, który zdobył Bagdad i zrównał z ziemią. Dla uczczenia zwycięstwa wzniósł szereg wież, używając jako fundamentów stu tysięcy głów pomordowanych mieszkańców. Po latach zdobyli Bagdad Osmanowie. Później miasto przeszło w ręce szacha perskiego Ismaela. Od czasu zwycięstwa sułtana Murada IV miasto znajduje się pod panowaniem tureckiem.
Z wspaniałych czasów Harun al Raszida nie pozostało niemal nic, z wyjątkiem pomnika żony jego Zobeidy, stojącego samotnie na wzgórzu na prawym brzegu rzeki. Niesłusznie nazwano al Raszida „sprawiedliwym“. Dziewięć razy pielgrzymował pieszo do Mekki, ale nie należy zapominać, że ułatwiał sobie te podróże, każąc wyścielać całą drogę miękkiemi dywanami i wznosząc na każdym postoju gospody. Kupował poetów, opiewających sławę jego imienia, był jednak znienawidzony przez poddanych. Nienawiść wzmogła się z chwilą, gdy własną siostrę, imieniem Abbasah, kazał wraz z dwojgiem dzieci zamurować żywcem. Al Raszid zdawał sobie sprawę z tej nienawiści. Bał się jej do tego stopnia, że z początku przeniósł swą rezydencję do Rakki nad górnym Eufratem, potem zaś przesiedlił się na płaskowzgórze północnej Persji, gdzie go też pogrzebano w miejscowości Chorasan. Syn jego Mamum lubił się również popisywać bogactwami. Na uroczystości jego zaślubin z Buran, córką wezyra Hassana Ibn Sahl, w weselnych salach płonęły tysiące świec z ambry, a setkom gości rozdzielono kule z piżma i ambry, zawierające kwity na drogie kamienie, domy i posiadłości ziemskie. Wspomnienia tych czasów żyją jedynie w uszach hakawatów, oficjalnych gawędziarzy. — Powodem upadku miasta był długi spór między wyznawcami Alego a jego przeciwnikami, który rozbił świat mahometański na dwa wrogie, dziś jeszcze walczące ze sobą obozy sunnitów i szyitów. — —
Przybywszy do Bagdadu, okazaliśmy na komorze celnej nasze papiery. Przed udaniem się w dalszą drogę, postanowiliśmy odwiedzić miejsce, w którem niegdyś, podczas bytności w Irak Arabi, leżeliśmy powaleni zarazą. Trzeba było przedewszystkiem pomyśleć o wyszukaniu mieszkania w mieście. W miejscu postoju karawan nie chciałem się zatrzymywać ze względu na brud i pluskwy; Halef uważał również, że będziemy jeszcze mieli dosyć sposobności do zapoznania się z „wdziękiem i czarem czworonożnych przyjaciół“. Europejczycy starają się zwykle korzystać w Bagdadzie z gościnności urzędników, przybyłych z Europy. Uważam, że nie jest to wskazane. Komu nie chodzi jedynie o powierzchowne poznanie kraju i narodu, kto ma zamiar zapoznać się ze wszystkiem gruntownie, ten musi zbliżyć się do mieszkańców, musi żyć ich życiem. Dlatego unikałem i unikam podczas mych podróży wielkich, wydeptanych szlaków, odrzucam balast europejskich nawyknień i nie szukam Europejczyków. Wymaga to wielu trudów, znajomości języków, gruntownego przygotowania, rezygnacji z wielu wygód i rozkoszy, jako też pewnej dozy odwagi. Można wtedy jednak osiągnąć szereg korzyści, niedostępnych na szerokim wygodnym szlaku. Złożenie wizyty paszy lub tutejszemu konsulowi załatwiłoby na miejscu sprawę, mieszkania, gdyż imię Kara ban Nemzi było dobrze znane w tutejszych sferach wojskowych i urzędniczych. Nie chciałem się jednak uzależniać od grzeczności innych i postanowiłem sam znaleźć odpowiednie locum dla nas i dla naszych koni. Nic więc dziwnego, że przy tej okazji przypomniałem sobie Polaka, oryginała, u któregośmy swego czasu mieszkali. Wątpiłem, czy jeszcze żyje, a jeżeli tak, czy mieszka nadal w Bagdadzie i w tym samym domu, co przedtem.
Nietylko ja przypomniałem sobie naszego miłego uprzejmego gospodarza. Gdyśmy sprowadzili konie z kelleku na brzeg, Halef rzekł:
— Tratwa nie przedstawia dla nas obecnie żadnej wartości. Nikt jej nie kupi. Najlepiej będzie tratwę zostawić tutaj; niech ją sobie bierze, kto chce. Dokąd zwrócimy się teraz, sihdi?
— Chciałem spytać cię o to samo.
— Przyszła mi pewna myśl do głowy. Mam nadzieję, że ci się to spodoba. Pamiętasz, u kogośmy wtedy mieszkali?
— Oczywiście.
— Możeby się tam zwrócić?
— Myślałem o tem samem. Cieszyłbym się bardzo, gdybyśmy odnaleźli tego człowieka.
— I jego sługę, którego był niewolnikiem, — roześmiał się Halef.
Kto czytał moją książkę Z Bagdadu do Stambułu, ten pamięta zapewne grubasa-służącego, który w oryginalny sposób pełnił swą powinność. Przypuszczałem, że nie żyje, gdyż już wtedy wykazywał z nadmiaru tuszy skłonności do apopleksji. Mieliśmy dużo wolnego czasu, więc można było na wszelki wypadek odszukać dom, w którym kiedyś mieszkał Polak ze swym sługą, i dowiedzieć się, kto go zamieszkuje obecnie. Dosiedliśmy więc koni i ruszyliśmy w kierunku domostwa. Stało w palmowym ogrodzie, w południowej części miasta. Mimo upływu lat, odnaleźliśmy je bez trudu. Tym razem nie zatrzymaliśmy się przed wąską furtą, lecz przed bramą, mieszczącą się po drugiej stronie ogrodu. Zsiadłszy z koni, zaczęliśmy dobijać się do bramy. Po długiem oczekiwaniu rozległy się powolne, ociężałe kroki. W bramie, którą po chwili otworzono, znajdował się mały otwór. Przez ten otwór ujrzeliśmy długi, ostry, ostrzejszy jeszcze niż dawniej, nos i starą bladą twarz. Z pod wielkich okrągłych okularów spojrzała na nas para wyblakłych oczu. Padło pytanie, wypowiedziane cienkim, drżącym głosem.
— Czego tu chcecie?
Poznałem go odrazu. To nasz były gospodarz, oficer turecki, polskiego pochodzenia. Nie nosił wtedy okularów. Od tego czasu bardzo się postarzał. Nie poznaje mnie z pewnością. Ponieważ zapytał po arabsku, odpowiedziałem w tym samym języku:
— Mieszkasz sam w tym domu?
— Poco ci ta wiadomość potrzebna? — rzekł z niedowierzaniem.
— Bo chciałbym tu zamieszkać.
— Nie mam miejsca dla obcych ludzi.
— Zapłacimy.
— Nie mam zamiaru wynajmować mieszkania. Widzę zresztą, że macie konie, dla których niema u mnie pomieszczenia.
— W takiem podwórzu? Pod dachem zmieszczą się więcej, niż dwa konie.
— Do licha! Znasz to podwórze? W takim razie tem bardziej nie należy ci ufać.
Chciał zasłonić otwór. Wziąłem go za rękę i rzekłem:
— Możesz nam ufać. Jesteśmy uczciwi ludzie. Przynosimy ci pozdrowienia.
— Pozdrowienia? Od kogo?
— Czy nie pamiętasz, że niegdyś mieszkał u ciebie pewien perski książę z dwiema żonami i orszakiem służby.
— Owszem — odparł pośpiesznie. — Był też pewien effendi z Niemiec wraz z towarzyszem Arabem.
— Ten effendi zwał się Kara ben Nemzi?
— Tak. Znasz go?
— Znam i przynoszę od niego pozdrowienia.
— Żyje jeszcze? Bawił u mnie niedługo, ale pokochałem go bardzo. Powiedz, gdzie teraz przebywa i jak mu się powodzi!
— Czy nie będzie lepiej, jeśli ci odpowiem w mieszkaniu?
— Oczywiście! Wejdźcie więc do ogrodu. Otworzę bramę.
Prawdopodobnie mieszcząca się po przeciwnej stronie furtka była częściej używana, niż brama. Musiał natężyć wszystkie siły słabych drżących rąk, aby przekręcić klucz w zamku. Gdy mu się to wreszcie udało, skrzydło bramy nie chciało ustąpić, więc musiałem je pchnąć. Brama się wreszcie otworzyła. Ujrzeliśmy starca w tych samych co dawniej olbrzymich pantoflach i w wystrzępionym znoszonym kaftanie. Zasunąwszy bramę, zaryglowałem ją i wręczyłem mu klucz.
— Chodźcie na podwórze! — rzekł i podreptał na swych cienkich nogach przez ogród w kierunku żłobów. Umieściwszy przy nich konie, udaliśmy się do sieni, z której prowadziły znane nam z dawnych czasów schody. Otworzył drzwi, mieszczące się po prawej stronie. Weszliśmy do bibljoteki, która wyglądała tak samo, jak przed laty. Wezwawszy nas do zajęcia miejsca na kanapie, klasnął w dłonie wschodnim zwyczajem. Czekałem z natężeniem, kto się zjawi na to wezwanie. Oczyma duszy ujrzałem potwornie grubego Ganimeda, który wypijał wino swego pana i wodą napełniał jego flachy.
Gospodarz musiał jeszcze kilka razy klasnąć w dłonie. Wreszcie, kiedym mu zawtórował, otworzyły się drzwi i ujrzałem w nich... Tak to był sługa we własnej osobie! Utył tylko niewiarogodnie. Policzki zwisały jak worki, pod oczami widniały krwią nabiegłe fałdy, że źrenic prawie nie było widać.
Podbródek, okalający twarz, ważył przynajmniej na oko niemniej, niż bulońska świnka. Głowę okrywał fez, usiany tłustemi plamami, z których po wygotowaniu zebrałby się niechybnie funt baraniego łoju. Jedynym ubiorem tej żywej beczki był podarty kaftan, wyświecony do niemożliwości. Z pod materji rysowały się słoniowate ramiona i łapy. A brzuch — — biada! A nogi? Tkwiły te nogi w pantoflach podobnych do czółen. Ruchów, które wykonywał, nie można było nazwać chodem — raczej sztywnem przepychaniem się naprzód. Pot spływał mu z czoła, choć jedyną pracą, jaką wykonywał, było otwieranie najwyżej dwojga drzwi. Nic dziwnego, że sam gospodarz musiał nam otworzyć bramę. Grubas był jednak miłym, sympatycznym poczciwcem. Spytał przyjaznym, napół poufałym, napół uniżonym tonem:
— Czego chcesz, effendi! Znowu klaskałeś na mnie. Czy dasz mi kiedyś spokój? Rozkazuj jednak; spełnię, co każesz.
— Kawy i tytoniu — brzmiała odpowiedź pana. — Widzisz przecież, mam gości.
— Kawy? Allah, Allah! — westchnął grubas, łypiąc oczyma.
— Czego stękasz? — Ruszaj się! Istnieje przecież zwyczaj częstowania gości kawą.
— Wiem o tem, effendi. Zwyczaj zwyczajem, ale trzeba mieć... kawę!
— Przecież przedwczoraj wziąłeś ode mnie sześć piastrów na kupno kawy.
— Tak, i przysięgam ci na wszystkich proroków i kalifów, żem kupił, co poleciłeś.
— Gdzież się ta kawa podziała?
— Wyszła.
— Wyszła? Przecież ze względu na stan swego wzroku nie wypiłem ani jednego łyku?
— Nie gniewaj się, effendi! Jestem niewinny, ale właśnie ze względu na stan swego wzroku muszę pić kawę; chodzi mi o doskonalenie wzroku, bym ci mógł służyć sumiennie i wiernie.
— Sześć piastrów w ciągu dwóch dni?
— Cóż można dostać za sześć piastrów? Idąc po kawę, muszę dwa razy wstąpić do kahwedżi[50], aby się pokrzepić. W drodze powrotnej to samo. W rezultacie, na kupno kawy pozostają tylko dwa piastry. Cóż można za to otrzymać? Widzisz, effendi, jestem niewinny!
— A jednak muszę swych gości poczęstować kawą!
— Tak, musisz. Daj mi więc sześć piastrów.
O jazik! — O biada! Jeżeli cię poślę, wstąpisz znowu cztery razy do kahwedżi i wrócisz dopiero wieczorem z binnem[51] za dwa piastry. Tracę głowę; nie wiem, co począć.
Ponieważ słowa te wypowiedziane były częściowo do służącego, częściowo zaś do mnie, odrzekłem pojednawczo:
— Nie martw się, effendi! Zaopatrzyliśmy się w dostateczny zapas kawy; pozostało nam jeszcze nieco w kulbakach. Towarzysz mój zejdzie na podwórze i przyniesie trochę kawy.
— Dzięki ci, panie! Zdejmujesz mi kamień z serca i ratujesz od hańby, że nie mogłem swych gości poczęstować brunatnym trunkiem gościnności. Zato będziesz mógł wypalić ze mną nieco najlepszego tytoniu, jaki mamy w Bagdadzie. Przynieś żywo tszibuki!
Grubas, do którego słowa te zostały wypowiedziane, łypnął znowu oczami i zawołał żałośnie:
— Tszibuki? Allah ’l Allah! O tytoniu, tytoniu!
— Nie jęcz — zwijaj się!
— Proszę cię, effendi, zbierz zmysły! Poco mam się śpieszyć, jeżeli i tak nic nie poradzę. Tytoniu niema.
— Niema...? To niemożliwe! Jakżeto? Przecież nie paliłem przez cały ostatni tydzień!
— Ja również nie paliłem, effendi.
— Wszak przedwczoraj, gdyś chodził po kawę, miałeś także przynieść tytoniu. Dałem ci dziesięć piastrów.
— To prawda, otrzymałem dziesięć piastrów.
— No więc, gdzież jest tytoń?
— O tytoniu! Allahi, Wallahi, Tallahi!
— Gadaj! Muszę poczęstować mych gości tszibukiem.
— Racja, effendi, musisz! Proszę więc o dziesięć piastrów, a załatwię sprawę.
— Jeszcześ nie kupił tytoniu?
— Nie.
— A gdzie pieniądze, które ci dałem?
— Effendi, wiesz dobrze, że palę rzadko, gdyż porcja naszuk, tabaki, jest mi milsza od fajki duchan, tytoniu. Ale byłem winien duchachniemu[52] dziesięć piastrów za tabakę. Nalegał, groził, więc mu wreszcie spłaciłem dług.
— Tak? Zamiast nabić mi tszibuki, użyłeś tych pieniędzy dla swego nosa!
— Effendi, nie gniewaj się, pomyśl chwilę, a zrozumiesz, że jestem niewinny! Czyż mogłem dopuścić, aby sprzedawca tytoniu opowiadał po kawiarniach, że służący tak dostojnego pana, jak ty, nie jest w stanie płacić swych długów? Czy można było dopuścić, abyś się z tego powodu musiał rumienić przed ludźmi? Jeżeli przywołasz wszystkie siły swej mądrości, powiedzą ci one, że nie myślałem o szczęściu swego nosa, lecz jedynie o tem, aby opinja twoja nie została na szwank narażona. Jestem przekonany, że nie wątpisz już o mojej niewinności!
Spasione niewiniątko spojrzało na swego pana z takim wyrzutem, a pan obrzucił je tak bezradnem spojrzeniem, żem rzekł:
— Nie martw się o tytoń, effendi! Pod tym względem jestem również zaopatrzony. Twój służący... jakże mu na imię?
— Kepek.
— A więc niechże ten twój Kepek przyniesie tszibuki, a towarzysz mój pójdzie tymczasem po kawę i tytoń.
— Jakżeś łaskawy, o panie! Tylko dzięki twojej uprzejmości jestem w stanie spełnić wobec was obowiązki pana domu.
Halef oddalił się, Kepek pozostał. Wzruszywszy kilka razy grubemi ramionami, opuścił dolną wargę i ukazał nam z pod niej ostatni ze swych trzydziestu dwóch zębów.
— Czego chcesz jeszcze? — zapytał gospodarz.
— Mówisz o tszibukach, effendi, a zapominasz, że mamy tylko jeden i palimy z niego do spółki.
— Były przecież dwa!
— To dawne czasy. Jednego wszak używałem do rozdmuchiwania ognia w kominku, więc zczasem nieco się przypalił.
— Czy tszibuk powinien służyć za miech kowalski?
— Nie. Na dowód jednak swej niewinności muszę ci przypomnieć, że nie mogę się schylać, a tszibuk nie odczuwa żadnych bólów, gdy go trzymam nad ogniem. Zrozumiesz to chyba, effendi!
— Idź więc i przynieś fajkę!
Mogę chyba nie podkreślać, że ten stosunek między panem a służącym bawił mnie szczerze. Pobłażliwość pana musiała mieć podstawę. Przypomniałem sobie słowa gospodarza, wypowiedziane podczas naszej pierwszej bytności: „Służył u mnie, kiedy jeszcze byłem oficerem. Może opowiem wam kiedyś, dlaczego tak pobłażam temu człowiekowi. Wyświadczył mi wielkie usługi.
Kepek znaczy „koniczyna“. Doskonałe określenie! Przecież istnieją stworzenia, które się tuczy kepekiem. Przypomniałem sobie słowa, które kiedyś wypowiedział effendi: „Sam wszystko zjada i wypija, a ja dostaję resztę.“ — Nic więc dziwnego, że pan w przeciwieństwie do sługi był chudy, jak szczapa.
Zjawił się wreszcie Halef z kawą i tytoniem. Przyniósł również nasze fajki, wybawiając gospodarza z ostatniego kłopotu, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy wszyscy trzej palić z jednego tszibuka.
Po jakimś czasie zjawiła się znowu „koniczyna“. Sapiąc, jak miech kowalski, wręczył swemu panu fajkę. Dokonawszy tego ciężkiego dzieła, grubas ulotnił się, przymykając drzwi. Byłem przekonany, że stanął pod niemi, nie chcąc się przemęczać na wypadek, gdyby się panu zachciało znowu klasnąć w dłonie. — Cóż się stanie z kawą? Widocznie o niej zapomniał, wsunąwszy pod olbrzymi kaftan woreczek z ziarnami, przyniesionemi przez Halefa.
Napchawszy tszibuki tytoniem i zapaliwszy je, były oficer rzekł:
— A więc przynosicie mi pozdrowienie od perskiego księcia, którego zowią Hassanem Ardszir-mirza. Był to wielki, bogaty pan; może należał nawet do rodziny szah-in-szaha.
Gruby Kepek wysunął głowę i rzekł:
— Tak, musiał to być wielki pan; wyjeżdżając, dał mi jako bakszysz trzy złote tumany.
Gospodarz, nie skarciwszy go ani jednem słowem, ciągnął dalej:
— Pewne powody skłaniają mnie do odmawiania gościny Persom. Ale przed tym człowiekiem otworzyłem podwoje swego domu, ponieważ sprowadził go Kara ben Nemzi, którego pokochałem z pierwszego wejrzenia.
Grubas wsunął znowu głowę i zawołał:
— Mnie również bardzo się podobał, ponieważ dał mi bakszysz w wysokości dwóch złotych tumanów.
Mówił prawdę. Opłaciła mu się wtedy gościnność, ponieważ Hassan Ardszir-mirza obdarowywał wszystkich niezwykle hojnie.
Spasiona twarz zniknęła znów za drzwiami, a gospodarz ciągnął dalej:
— Dziwnym człowiekiem był też Inglizi[53] Dawid Lindsay, który ustawicznie rozprawiał o wykopaliskach. Musiał być jednak niezwykle bogaty; słyszałem, że kupił cały ogromny majątek księcia.
W drzwiach zjawiła się znowu głowa Kepeka:
— Tak, był bardzo bogaty. Jako bakszysz zostawił mi złotego lira inglizi, za którego zapłacono mi sto dwadzieścia piastrów.
— A więc razem otrzymałeś trzysta sześćdziesiąt piastrów bakszyszu. Czyś je dotychczas zachował? — zapytał pan.
— Nie.
— Gdzież są?
— Wyszły, ulotniły się z aromatem tabaki.
— Tyle pieniędzy na tabakę?
— Nie gniewaj się, effendi, nie wzruszaj się bez powodu! Jeżeli policzysz, ile czasu upłynęło od tej chwili, zrozumiesz, że jestem niewinny.
Po tych słowach znowu skrył głowę.
Halef, nie mogąc się opanować, zapytał gospodarza:
— Czy nigdy nie słyszałeś o tych, którzy u ciebie mieszkali?
— O Persach i o Angliku nic; o tamtych dwóch trochę. Żyję bardzo samotnie, rzadko opuszczam ten dom. Kepek jednak, wychodząc po zakupy, wstępuje do czterech kawiarni, o których niedawno opowiadał. Bywalcy kawiarniani opowiadają tam sobie cuda o dawnych czasach. Gawędzą też często o wielkich wodzach i bohaterach. Toczą się również rozmowy na bieżące tematy, zwłaszcza jeżeli chodzi o sprawy, rozgrywające się w naszej okolicy. Kepek słyszał kilkakrotnie opowiadania o emirze z Almanji i jego towarzyszu Arabie. Są to niezrównani strzelcy i najsławniejsi wojownicy, jak długa i szeroka Dżezireh[54]. Przed ich walecznością, sprytem i bronią drżą wszystkie ludy, mieszkające między granicą a pustynią. Kara ben Nemzi posiada podobno zaczarowane strzelby, które strzelają bez naładowania. Mówią, że nigdy nie chybia. Uważam to za legendę. Fakt jednak powstania takiej legendy jest dowodem, że Kara ben Nemzi i jego nieodstępny przyjaciel to niezwykli ludzie.
Przy tych słowach na twarzy Halefa odmalował się wyraz zachwytu. Oczy mu zajaśniały. Zapytał triumfującym głosem:
— Halef? To pełne imię? Nie znasz jego pełnego imienia?
— Owszem. O ile sobie przypominam, brzmi ono Hadżi Halef Omar.
— O nie, to tylko początek! Najsławniejszy ten wojownik pośród wszystkich plemion Haddedihnów zwie się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah. I to jeszcze nie wszystko! Ze względu na niezliczoną ilość przodków i praprzodków mógłby powiększyć to imię tak dalece, że sięgałoby od ziemi aż po niebo i od nieba po ziemię.
Starzec znał bezwątpienia beduińską zasadę, według której należy szanować człowieka stosownie do długości jego imienia. Wiedział również z pewnością i o tem, że każdy, kto pragnie nadać swej osobie autorytet, zwykł nawet doczepiać do imienia tyle fikcyjnych imion, ile tylko zdoła spamiętać. Z tego też powodu nie zdziwił się uwadze Halefa i rzekł:
— Chciałbym wiedzieć, czy to prawda, że ten Halef był kiedyś biednym, nieznanym człowiekiem, i że dzięki waleczności awansował na naczelnego szeika Haddedihnów.
— Tak, prawda, mogę to nawet udowodnić, — odrzekł Halef. — Czy poznałbyś tego zwycięzcę bohaterów, gdyby się znowu zjawił u ciebie?
— Wątpię. Wzrok mam wyczerpany.
— A po głosie?
— Nie wiem. Trzeba długo z człowiekiem przebywać, aby jego głos zapamiętać, a ten Hadżi Halef Omar przebywał u mnie niezbyt długo. Nie wpadł mi zresztą do tego stopnia w oko, aby twarz i głos jego wryły mi się w pamięć.
— Nie wpadł ci w oko? Co słyszę! Pozwól, że nie będę krył się ze zdumieniem. Przecież oblicze niezrównanego szeika Haddedihnów cechuje tak niezbadana głębia wyrazu, że można nią obdzielić całą karawanę bohaterów. Wszyscy wojownicy wrogich plemion, wszystkie dzikie drapieżne zwierzęta gór znają rysy jego twarzy i uciekają, gdy go tylko ujrzą lub posłyszą. A ty, któremu przypadł wielki zaszczyt poznania go w tym domu i nasycenia się wspaniałością jego zalet, mogłeś o nim zapomnieć? Zdumiewa mnie to niezmiernie. Spójrz na sławnego emira Kara ben Nemzi effendi! On powie ci również, że nawet słabość twej pamięci...
Gdy mały samochwał wymienił nieopatrznie me imię, gospodarz zdumiał się i przerwał:
— Powiedziałeś: emir Kara ben Nemzi effendi. Czy dobrze zrozumiałem?
Allah, Wallah! — roześmiał się Halef nieco zakłopotany. — Istotnie, mój sihdi wypadł mi z ust. Przypatrz mu się. Nie poznałeś go również!
Maszallah! — Bóg czyni cuda! A więc to wy obaj? Tyś Hadżi Halef Omar, a on Hadżi Kara ben Nemzi z Dżermanistanu?
— Tak, to my. Nie można nas z nikim pomieszać.
— Witam was z całego serca i oświadczam, że wszystkie pokoje mego domu i wszystko, co posiadam, oddaję do waszej dyspozycji!
Podbiegł do nas, uścisnął nas za ręce. Radosne to powitanie było tem bardziej wzruszające, że za pierwszej bytności byliśmy jego gośćmi bardzo niedługo. Miałem więc wrażenie, że radość jego płynie z innych jeszcze pobudek.
Po chwili drzwi otworzyły się naoścież; wszedł przez nie Kepek i pośpieszył do nas w największem tempie, na jakie mu tusza pozwalała. Wyciągnąwszy ku nam obie ręce, zawołał tubalnym głosem:
Hamdulillah za wielką radość, którąście mi dziś zgotowali! Jak już słyszałeś, mój emirze, nie zapomniałem o dwóch złotych tumanach, któreś mi ofiarował. Weszły wprawdzie do mego nosa pod postacią tabaki, ale nie zginęły, o nie! Spłynęły aż do serca. Od tego czasu marzyliśmy, by was znowu ujrzeć i wtajemniczyć w pewną sprawę, nad którą napróżno się głowimy.
A więc jest i specjalny powód do radości! Stosunek między panem a służącym był tak serdeczny, żem bez wahania uścisnął ręce grubasa, co z powodu ich rozmiarów i zawartości tłuszczu niełatwem było zadaniem.
— Tak, tak, — rzekł gospodarz. — effendi, chcę cię prosić o radę. Tyś jedyny człowiek, któremu mogę się zwierzyć.
— Chętnie ci służę. Ale dlaczego właśnie na mnie padł wybór?
— Uważam, że ty jeden potrafisz mi dopomóc. Wszystko, co mi o tobie opowiadano, i czegom się dowiedział od Kepeka, utwierdza mnie w przekonaniu, że nie napróżno zwrócę się do ciebie. Uszczęśliwia mnie wasze przybycie, ponieważ przywracacie mi utracony spokój serca.
— A mnie siłę zdrowego trawienia — dodał Kepek melancholijnie. — Żołądek mój wchłaniał dawniej wszystko, czem go karmiono. Od pewnego jednak czasu odmawia mi posłuszeństwa i z trudem zmuszam go jedynie do pochłaniania nieodzownej dozy pokarmu. Czuję, że umieram powoli śmiercią głodową; jestem przekonany, że Allah przysłał cię do Bagdadu, emirze, poto, abyś mnie ratował.
Już dawno miałem ochotę odpowiedzieć śmiechem na skargi, ale opanowałem się i nie zdradziłem nawet mrugnięciem oka. Pan, również nie okazując współczucia dla biadań sługi, rozkazał:
— Musimy dowieść, jak bardzo obydwaj goście są nam mili i pożądani. Kepek, żywo, biegnij na jednej nodze i każ przygotować jadło! Godzina obiadu dawno już minęła.
„Żywo, biegnij na jednej nodze!Świetne wezwanie pod adresem niepospolitego grubasa. Nie ruszył się z miejsca. Wskazał tylko ze zdumieniem na głowę i spojrzał z wyrzutem na swego władcę.
— No, naco czekasz? — zapytał pan. — Nie wiesz, co się robi, gdy do domu zawitają tak mili goście?
— Owszem, wiem doskonale.
— Śpiesz się więc i przygotuj posiłek!
— O Allahu, o Mohammedzie! Śpieszyć się, gdy pośpiech nic zmienić nie może?!
— Dlaczegóż to?
— Z powodu zupełnego braku zapasów. Gdy nic niema, nie można nic ugotować.
— Nic niema? — zapytał ze zdumieniem.
— Nic, absolutnie nic!
— Przecież przedwczoraj, gdym cię posłał po kawę i tytoń, przyniosłeś pół barana?
— Tak jest.
— I kurę?
— Nie, koguta. Delikatnego, smacznego kogucika.
— A ryż, masło, pomidory, korzenie?
— Tak.
— A mąkę?
— Całą okkę.[55]
— W takim razie masz wszystko niezbędne do przygotowania smacznego obiadu!
— O effendi, raczysz żartować! Wszystko, coś dotychczas wyliczył, zjedzone.
— Nie może to być! Któż mógł tyle spałaszować?
— Ja.
— Ty? Przecież nie masz żołądka wieloryba!
Grubas przybrał tęskną minę i rzekł:
— Effendi, niechaj ci Allah przebaczy, że mnie porównywasz z tym potworem morskim. Czyś nie słyszał, com niedawno powiedział? Sławny emir Kara Ben Nemzi i szeik Hadżi Halef Omar słyszeli mnie dobrze. Zaświadczą więc, że prawie nic nie jem, ponieważ biedny mój żołądek jest słaby i cienki, jak pęcherz, który każdej chwili może pęknąć.
— Przy tej słabości żołądka pochłonąłeś pół barana, młodego koguta i okkę mąki? O tem, coś dla mnie zostawił, nie warto nawet mówić!
Allah! Spowijasz mą duszę w zasłonę smutku. To, com uczynił, uczyniłem ze szczerej miłości do ciebie. Baran, który poniósł śmierć przed kilkoma dniami, zapachem swoim domagał się pogrzebu. Miałem pozwolić, abyś go jadł?
— Dlaczegoś kupił cuchnącego barana?
— Kiedy jeszcze nie cuchnął, nie było mnie u kassaba[56].
— Trzeba było kupić świeżą sztukę.
— Nie było żadnej. Wszystkie połcie mięsa w tej jatce cuchnęły.
— Dlaczegoś nie poszedł do innego kassaba?
Grubas łypnął znowu oczkami, rozejrzał się ze zdumieniem dookoła, złożył ręce, że aż huknęło, jakby kto palnął z sześciu moździerzy, i rzekł:
— Niechaj mnie Allah chroni! Pójść do innego kassaba? Popatrz na mnie, effendi! Czy jestem chartem, że mi każesz gnać od rzeźnika do rzeźnika? Pomyśl o tem, że umrę, jeżeli mi oddechu zabraknie. Wiesz również dobrze, że musiałem pójść nietylko do rzeźnika, ale i wstąpić do kilku dekahkinów[57]. Skądże starczyłoby mi czasu na wszystko, skoro musiałem jeszcze wypić cztery filiżanki kawy?
— Mogłeś raz odstąpić od swego zwyczaju.
— O nie, effendi, tak być nie może! Dziś przekonałeś się, jak ważne są te moje wizyty w kawiarniach; dzięki nim mogę ci komunikować wszystkie nowinki. Gdybym ci ich nie znosił, nie dowiedziałbyś się niczego o tych dwóch dostojnych mężach. Przyznajesz więc, że zarzut był niesłuszny i że jestem niewinny.
— Dobrze, dobrze, nie chcę na ten temat dyskutować; byłem jednak przekonany, że mięso wystarczy na cały tydzień i...
— Na cały tydzień? Co ci też wpada do głowy! Jeżeli pół barana ma wystarczyć na cały tydzień, cóż ma przypaść na jeden dzień? A jeżeli mięso przy kupnie trąci padliną, czyż po upływie tygodnia będzie pachniało myrrą? Już teraz było nie do przełknięcia. A jednak ugotowałem je i zjadłem z samozaparciem, abyś ty na swem zdrowiu nie stwierdził smutnych skutków. I oto, zamiast pochwały, zbieram wyrzuty. Niełatwa to rzecz być jednocześnie służącym i kucharzem człowieka, który twierdzi, że pół barana wystarczy na cały tydzień!
Starego wzruszyła widocznie ta filipika. Odrzekł miękko i łagodnie:
— Dajmy już spokój baranowi! Ale dlaczego kogut znikł tak szybko z widowni?
— Proszę cię, nie wspominaj o kogucie! Widocznie tak było przeznaczone w księgach. Zabito go w tym samym dniu, co i barana. Kupiłem go jednocześnie z baranem, zaniosłem do domu i ugotowałem na tym samym ogniu. Trzeba więc było spożyć go z baranem. A zresztą, kogut uchronił mnie od śmierci. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że gdy baran przeszedł przez drogę swego przeznaczenia, żołądek mój znalazł się w stanie tak opłakanym, żem już myślał o opuszczeniu ziemskiej powłoki i powiększeniu grona przodków. Nie lękam się śmierci, tęsknię do wiecznych radości raju, pomyślałem jednak, co się z tobą stanie, gdy cię opuści jedyna podpora dni twoich. Po długich walkach wewnętrznych postanowiłem wytrwać przy tobie, nie bacząc na to, że mnie tak często zasmucasz zbyt skwapliwemi wyrzutami. Musiałem więc przezwyciężyć zły stan trawienia i powołałem do życia napół odumarły żołądek, rzucając mu na pastwę młodego koguta. Wszystko poszło składnie. Z radości obdarowałem swój żołądek porcją świeżo upieczonego chleba, której nie możesz mi odżałować. Ganisz mnie za to, żem ciebie i siebie uratował. Jestem niewinny jak kozioł, posądzony o spożycie wielbłąda, wtenczas gdy to było sprawką lwa. Oto wszystko, co ci mogę powiedzieć, effendi. Czyń teraz, co ci się podoba!
Starzec, wzruszony oracją „jedynej podpory swych dni“, skinął dobrotliwie głową i rzekł:
— Nie chcę cię zasmucać i cofam wyrzuty, ale to nie zmienia sytuacji. Nadeszła pora posiłku, a w domu nic niema.
— O Allah, Allah! Jakaż to słabość pamięci, jaki brak koniecznej przytomności umysłu! Jeżeli usłuchasz mej rady, wszystko skończy się pomyślnie.
— Cóż mi radzisz?
— Daj znowu pieniędzy, a pójdę i przyniosę, co należy.
— I przed wieczorem nie wrócisz.
— No tak, muszę przecież zajrzeć do moich czterech kawiarni i opowiedzieć, że przybył do nas nieporównany emir Kara Ben Nemzi effendi oraz Hadżi Halef Omar. Będę musiał odpowiedzieć na tysiące pytań, trudno więc będzie wrócić przed zachodem słońca.
Gdyby w Europie jakiś służący odważył się na taką zapowiedź, uważanoby go za warjata, ale dziwaczny Kepek sądził, że miał pełne prawo zajadać, kiedy my głodowaliśmy, i ani myślał o zrezygnowaniu z włóczęgi po kawiarniach. Bezgranicznie pobłażliwy pan jego nie wiedział, jak się zachować. Wyręczył go Halef. Byłem z tego obrotu sprawy zadowolony, ponieważ sam nie miałem ochoty karcić oryginalnego grubasa. Mój mały Hadżi stracił cierpliwość. Wstając, klepnął niewiniątko po plecach, i zawołał:
— Wybacz mi, przyjacielu połowy barana i całego młodego koguta! Czy nie byłbyś łaskaw powiedzieć, kto tutaj jest właściwie panem domu?
— Effendi, któremu służę.
— Ach, więc jesteś jego sługą?
— Tak.
— Któż powinien być posłuszny, sługa, czy pan?
— Oczywiście, sługa.
— Pięknie, mój ty najżarłoczniejszy kucharzu na ziemi! A więc nie wolno ci robić, co ci się podoba, a musisz spełniać to, czego wymaga gościnność twego pana. Postaraj się tedy jak najprędzej, aby jego goście mieli co do ust włożyć. Później będziesz mógł pójść do kawiarni. Nie mam prawa do rozkazywania tobie, ale jeżeli — uważaj, co teraz powiem, — jeżeli piśniesz choćby jedno słówko, że jesteśmy w Bagdadzie i zamieszkaliśmy w tym domu, będziesz jutro rano trupem Kepeka, mordowanego powoli i okrutnie przez całą noc!
Przerażony grubas cofnął się o kilka kroków z szybkością, jakiejbym się po nim nie spodziewał. Blednąc aż po koniuszczki włosów, jęknął:
— Powoli i okrutnie... mordowanego... trupem...?
— Tak — odparł Halef bardzo poważnie.
— Ależ... dlaczego martwy... dlaczego zamordowany... dlaczego trup...?
— Posłuchaj! Mamy wrogów, ścigają nas, będą nas szukać w Bagdadzie. Jeżeli nas znajdą, dojdzie do walki. My dwaj zwyciężymy, ale dom, w którym mieszkamy, rozpadnie się w gruzy, a mieszkańcy jego zostaną zamęczeni na śmierć.
— Zamęczeni... na śmierć...! Niechaj Allah strzeże mnie przed djabłem, przed śmiercią, i przed wszystkimi ludźmi, którzy mnie chcą pozbawić życia! Przez cały czas waszego pobytu nie wstąpię nawet do kawiarni. Będę milczał; nie zdradzę nikomu, gdzie przebywacie. Najchętniej zostałbym w domu i nie wychodził poza granice naszego ogrodu.
— Doskonały pomysł! Jestem gotów udać się sam do miasta po zakupy. Chodź ze mną do kuchni!
Gdy się oddalili, gospodarz zapytał:
— Hadżi Halef Omar przesadził z pewnością. Naprawdę macie wrogów, którzy was ścigają?
— Spotkaliśmy ludzi, którzy odnieśli się do nas tak wrogo, że musieliśmy im dać pokosztować bata. Są to Persowie.
— Czy być może?
— Tak. Dyszą żądzą zemsty. Skoro się dowiedzą, że jesteśmy w Bagdadzie, będą nas szukać. Halef przesadził, aby twemu służącemu napędzić strachu. Mam wrażenie, że twój Kepek nie cierpi na nadmiar odwagi.
— Mylisz się, effendi. Piastował godność onbaszi, kaprala, należał do cenionych nieustraszonych podoficerów. Przy tej okazji komunikuję ci, że nazywam się Ozorski i dosłużyłem się w wojsku rangi bimbaszi, majora. Kepek postarzał się i rozleniwił. Dawniej był zwinny, ruchliwy, zawsze gotów do zwady; dziś, dzięki niesłychanej tuszy, trudno wprost uwierzyć w jego bujną przeszłość. A może pod wpływem miłości i opieki, którą mnie stale otacza, stał się dziś ostrożniejszy, niż dawniej. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że z szablą w ręku nieraz oswobadzał mnie z rąk wroga i świadczył mi usługi, dzięki którym patrzę przez szpary na jego słabostki i braki. Jestem przekonany, że i dziś w razie konieczności postawiłby swe życie na kartę. Jest mi wierny jak pies. Zna się na kuchni, więc zastępuje kucharza. Sam nieprawdopodobnie żarłoczny, karmi mnie resztkami, ale to mi wystarcza. Co do kawy, to gotuje dwa rodzaje: dobrą mocną — dla siebie, mdłą jak lura — dla mnie, twierdząc, że mocna kawa źle wpływa na nerwy. Do kroćset! Mówię o kawie, a zapomniałem, że nam jeszcze nie podał! Jakie niedbalstwo względem gości! Niech nam przyniesie kawy!
Klasnął w dłonie raz, drugi, dziesiąty, — grubas się nie zjawił. Dopiero, gdym walnął w dłonie tak mocno, że zaczęły mnie palić, wtoczył się powoli, mrucząc z niechęcią:
— Znowu! Ledwie zdążyłem udzielić wskazówek temu analfabecie Hadżi Halefowi, który w dodatku śmieje się, zamiast ich słuchać z powagą i godnością, a już muszę lecieć. Czegóż chcecie?
— Kawy! — odparł pan.
— Kawy? Nie mam jeszcze kawy; Hadżi przyniesie. Sam płaci za wszystko, więc mu powiedziałem, aby i o kawie nie zapomniał.
— Przecież masz trochę kawy!
— Gdzie?
— Nie wiem, gdzieś ją podział, ale wiem, że Hadżi wyjął ziarna z kulbaki.
Przypomniałem grubasowi, że ukrył kawę na własnej piersi.
Kepek zaprzeczył jednak ruchem głowy i rzekł z nieprawdopodobnym spokojem:
— Tak, włożyłem ją tam, ale zdążyłem już wyjąć.
— Gdzież jest?
— Ukryłem.
— Pocoś ukrył?
— Aby nikt nie znalazł.
— Więc w rezultacie chcesz zachować tę kawę dla siebie?
— Tak. Przyznasz chyba, emirze, że mam do tego pełne prawa. Za kilka dni obchodzę id el milad — święto urodzin. Mam zamiar zaprosić kilku znajomych. Są to wytrawni znawcy kawy, a ponieważ spostrzegłem, że twoja kawa jest lepsza od tej, którą zwykł kupować mój effendi, zatrzymam ją na dzień urodzin, a wam ugotuję tę, którą przyniesie Hadżi, Nieco cierpliwości! Wróci wkrótce.
— Dlaczego właśnie twoi goście mają pić moją doskonałą kawę?
— Jakże możesz o to pytać, emirze! Według jednego z najważniejszych przepisów koranu należy zawsze czcić gości tem, co najlepsze i najsmaczniejsze.
Ściągnąwszy groźnie brwi, odparłem:
— Właśnie dlatego, że przepis ten jest mi znany, i dlatego, że znam cały szereg innych przepisów, odnoszących się również do spraw gościnności, dziwię się niepomiernie, że śmiesz pozbawiać mnie własnej kawy i proponujesz wzamian gorszą. Twoi goście są gośćmi służącego, który był dawniej onbaszim, my zaś gościmy u twego pana, który piastował godność bimbasziego. Któż jest dostojniejszy, on, czy ty? Zabierz się więc natychmiast do gotowania mojej kawy; pamiętaj, aby była mocna i smaczna, jak przystoi dla dostojnych panów! Ostrzegam cię przy tej okazji przed Hadżi Halefem Omarem. Przywykł do starannej i skrupulatnej obsługi — nie znosi lekceważenia. Ponadto chętnie jada smaczne potrawy i pija smaczne napoje. Kto tego nie przestrzega, tego zwykł bardzo prędko uczyć moresu. Strzeż się jego gniewu! Jest to wolny ben Arab. Na najmniejszy objaw lekceważenia potrafi odpowiedzieć razami lub nawet nożem.
Nie ulegało wątpliwości, że grubas już dawno nie słyszał takiej perory. Pochyliwszy się nisko, rzekł pokornie:
— Dzięki ci, emirze, żeś zwrócił moją uwagę na niebezpieczne właściwości szeika. To istny satrapa! Zaraz przyniosę kawę, ugotowaną z twoich ziaren. Woda już się gotuje, a kawę zmełłem w hon el bonn[58].
— Już? Przygotowałeś ją dla siebie, a my mieliśmy czekać?
— Wstrzymaj się od wyrzutów, emirze! Chcąc poczęstować moich gości, musiałem jej skosztować. Teraz, po twej nauce, wiem, jak się zachować. Aromat kawy złagodzi twój gniew, odświeży zmysł powonienia. Idę, biegnę!
Zaczął przebierać nogami, jak rowerzysta. Uśmiechnąłem się pod wąsem. Pan jego roześmiał się na całe gardło i rzekł:
— Wiem dobrze, żem go rozpuścił, jak dziadowski bicz. Traktuję go, jak się w Europie zwykło traktować małe pieski lub kanarki. Im bardziej się rozzuchwalał, tem większą czułem doń słabość. Dopiero ty nauczyłeś go moresu. Jestem pewien, że skutki niezadługo się okażą.
Miał rację; grubas wrócił prędzej, niż się można było spodziewać, i postawił kawę na stoliku.
Po chwili rzekł melancholijnie:
— Oto jest! Oświadczam, że nawet nie skosztowałem. W przyszłości będę ją sam gotował, choćby nawet błogi aromat miał mnie pozbawić spokoju duszy. Jeżeli jednak, mój emirze, Allah w swej łaskawości natchnie cię myślą, że i ja powinienem wypić filiżankę tego napoju, nie zapomnij mnie o tem zawiadomić.
Po tych słowach oddalił się. W lepszych domach Wschodu zwykło się podawać kawę w filiżankach. Duże naczynia należą do złego tonu. Nasz poczciwy Kepek nie pomyślał o tem i przyniósł pełną rakwę[59]. Byłem z tego zadowolony, ponieważ nie lubię ustawicznego kręcenia się służby z filiżankami. Miałem również wrażenie, że gospodarz, korzystając z nieobecności służącego, zechce podzielić się ze mną informacjami, o których wspominał. Siedzieliśmy przez długą chwilę w milczeniu. W przerwach między jedną filiżanką a drugą zaciągałem się wonnym papierosem. Wreszcie starzec rzekł:
— Byłeś już w Persji?
— Byłem.
— Powiedz mi więc, czyś słyszał o pewnej Gul-i-Sziraz[60]?
— O gul-i-Sziraz? Oczywiście! Róże z Szirazu są sławne, choć muszę przyznać, że hodowla róż w Rumili zachwyca mnie bardziej.
— Nie o to mi chodzi. Nie mam na myśli hodowli róż; mówię o określonej róży, którą z niewiadomych mi powodów nazwano Gul-i-Sziraz.
— O takiej róży nie słyszałem. Jest mi nieznana.
— To bardzo smutne.
— Mieszkasz tu od lat, ja zatrzymałem się na Wschodzie przejazdem, a ty wręcz sądzisz, że znane mi jest to, o czem sam nie masz pojęcia?
— Pytanie to dowodzi, iż nie jesteś poinformowany, co i jak o tobie mówią. Opowiadania, krążące tu na temat emira Hadżi Kara Ben Nemzi effendi, upoważniają mnie do przypuszczenia, że wiesz o wszystkiem.
— Iście wschodnia przesada. Europejczyk umie poprostu więcej od niewykształconego ben Araba. Oto wszystko.
— Wiem o tem równie dobrze, jak i ty. Cieszysz się jednak tak niezwykłą opinją, że jestem skłonny spodziewać się po tobie nieprzeciętnych zalet. Czy Hadżi Halef Omar jest twym przyjacielem, czy sługą?
— Przyjacielem.
— W takim razie musi być wtajemniczony we wszystko, co się odnosi do waszej dotychczasowej podróży?
— Tak. Nie mam przed nim żadnych tajemnic.
— Odłożę więc rozmowę, aż powróci. Tymczasem możemy się posługiwać twą mową ojczystą.
Zgodziłem się bardzo chętnie, ale przyjemność ta nie trwała długo, gdyż zjawił się Halef i zameldował:
— Przyniosłem, co można było wpobliżu znaleźć. Powinno to starczyć na parę dni, chyba że gruby Ojciec Obżarstwa zje wszystko przez jedną noc, ratując się przed śmiercią. Pozwólcie, że się zapytam, kto to będzie gotował i smażył?
— Oczywiście, Kepek, — odrzekł bimbaszi.
Allah ’l Allah! Czy znasz swoją kuchnię? Kiedyś tam był po raz ostatni?
— Przed laty. To królestwo Kepeka; nie wpuszcza mnie do niego.
— Byłem tego pewien. Dlatego wpadłem w taką pasję, gdy zaczął mówić o czystości życia i apetyczności potraw. Dałem mu godną odprawę. Ze strachu usadowił się na ziemi z takim hukiem, że myślałem, iż ziemia się wali.
— A potem? — spytał starzec, nieco zaniepokojony. — Cóż robi teraz?
— Nie martw się! Siedzi sobie najspokojniej; wstanie dopiero wtedy, gdy mu pomogę. Dozwól mu siedzieć, dopóki nie wrócę. Pozwolisz, że zapytam, czy wolno mi wypowiedzieć swoje szczere zdanie?
— Ależ, proszę bardzo!
— W takim razie muszę ci oświadczyć, że nie masz pojęcia, w jaki sposób przyrządzano i gotowano potrawy. Gdyby mnie zmuszono do zjedzenia choćby jednego kąska, pochodzącego z opasłej ręki tego Dżedd el Wasacha[61], brzuch mój przenicowałby się jak worek przy wysypywaniu pieniędzy.
Obawiając się, że rozgniewa naszego gospodarza, dałem mu znak, aby się miarkował. Nie bacząc na to, ciągnął dalej:
— Mój sihdi kiwa na mnie, abym milczał. Skoro jednak pragniesz dzielić się z nami stołem, muszę ci oświadczyć, że przez cały czas naszego pobytu będę sam w chukuhme el matbach[62]. Nie chcę opisywać tej kuchni, bo mi brak słów, ale te naczynia, te naczynia!... W kącie stoi wiadro z wodą, w którem Kepek myje twarz i ręce; tej samej wody używa do gotowania. Na dnie wiadra leży gruba warstwa szlamu. Gdy usiadł, obezwładniony lękiem, wylałem mu całe wiadro na głowę...
— Źle postąpiłeś! — zawołał bimbaszi. — Jeżeli zachoruje i...
— Nie lękaj się! — przerwał Halef. — Ta kąpiel wyjdzie mu na dobre. Dowodem, że chciał jeszcze wody, jest fakt, iż z przerażenia rozdziawił gębę, jak wrota; niestety, wiadro było już puste. Potem rzuciłem okiem na tangarę[63] z gliny, w której zwykł gotować jarzyny i mięso. Całe dno pokryte było na palec grubą warstwą brudnego tłuszczu. Kepek wyjaśnił mi z całym spokojem, że tłuszcz ten służy mu jako pasta do obuwia. Wyskrobałem naturalnie tłuszcz i wysmarowałem mu oblicze.
— Niech cię Bóg ma w swej opiece! Jeśliś rzeczywiście tak postąpił, to Kepek...
— Nie kłopocz się, effendi! — przerwał Halef. — Nic złego mu się nie stało. Zdjął spokojnie tłuszcz z twarzy; zachowa go z pewnością jako pastę. W swej gorliwości odkryłem również miklaję[64] z miedzi, na której zwykł tobie, effendi, smażyć mięso. Gotował się na niej marham[65] na wyniszczenie bakków[66], które się rozmnożyły w jego łóżku. Posmarowałem go nieco tą maścią. Potem...
— Wstrzymaj się! — przerwałem. — Nie chcę słyszeć nic więcej. Pójdziesz i kupisz potrzebne na dziś statki; darujesz je później grubasowi. Mam nadzieję, że dzięki temu odzyskasz jego sympatję.
— A więc mogę się uważać za władcę kuchni?
Gospodarz skinął na to głową, poczem Halef oddalił się. Major był niesłychanie zakłopotany i zbity z tropu. Starał się osłabić wrażenie słów Halefa zapomocą wyjaśnień. Nie sprzeciwiałem się, udając, że wierzę, iż główną przyczyną niechlujnego gospodarstwa jest zła sytuacja finansowa. Rozmawialiśmy na temat mojej i jego ojczyzny, którą kochał gorąco. Zapytał, czy zamierzam dziś wyjść z domu. Gdym zaprzeczył, udaliśmy się do ogrodu i przekonałem się przy tej okazji, ze koniom naszym nie zbywa na niczem. Po powrocie do domu zatrzymaliśmy się pod kuchennemi drzwiami. Wśród trzasku ognia i dźwięku naczyń rozlegał się głos grubasa:
— Czcigodny szeiku Haddedihnów uważaj, by salsa[67] nie wykipiała, bo szkoda każdej kropelki. Widzę, żeś prawdziwy aszszi el aszsziji[68], i cieszę się jak sułtan myślą o tych potrawach.
Bimbaszi uśmiechnął się; ja również byłem zadowolony z dobrych stosunków, jakie między nimi zapanowały. Weszliśmy do pokoju. Po niedługim czasie wtoczył się Kepek i rzekł do swego pana:
— Effendi, uczta wkrótce się zacznie, a Hadżi twierdzi, że jestem mu w kuchni zawadą. Czy wolno mi usiąść tutaj, jak zwykle, gdy nie mam nic do roboty?
Starzec obrzucił mnie pytającem spojrzeniem. Uświadomiwszy sobie, jak często ci dwaj samotni ludzie siadają razem, już choćby dlatego, że są skazani na obcowanie wyłącznie ze sobą, postanowiłem nie wprowadzać żadnych zmian. Odpowiedziałem więc onbasziemu, który wyglądał teraz znacznie czyściej:
— Siadaj.
Warto było patrzeć, jak się sadowił! Naprzód odwrócił się do ściany i oparł o nią rękami, potem opuścił się wolno, nie pochylając się wcale. Wreszcie padł na poduszkę, jak kłoda. Musiałem zebrać wszystkie siły, by nie wybuchnąć śmiechem. Brzuch grubasa wyglądał jak napęczniały balon. Sapał onbaszi jak miech kowalski, usiłując zakryć nogi przykrótkiemi połami kaftana. Po jakimś czasie westchnął i rzekł z uśmiechem ulgi:
— No tak! Nie podniosę się stąd, zanim się nie najem dosyta.
— Jesteś głodny? — zapytał pan.
— Czy głodny? Allah w’ Allah! Odczuwam większą udrękę, niż głód. Kiedy się widzi szeika Haddedihnów z wielkiego plemienia Szammarów uwijającego się zręcznie i apetycznie po kuchni, wszystkie wody ziemi i nieba spływają do gęby. Znam się na tem doskonale! Chciałbym patrzeć bez przerwy, jak gotuje, i jeść, jeść ustawicznie, jak szalony!
Mlasnąwszy językiem, ciągnął dalej z błogim wyrazem twarzy:
— Zresztą, nie jest taki zły, jak mi się wydawało z początku. W pierwszej chwili traktował mnie obcesowo. Później jednak pokazał mi cudowne naczynia i oświadczył, że daruje mi wszystkie. Nic więc dziwnego, że gniew mego serca zmienił się w rozczulenie. Przyniósł wody, rozpalił ogień, nastawił mięsa i jarzyny. Potem znowu poszedł po wodę, przyniósł kawał mydła i zabrał się do szorowania mej osoby. Z początku wydało mi się to zbyteczne, później jednak poczułem dlań wielką wdzięczność. Umywszy mnie dokumentnie, pomógł wstać i raczył polecić mi pieczę nad ogniem, aby się ryż nie przypalił. Podczas tego zajęcia dusze nasze coraz bardziej zbliżały się do siebie. Zauważyłem, żem go polubił. A gdy mi dał do pokosztowania kawałek maszwi[69], nie mogłem się powstrzymać od uściskania tego wspaniałego szeika. Na to poprosił mnie uprzejmie, abym się udał do was i czekał w spokoju ducha na dalsze specjały.
Wypowiedział to wszystko z błogim wyrazem twarzy. A gdy w drzwiach zjawił się Halef z kilkoma garnkami w ręku, twarz grubasa rozpromieniła się jeszcze bardziej. Halef wracał jeszcze kilka razy do kuchni. Wreszcie cały serir i podłoga zostały pokryte produktami jego sztuki kulinarnej. Po drugiej stronie, przed grubasem, widniała olbrzymia góra ryżu i mięsa; byłem pewien, że wystarczy mu na dziś i jutro. O, jakże się myliłem! Po krótkim stosunkowo czasie góra znikła, a „koniczyna“ zaczęła wodzić tęsknym wzrokiem w naszą stronę. Wzrok ten mówił wyraźnie: „dajcie mi jeszcze!” Halef spełnił tę niemą prośbę z takim zapałem, że poczułem niejakie obawy o stan zdrowia grubasa. Nadeszła wreszcie jednak chwila, w której sam zrozumiałem, że nawet największy otwór można zasypać po brzegi. Pogładziwszy się pieszczotliwie po tej części ciała, którą przedtem porównałem do balonu, onbaszi westchnął głęboko i rzekł:
— Dajcie już spokój, nie mogę więcej! O przekleństwo dosytu, o ciasnoto brzucha! Dlaczegóż człowiekowi jeszcze ślinka idzie do ust, kiedy już gardło nie chce nic przełknąć? Niemasz na świecie doskonałości! Pocieszam się jednak nadzieją, że nasz wspaniały szeik Haddedihnów uda się dziś jeszcze raz do miasta i odwiedzi rzeźnika. Jeżeli tego zaniecha, obawiam się, że jutro nic pożywnego nie dostanie.
Halef był jeszcze bardziej rozradowany, niż nienasycony grubas. Otrzymał przecież w formie opróżnionych garnków wspaniały dowód uznania dla swej sztuki kulinarnej. Pocieszył Kepeka nowiną, że zamówił już dalszą porcję mięsa, którą rzeźnik przyśle wieczorem.
Halef mówił prawdę: przed wieczorem zjawił się wyrostek przysłany przez rzeźnika. Byłem już przesycony mięsem. Niewiadomo, czy będę miał okazję zakosztować go jutro. Może ruszymy w drogę, choć nie jest wykluczone, że pod wpływem opowiadania bimbasziego pozostaniemy tu dłużej. — — —




OPOWIADANIE BIMBASZIEGO

Nastał wieczór. Panujący w ciągu dnia upał nie ustępował, więc zabraliśmy tytoń i fajki i przeszliśmy na płaski dach domu, zastępujący tutaj europejskie balkony. Po niedługiej chwili przywlókł się również onbaszi i przy pomocy Halefa rozsiadł się na jednej z poduszek. Jedyny tszibuk zaczął wędrować między panem i służącym.
Niebo lśniło tysiącami gwiazd, wiatr poruszał palmami; szum drzew był jedynym szeptem wśród głębokiej ciszy. Noc jak z bajki!
Lud osnuł Bagdad baśniami, które pod tytułem Alif leila wa leila, Tysiąc i jedna noc, znalazły miljony czytelników i słuchaczy. Źródłem tych bajek było prawdopodobnie tysiąc opowiadań, hezar efzane, zbiór Persa imieniem Nasti. Mają one dla badań Wschodu wielkie znaczenie, należy się jednak wystrzegać przed dawaniem tej książki w niepowołane ręce. Bajki te nie mają sobie równych, jeżeli chodzi o poznanie życia, obyczajów i poglądów Wschodu. Waleczność i rycerskość ludzi Wschodu, ich zamiłowanie do przygód, żar nienawiści i miłości, chciwość urzędników, chytrość tak zwanej płci słabej, wspaniałość bogactwa i naga prawda nędzy znajdują dobitny wyraz w tych opowiadaniach, które piękna i pełna fantazji Szachrazada snuła przed królem Szachrjarem. Może delikatne liście bzu szepcą teraz o nieprzespanych nocach Szachrazady?...
Muszę przyznać, że mało mnie to w tej chwili interesowało. Całą uwagę moją pochłaniał sąsiad, który bezwątpienia przechodził w życiu swem niezwykłe koleje. Szeptało mi przeczucie, że nawet dziś jeszcze bimbaszi dźwiga na sobie brzemię trosk dawnych. Co go wygnało z ojczyzny? Co go powstrzymuje od powrotu? Powstanie? Dlaczego żyje samotnie jak pustelnik?
— Effendi, wierzysz w Boga?
Omal mnie nie przestraszył tem pytaniem, rzuconem nagle w noc.
— Tak — odparłem krótko.
— A ja nie wierzę!
Dziwnie ciężko brzmiał ten okrzyk: nie wierzę! Na Wschodzie ludzie zwykli się modlić częściej niż na Zachodzie; dlatego też zastanowiło mnie, że ani pan, ani służący nie zmówili przed i po posiłku modlitwy.
— Dlaczegóż to? — zapytałem po chwili.
— Nie mogę wierzyć w Boga, którego sprawiedliwości nie doświadczyłem.
— Uważasz, że masz prawo występować z oskarżeniem przeciw Temu, który w Istocie Swej jest wszechsprawiedliwością?
— Gdyby tak było, nie gnuśniałbym tutaj, a żyłbym w dworze mych ojców.
— Powinieneś był powiedzieć: gdybym był zaufał jego sprawiedliwości, nie zabranoby mi tego, com utracił. Oko ludzkie sięga niedaleko i nie jest w stanie zbadać wyroków Wszechwiedzącego, który widzi i wie, co się stanie w setki lat później.
— Gdyby wejrzał w moje życie, mógłby mu, jako Wszechpotężny, nadać inny przebieg i inną treść.
— Czy jesteśmy dziećmi Boga, czy też niewolnikami? Gdyby Bóg wglądał w każdą chwilę twego życia, określał każdą twą myśl, dyktował każdy odruch, kimże byłbyś wtedy? Bezwolną zabawką w jego ręku. Wierzaj mi, Bóg nie igra z ludźmi! Życie nie jest zabawką, człowiek — to nie drewniany kręgiel, który lada kula może powalić.
— Czego Bóg chce od nas, o ile wogóle istnieje? Dlaczego padamy bez winy, nie wiedząc za co. Dlaczego tysiące innych niezasłużenie żyje w szczęściu? Dlaczego Bóg zabiera ludziom uczciwym dosłownie wszystko, a tym, którzy na to nie zasłużyli, dorzuca coraz więcej?
— Mówiąc o uczciwych, masz oczywiście siebie na myśli?
— Tak.
— Ci, o których mówiłeś, że na nic dobrego nie zasłużyli, to z pewnością ludzie, którzy pokrzyżowali twe zamiary i zniweczyli nadzieje?
— Tak, oni i jeszcze inni.
— Cóż za pycha! Wywyższywszy się ponad wszystkich, spoglądasz dumnie z góry, sądzisz swych bliźnich jednem zimnem niszczącem słowem i nie chcesz dopuścić, aby Ten, w którego rękach jesteś według własnej opinji igraszką, stał obok ciebie, lub ponad tobą. Czyż naprawdę człowiek, który upadł, nie wie, dlaczego się poślizgnął? Czy nie poczuwasz się do żadnej winy? Czy zawsze byłeś uczciwy? Czy nigdy ci, dla których Bóg łaskaw, niczem nie zdobyli sobie zasługi? Co rozumiesz przez sprawiedliwość i niesprawiedliwość? To mi się podoba, to zaś nie odpowiada mym gustom? Wyobraź sobie, że jesteś dzieckiem, i, ujrzawszy w rękach ojca niestrawny, trujący owoc, prosisz, aby ci go dał. Jeżeli spełni twą prośbę, powiesz, że jest sprawiedliwy i postąpił słusznie, jeżeli ci go dać nie zechce, nazwiesz go niesprawiedliwym. Dopiero później, pomyślawszy nieco, przekonywasz się, że właśnie postąpił jak kochający, mądry ojciec.
— Nie jestem dzieckiem. Sędziwy wiek upoważnia mnie do żądania pobłażliwości, o której mówisz.
— Fakt, że tobie brak tej pobłażliwości, dowodzi, żeś gniewne, niewdzięczne dziecko, które nikomu nie zaufa. Jeżeli tak jest w wieku sędziwym, co dopiero musiało być w dzieciństwie! Może wyrwałeś z rąk ojca zatruty owoc? Zatruwszy się nim na całe życie, biadasz nad niesprawiedliwością. Niewielki to ból — utrata wiary w Boga dla tego, kto nigdy Go nie słuchał, a szedł jedynie za głosem własnej woli. Przychodzą wtedy jednak nieodzownie godziny cichych, skrytych samooskarżeń. Od czasu do czasu zjawi się dręcząca myśl, że człowiek sam postępował nieodpowiednio i przez to ściągnął na siebie wyroki Wszechsprawiedliwego. Cóż robią ludzie krótkowzroczni, by zmusić do milczenia głos sumienia? Chwytają się najprostszego, a najbardziej zawodnego środka: przeczą poprostu istnieniu Boga. Gdyby nie było Boga, nie byłoby również prawa i sądu, nieprawości i sumienia, oskarżenia i kary. Ludzie, niezadowoleni z życia, zrzucają winę na Boga, przecząc równocześnie Jego istnieniu. A wszak, przecząc istnieniu Boga z powodu Jego wrzekomej niesprawiedliwości, nie eliminujesz Go ze swego świata, przeciwnie, stwierdzasz tylko ponad wszelką wątpliwość fakt Jego istnienia.
Nastąpiła chwila zupełnej ciszy. Po pauzie starzec rzekł półgłosem:
— Coś powiedział, effendi? Wyrwałem... zatruty owoc z rąk ojca, który mi go dać nie chciał... Wyrwałem... A więc przemocą postawiłem na swojem... Nie, tego mi nikt jeszcze nie powiedział... Potem przychodzą godziny samooskarżenia... myśli dręczące sumienie!... Z lęku przed sobą samym zrzucamy wszystko na barki Boga... ze strachu przeczymy jego istnieniu i równocześnie potwierdzamy fakt wręcz przeciwny... Chwilę, effendi, jedną chwilę!...
Opuścił głowę. Nie odezwałem się ani słowem. Po chwili zapytał:
— Skąd znasz mnie tak dobrze? W jaki sposób potrafiłeś odsłonić me życie wewnętrzne, moje tajemne myśli, uczucia i przeczucia?
— Mówiłem zupełnie ogólnikowo.
— A przecież te słowa były trafnie dostosowane do treści mego życia. — — Ale nie we wszystkiem, nie!... Nie mogę sobie wyobrazić Boga, który, będąc wcieleniem wiecznej mądrości i miłości, spycha człowieka, swój twór, swe dziecię w otchłań nędzy i rozpaczy.
— Cóż ma począć, jeżeli to stworzenie nie słucha Stwórcy i samo wybiera drogę zniszczenia, wyobrażając sobie, że jest mądrzejsze od wszechwładnego Boga.
— Bóg nie powinien był do tego dopuścić, powinien był zmusić ludzi...
— Wtedy człowiek zostałby pozbawiony własnej woli, wolności, swobody, straciłby swe znaczenie i stałby się bezduszną martwą igraszką. Obracasz się w błędnem kole; dotarliśmy znowu do igraszki, albo, ściśle mówiąc, do nicości. Powiedz mi szczerze, czy istotnie uważasz siebie za... nic?
— Może!
— W takim razie wszystkie twoje myśli, wnioski i wyrzuty byłyby zbyteczne. Ktoś, kto jest niczem, nie może nic przedsiębrać, o niczem myśleć, nie czuje nic i niczego nie pragnie. Powinieneś więc milczeć.
Skrzyżował ramiona, zwrócił się ku mnie twarzą, spojrzał szklanym wzrokiem i rzekł:
— Nie wiem, który z nas mylnie rozumuje. Zaczynam jednak odczuwać lęk przed tobą...
— Czujesz się już napół zwyciężony.
— Jeszcze nie! Twoja argumentacja wygląda wprawdzie na zwycięstwo, ale pobiję cię faktami.
— Nie wierzę w to. Bóg jest jestestwem nieobjętem i nieograniczonem; kto przeczy jego istnieniu, ten niszczy siebie samego. Fakty, które masz zamiar przytoczyć, nie przerażają mnie. Nie znam ich wprawdzie, ale jestem przekonay że właśnie na ich podstawie udałoby mi się przezwyciężyć twą niewiarę.
— Poznasz niektóre z nich. Opowiem ci cośniecoś. Będzie to historja niedługa, niezbyt nużąca. Sam czuję się zmęczony i nie chciałbym się zbytnio rozwodzić.
Ile niewierzących, wątpiących, zbłąkanych dusz poznałem już w ojczyźnie i poza krajem. Jakież to szczęście kierować je na drogę wiecznie szukającej miłości, która pozostawia w zagrodzie dziewięćdziesiąt dziewięć owieczek, by setną odnaleźć na pustyni. Czy i teraz uda mi się dotrzeć słowem do tego człowieka, który już zaczyna lękać się siły mego rozumowania? Czemże jest siła zimnego, ścisłego rozumowania wobec niezłomnej logiki miłości, która opanowuje niebo i ziemię. Rozum bimbasziego nie jest w stanie strącić Boga z tronu, ale serce jego jest martwe i puste, trzeba więc napełnić je życiem i treścią. Tęskni za tem bezgranicznie. Skądże jednak wziąć to życie? Czem wypełnić pustkę? Czas już dlań najwyższy. Pobłażliwość, którą okazuje służącemu, dowodzi, że zaczyna dziecinnieć; nic w tem dziwnego — nie ulega wątpliwości, że przekroczył już siódmy krzyżyk. Trzeba go pchnąć, ruszyć z miejsca. Skoro ktoś stracił wiarę w Boga, trzeba wielkiej energji, aby ją znowu odzyskać.
— Mówisz po polsku? — zapytał.
— Nie.
— A znasz dzieje Polski?
— Owszem.
— Znasz martyrologję tego nieszczęśliwego kraju? I jego nieszczęsnych mieszkańców? Czy współczujesz im, ty, obcoplemieniec?
— Proszę cię, nie mów tak! W tym sensie człowiek nie powinien być nigdy godny litości. Współczucie jest w pewnych wypadkach rzeczą godną pochwały; w innych sytuacjach staje się obrazą. Istnieją nieszczęścia, które należy znosić z wyniosłą godnością. Współczucie jest wtedy poniżeniem. Zresztą, inaczej ujmuję pojęcie „nieszczęścia“, niż ty. Mam poczucie, że Bóg mną kieruje, więc nie uznaję nieszczęścia.
— Jesteś szczęśliwy, czy też szczęście dla ciebie nie istnieje?
— Nie uznaję przeciętnego szczęścia, które ludzie identyfikują ze szczęśliwym zbiegiem okoliczności. W wyższem rozumieniu istnieje szczęście tylko takie, które można nazwać rozkoszą niebiańską. Szczęście to jest nieskończone; nie można go wymierzyć. Nie ma ono granic. Polega na błogiem poczuciu, że los człowieka spoczywa w ręku Boga.
— Ręka ta jest mi nieznana. Nie zaznałem ani boskiego, ani ziemskiego spokoju. Poco ci prawić, kim byłem i jakie zajmowałem stanowisko? Sam o tem zapomniałem, a w każdym razie niechętnie powracam do tego myślą. Pochodzę ze starego szlacheckiego bogatego rodu. Nie chcę ci opisywać stosunków, wśród których wyrosłem. Zaznaczę tylko, że kształciłem się na oficera. Jedynym moim celem było uwolnienie ojczyzny z pod jarzma ucisku. Przebywałem jakiś czas w Paryżu, aby przygotować powstanie. Zaprzyjaźniłem się tam z Mierosławskim. Posłano mnie do zaboru pruskiego, później do Królestwa. Brałem udział w nieudanem powstaniu poznańskiem, biłem się pod Siedlcami, w Krakowie należałem do sztabu Tyssowskiego. Dyplomaci austrjaccy zatopili nasze nadzieje w powodzi krwi bratniej, przelewanej przez chłopów pod wodzą Jakóba Szeli. Gdzie pozostała mi furtka ucieczki po rzezi szlachty? W Prusiech, w Austrji, w Rosji groziła ręka kata. Skazano mnie zaocznie na śmierć, powysyłano za mną listy gończe, skonfiskowano mi dobra. Wziąłem więc kij dziadowski i wywędrowałem do Turcji, gdzie pod nazwiskiem Ozorskiego wstąpiłem do wojska. Jako chrześcijanin nie mogłem w osmańskiej armji osiągnąć znośnych warunków bytu. Przyjąłem islam.
— Islam? — zapytałem z przerażeniem. — Ach, więc jesteś rene...
— Tak, renegatem. Wymów to słowo do końca. Czegóż żądasz? Nigdy nie byłem pobożnym chrześcijaninem, a na obczyźnie, na tułaczce, straciłem resztę wiary. Wkrótce po przyjęciu islamu awansowałem.
— I dzisiaj dziwisz się, że masz złamane życie? Bądź szczery! Czy pragnąłeś jedynie wolności dla swego ludu? Czy też nęciła cię dawna świetność szlacheckiego stanu?
— I jedno i drugie.
— Oto trujący owoc, który sobie przemocą przywłaszczyłeś. Zniszczył cię doszczętnie. A to przejście na mahometanizm! Nie rozumiem...
— Proszę, pozwól mi mówić, — przerwał. — Zapewniam cię, że jestem równie mało gorliwym muzułmaninem, jak byłem mało wierzącym chrześcijaninem. Zmiana religji nie była dla mnie kwestją wielkiej wagi. Czyż nie wszystko jedno, czy wielbię Boga, czy Allaha, Chrystusa, czy Mahometa. Jeżeli Bóg istnieje, wszyscy ludzie są jego dziećmi. Pogląd ten zapewnił mi wewnętrzny spokój, któremu wiele zawdzięczam nietylko w swojej karjerze wojskowej. Niezadługo fortuna zaczęła się do mnie uśmiechać. Staliśmy w Bejrucie, którego załogę tworzyła dywizja z Arabistanu. Zaprzyjaźniłem się z pewnym kupcem miejscowym. Bywałem codziennie w jego domu, w którym, stosownie do irańskich zwyczajów, rygor haremu mniej był surowy, niż u sunnitów. Miał jedyną córkę. Mówiąc językiem Wschodu, była piękna jak jutrzenka. Ponadto otrzymała staranniejsze wychowanie, niż sunnickie córy haremu. Pokochaliśmy się. Ojciec dał mi ją za żonę, choć nie byłem szyitą.
— Nie miałeś wyrzutów sumienia, że ojciec nim był?
— Najmniejszych. Uskok od chrześcijaństwa do islamu był znacznie większy! Jakież sobie robić wyrzuty? Wcale nie żałowałem, żem taki zrobił wybór. Przekreśliłem przeszłość i dawne marzenia. Odtąd żyłem wyłącznie dla rodziny i dla wojskowej karjery. Byłem bardzo szczęśliwy w małżeństwie. Po jakimś czasie narodził mi się syn, potem córka. W rok po jej przyjściu na świat przeniesiono mnie do Damaszku. Po kilku tygodniach przenieśli się tam również rodzice żony, nie mogąc żyć zdala od dziecka. Było to na początku pamiętnego dla Damaszku roku 1860. Znasz jego smutne dzieje?
— Znam.
— W takim razie nie będę się zagłębiał w szczegóły. Dowodem, jak byłem szczęśliwy, są imiona, które dałem swym dzieciom. Syn mój zwał się Ikbal — Szczęście, córka zaś Sefa — Rozkosz. Żona moja nazywała się Älmas — Diament; była dla mnie istotnie najdrogocenniejszym klejnotem.
— Jak się nazywał jej ojciec?
— Mirza Sibil. Zwano go również Agha Sibil.
— „Sibil“ znaczy po persku „broda“. Czy odziedziczył to imię, czy też dodał je sobie ze względu na brodę.
— Nie wiem. W każdym razie miał największą brodę, jaką kiedykolwiek widziałem. Mogę ją jedynie porównać z brodą króla włoskiego Wiktora Emanuela, którego podobiznę nieraz oglądałem. Dlaczego pytasz o to imię?
— Przez zwykłą ciekawość, ponieważ wymieniłeś imiona całej rodziny.
— Jakże niechętnie wspominam te wszystkie imiona! Mówią mi one o utrąconem szczęściu, które już nigdy nie wróci.
— Dobroć Boga jest bezgraniczna; nikt nie powinien rezygnować z tego, co nazywasz szczęściem.
— Miłość ojcowska i macierzyńska to zupełnie coś innego, niż miłość ogólnoludzka. Czy masz dzieci, effendi?
— Nie.
— W takim razie zrozumiałeś mnie tylko częściowo. Czy mógłbyś się czuć szczęśliwy, gdyby ci zamordowano żonę? A mnie prócz żony zamordowano dzieci i rodziców małżonki!
Słysząc to, Halef zawołał:
— Niechaj przekleństwo Allaha spadnie na morderców. Gdyby mi zamordowano moją Hanneh, najwspanialszą ze wszystkich dziewic, kobiet i matek, lub drogiego syna Karę Ben Halefa, który jest wcieleniem waleczności i odwagi, — szczęście mego życia umarłoby na wieki. Nie zaznałbym spokoju, dopóki nie udałoby mi się posłać złoczyńców do wszystkich djabłów, smażących się w czeluściach piekieł.
— Ty mnie rozumiesz lepiej, niż twój przyjaciel Kara Ben Nemzi. I ja pałałem zemstą. Nie wiedziałem jednak, kto mi wymordował rodzinę, i napróżno szukałem morderców.
— Opowiedz, jak się to stało, — rzekłem. — To ulży twojemu zbolałemu sercu.
— Przeciwnie, będzie mi ciężej, — odparł. — Jątrzenie starych ran, które nie chcą się zagoić, sprawia tylko nowy ból. — Już w Beirucie poznałem naocznie śmiertelną nienawiść, która panuje między mahometańskimi Druzami, a chrześcijanami maronitami z Libanu; mam wrażenie, że nienawiść ta trwać będzie wiecznie. Znasz te stosunki, więc nie będę ci ich przedstawiał szczegółowo. Nienawiść, o której mówiłem, nietylko wynika z różnic językowych, lecz przedewszystkiem z różnicy wiary. Druzowie i maronici zamieszkują wzgórza i doliny Libanu. Obydwa plemiona posługują się mową arabską. Maronici są chrześcijanami obrządku Zachodniego, a różnią się od katolików tylko pod względem niektórych ceremonjałów i stosowania celibatu. Druzowie zaś, wyznając islam, odprawiają tajemne obrzędy i podobno zachowali częściowo wiarę starosyryjską. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, oba plemiona walczyły przeciw Turkom, gdyż, jak wiadomo, narody, mieszkające w górach, najbardziej zwykły się opierać najeźdźcom. Turcy postanowili posiać między swych wrogów niezgodę, i w rezultacie w latach 1842 i 1845 doszło do krwawych, okropnych ekscesów. Gdy później podczas wojny krymskiej mahometanie doznali upokorzenia od swych sprzymierzeńców Anglików i Francuzów, zbudziła się w nich nienawiść do chrześcijan. Najłatwiej można jej było dać wyraz w Libanie i w Syrji, gdzie interesy francusko-angielskie najbardziej kolidowały z interesami tureckiemi. Gdy w roku 1856 mocarstwa zachodnie zmusiły sułtana, by w swym słynnym hatt-i-humajun przyznał wszystkim poddanym bez względu na wyznanie te same prawa, które mieli dotychczas mahometanie, w kraju powstało głębokie rozgoryczenie. Pierwszym widomym znakiem wrogich nastrojów było zamordowanie konsula francuskiego i angielskiego w Dżidda, prastarym porcie świętej Mekki, którego ludność odznaczała się niezwykłem wprost przywiązaniem do islamu. Represje, powzięte w odpowiedzi przez obydwa mocarstwa, zwiększyły jeszcze gniew i nienawiść. Równocześnie zaczęto ograniczać do minimum władzę Wysokiej Porty nad państwami lennemi. W Serbji zdetronizowano Karę Georgiewicza, ponieważ był oddany sułtanowi, i powołano zpowrotem Obrenowicza. W Mołdawji i na Wołoszczyźnie obrano księciem niejakiego Cuzę. Wszystko to, razem wzięte, wzmogło nienawiść muzułmanów do chrześcijan do tego stopnia, że wybuch wojny stał się nieunikniony. Zaczęła się na Libanie. W Damaszku odbyła się tajna narada między tamtejszym paszą Ahmedem, Abdallahem el Halebi, szeikiem ul Islam, największym mahometańskim dostojnikiem duchownym, i Kurszidem, paszą z Beirutu. Wyniki tej narady streścił szeik ul Islam w następujących słowach: „Jedyną odpowiedzią na hatt-i-humajun, ten akt gwałcący ducha i literę koranu, powinno być wezwanie ludu do rzezi chrześcijan.“ Decyzję tę pierwszy wykonał Kurszid-pasza; opuszczając Beirut, kazał dać salwę armatnią, umówiony sygnał do rozpoczęcia rzezi. Był to początek krwawego powstania Druzów przeciw chrześcijanom.
W tem miejscu przerwałem:
— Zanim będziesz mówił dalej, bądź łaskaw wyjaśnić mi, czy w tym wypadku stoisz po stronie chrześcijan, czy mahometan?
— Jedna i druga strona dopuściła się wielu win i grzechów. Chcąc być sprawiedliwym, musisz przyznać, że maronici pod względem etycznym stali znacznie niżej od Druzów i nieraz dawali im powody do pogardy, nawet do zemsty. Nie będziesz mógł również zaprzeczyć, że właśnie chrześcijanie chcieli zdobyć szturmem stary Sidon i Saïdę. Najkrwawsze jednak walki toczyły się na południowym stoku Antylibanu oraz w mieście Raszeya, leżącem na północnym stoku, niedaleko źródeł Jordanu. Jeszcze bardziej na północ leży u stóp Libanu miasteczko Sachleh, którego mieszkańcy twierdzili zawsze, że są najwaleczniejszymi wojownikami maronitów. Stosunek ich do Druzów był zdecydowanie wrogi; maronici pysznili się tem, że w pewnych obrzędach różnią się od katolików. Gdy się dowiedzieli, że walka się rozpoczęła, zaczęli strzelać w niebo ze słowami: „Gdyby sam Bóg przeciw nam wystąpił, nie potrafiłby zdobyć Sachlehu!“ Wkrótce zostali za tę zuchwałość surowo ukarani. Ludy maronickie, które miały im pośpieszyć z pomocą, stchórzyły i zawróciły z drogi, a tymczasem do miasta wtargnęli arabscy Beduini, zamieszkujący pustynię, Druzowie z Libanu i Hauranu, Arnauci i Kurdowie z Damaszku oraz Metualisowie z Baalbeku. Tylko część mieszkańców zdołała uciec z płonących domów. Wbrew przeciwnym opinjom, mogę cię zapewnić, że Druzowie zachowali się wprawdzie nielitościwie, ale z godnością, Kiedy ich sprzymierzeńcy zaczęli się znęcać nad bezbronnymi, Druzowie położyli kres okrucieństwom, oświadczając, że każdy, kto nie uszanuje starców i dzieci, lub dotknie kobiety, zostanie na miejscu rozstrzelany. Zkolei nastąpiło zdobycie miasta chrześcijańskiego Deïr el Kamr, Klasztor Księżyca, położonego w górach Druzji. Miasto to zawdzięcza swą nazwę staremu klasztorowi Najświętszej Marji Panny, którą w Syrji zwykło się przedstawiać z aureolą księżyca u nóg. Niestety, mieszkańcy tego miasta również nieraz zachowywali się wobec mahometan wyzywająco, obrażając i znieważając przyjeżdżających do miasta Druzów. Wypędzili nawet jednego z ich szeików za to, że chciał sobie zbudować na własnym gruncie dom pod miastem. Odchodząc, miał powiedzieć: „A ja dom zbuduję i to na waszych czaszkach.“ Zemsta nie dała na siebie czekać. Niemal całe miasto zrównane zostało z ziemią. Na chrześcijan, mieszkających w Damaszku, padł lęk. Czy wiesz effendi, ilu ich tam wtedy mieszkało?
— Przeszło dwadzieścia tysięcy. Dimeszk esz szam był przecież stolicą filajeta syryjskiego i sandszaka szam-i-szerif. Należało się liczyć z zamieszkami i przewidywać, że przebieg ich będzie może krwawszy, niż walki w polach.
— Tak, masz rację. Pozornie mieszkańcy Damaszku żyli z mahometanami w doskonałej harmonji, ale budzili w nich zawiść i nienawiść przez pyszałkowate wystąpienia i wystawny tryb życia. Najbardziej jednak drażniły mahometan wystrojone żony i córki chrześcijan, spacerujące bez zasłon po ulicach. Chrześcijanie zapomnieli, że muzułmanin ciągle jeszcze uważa się za zdobywcę i władcę tego kraju, i że posiadają tylko prawa ra’ajów, którzy zgodę na przebywanie w kraju okupywać muszą specjalnemi podatkami. Jako ra’aja nie mogli posiadać ziemi i musieli zajmować się handlem; na tej drodze zdobyli bogactwa, któremi się nierozsądnie popisywali. Każdy człowiek ma niezaprzeczone prawo pokazywania drugim, co mu się udało osiągnąć, ale tylko głupcy czynią to w sposób drażniący i bijący w oczy. Znałeś z pewnością wielu bogatych Greków i Ormian i wiesz, jak się zwykli zachowywać.
— Tak, masz rację. Słucham cię dalej.
— Położenie w Damaszku stawało się coraz groźniejsze. Chrześcijańscy konsulowie wystosowali pod adresem paszy zapytania, czy chrześcijanom nie grozi niebezpieczeństwo. Pasza dał uspakajającą odpowiedź, ale wybrał równocześnie z przedmieścia Salehijeh, zamieszkałego przeważnie przez Turkmanów i Kurdów, tysiąc ludzi wrzekomo dla ochrony chrześcijan, a właściwie jedynie w tym celu, by rozpoczęli rzeź. Szeik ul Islam, dusza sprzysiężenia, uczynił również wszystko, by uśpić czujność i obawy. Z drugiej strony, cały szereg wysoko postawionych mahometan, przyjaźnie usposobiony dla chrześcijan, ostrzegał ich przed tem, co się gotuje. Ludzie ci oświadczyli konsulom, że wojsko jest gotowe do wielkiej rzezi; zakomunikowali również, że ludności cywilnej porozdawano broń. Tymczasem wypuszczono na miasto sforę psów z uwieszonemi pod gardłem chrześcijańskiemi krzyżami. Wszystkie te objawy, łącznie z kpinami i szyderstwem, nie potrafiły jednak zachwiać poczucia bezpieczeństwa zaślepionych chrześcijan. Pamiętasz dzień, w którym nieszczęście spadło, jak piorun z jasnego nieba?
— Stało się to dziewiątego lipca.
— Słusznie. Muezzinowie zaczęli właśnie nawoływać do modlitwy wieczornej; domy i koszary opróżniły się, ulice zaroiły się tłumem ludzi. Nagle rozległy się okrzyki: „Mordujcie, rabujcie, palcie! Nadszedł dzień śmierci dla chrześcijan!
„W jednej chwili obsadzono dzielnicę chrześcijańską i zaczęła się okrutna rozprawa, trwająca pełnych siedem dni. Już trzeciego dnia tysiąc czterysta domów leżało w gruzach. Zginęło przeszło pięć tysięcy ludzi, zamordowano i porwano przeszło tysiąc kobiet.
— Ta rzeź chrześcijan — przerwałem — przybrałaby o wiele większe rozmiary, gdyby nie obecność sławnego ze szlachetności emira algerskich Beduinów Abd el Kadera.
— Tak jest. Straszliwy ten przeciwnik protektoratu musiał opuścić swą ojczyznę i przybył do Damaszku, by tu spokojnie spędzić resztę swych dni. Po obsadzeniu Algeru przez Francuzów wielka ilość Arabów przeniosła się do Damaszku; wśród nich było wielu wojowników Abd el Kadera. Ramiona jego dźwigały zwycięsko chorągiew proroka na wielu polach walki; okupacja Algeru musiała mu zohydzić wszystko, co chrześcijańskie. Władze więc mahometańskie, choć liczyły się z jego wpływami w Damaszku, miały wszelkie podstawy do przypuszczenia, że nie będzie czynił przeszkód krwawej łaźni. Ponadto przeważało przekonanie, że Lew Algeru, tak go powszechnie nazywano, postarzał się, zgnuśniał i nie będzie prędki do szabli, którą niegdyś władał tak energicznie. Okazało się, że przypuszczenie było fałszywe. Gdy ze względu na poważanie, którem się cieszył, i na doświadczenie wojskowe, powołano go do tajnej rady wojennej, zwróconej przeciw chrześcijanom, oświadczył paszy z nieustraszoną szczerością: „To, czego ode mnie żądacie, sprzeciwia się naszym prawom. Jestem lepszym muzułmaninem, niż wy, i będę bronił chrześcijan. Jestem gotów zginąć, ratując honor Islamu!“ Gdy walka rozpoczęła się mimo tego oświadczenia, Lew Algeru dotrzymał słowa. Otworzył prześladowanym bramy swego domostwa; pomagał każdemu zbiegowi, którego wygnano z mieszkania. Na czele swych nieustraszonych Afrykanów walczył przeciw tureckim żołnierzom i tłumowi. Udało mu się ukryć w zamku jedenaście tysięcy chrześcijan, zbiegłych ze szpitali, oraz kilka sióstr miłosierdzia z dwustu młodemi wychowanicami. Podczas siedmiodniowego pogromu zginęło wielu z pośród jego wojowników. W prywatnem mieszkaniu Abd el Kadera znalazło schronienie również kilkuset chrześcijan. Szeik ul Islam dał wówczas rozkaz, aby kilka tysięcy żołnierzy i włóczęgów zaatakowało mieszkanie Lwa Algeru. Na to Abd el Kader wysłał swych Afrykanów do mahometańskich dzielnic, poleciwszy im nieść w ręku płonące pochodnie, sam zaś stanął przed napastnikami w hełmie i pancerzu i zawołał groźnie: — „Nikczemnicy, sądzicie, że krwią i morderstwem można czcić proroka? Jeżeli nie zawrócicie, każę ściąć paszę i jego oficerów, a do domów waszych powrzucam płonące pochodnie!” — Pomogło to, ale nie na długo; tymczasem jednak rozeszła się wieść, że sprzymierzeniec Abd el Kadera, Hauran-szeik, do którego Lew Algeru zwrócił się o pomoc, zbliża się na odsiecz na czele licznego zastępu wojowników. W rezultacie napastnicy odstąpili od zamiaru zdobycia prywatnego mieszkania; skierowali się jednak pod zamek, w którym znaleźli schronienie uratowani przez Abd el Kadera chrześcijanie. Zamek, położony w północno-zachodnim zakątku starego miasta, otoczony jest głębokiemi rowami. Mury budowli są niezwykle mocne i grube. Chrześcijanie czuli się więc w nim chwilowo bezpieczni, ale musieli spędzić szereg straszliwych dni w głodzie, pragnieniu, lęku i gorączce, dopóki pod wpływem interwencji mocarstw zachodnich Ahmed-pasza nie został odwołany, a następca jego Fuad-pasza nie pojawił się na czele nowych wojsk dla przywrócenia ładu. Po oswobodzeniu prawie wszyscy byli więźniowie wywędrowali, nie wierząc, aby fanatyczna nienawiść przeciw Frankom nagle zanikła.
— Nie dziwię się im, zwłaszcza że bardzo opieszale wymierzano sprawiedliwość tym, którzy rzeź rozpoczęli.
— Effendi, mogę w tej materji więcej powiedzieć od ciebie. Kara dosięgła tylko niewielu winnych, ale spadła zato na niewinnych, wśród których i ja byłem.
— Na ciebie?
— Tak jest — odparł. — Ahmed-paszy pozwolono opuścić miasto w uroczystym pochodzie, w Smyrnie zaś uczczono go wystrzałami armatniemi. Dopiero później, pod wpływem mocarstw Zachodu, Fuad-pasza kazał go sprowadzić do Damaszku i rozstrzelać. Rozstrzelano również komendantów Raszeyi i Hasbeyi. Nic niewiadomo jednak o ukaraniu Abdallaha el Halebi, szeika ul Islam. Widocznie ręka sprawiedliwości nie potrafiła dotrzeć do najwyższego duchownego. A przecież on właśnie posłał pierwszych morderców do domu pewnego bogatego chrześcijanina, tylko dlatego, że był tamtemu winien dużą sumę pieniędzy. Morderców nie ukarano, lecz zato powieszono niewinnie około sześćdziesięciu mieszkańców i rozstrzelano stu żołnierzy i oficerów, wśród których i ja się znajdowałem.
— I mimo to żyjesz?!
— Oczywiście! A żyję tylko dzięki onbasziemu i nie zapomnę mu tego nigdy.
— Zaciekawiasz mnie, o bimbaszi! To, coś dotychczas opowiedział, było mi przeważnie znane; mam nadzieję, że teraz opowiesz nam coś, co pochłonie całą naszą uwagę.
— Możesz sobie wyobrazić, jakieby to dla mnie było straszne, gdyby mi kazano strzelać do niewinnych chrześcijan; jako oficer musiałbym przecież spełnić rozkaz. Na szczęście, kompanja moja została przydzielona do oddziałów, mających pilnować zamku. Dzięki temu nie musiałem występować brutalnie przeciw ludziom, których wiarę kiedyś wyznawałem. Przyszło mi stać pod zamkiem trzy pełne doby. Nie widziałem ani dzieci, ani żony, ani jej rodziców. Gdy mnie później zwolniono na pół dnia, znalazłem dom i ulicę w popiołach. Opowiedziano mi, że nienawiść tłumu zwróciła się nietylko przeciw chrześcijanom, ale również przeciw mahometanom-szyitom. Ojciec mej żony był Persem, a więc szyitą; wiedziała o tem cała dzielnica, w którejśmy mieszkali. Wiedziano również, że jest bogaty. To wystarczyło, by skierować na nasz dom rozszalałych sunnickich łotrów. Możesz sobie wyobrazić, co się ze mną stało. Jak obłąkany zacząłem się grzebać w gruzach domu. Kepek był mi pomocny. Ale gruzy były jeszcze gorące i musieliśmy się cofnąć. Pobiegliśmy do sąsiadów. Pod wpływem ich wyjaśnień smutek mój zmienił się w wściekłość. To nie sunnici zniszczyli moje szczęście, tylko zgraja perskich wyrzutków, prowadzona przez jednego z wrogów mego teścia. Ona to zamordowała go wraz z całą rodziną, obrabowała doszczętnie i podpaliła dom. Od tej chwili czuję nienawiść do wszystkiego, co perskie. Późniejsze wypadki spotęgowały jeszcze tę nienawiść. Byłem nieprzytomny z rozpaczy. Postanowiłem wyśledzić sprawców. Kepek tłumaczył mi, że w takim zamęcie jedynie przypadek może mnie naprowadzić na ślad zbrodniarzy. Nie bacząc na te słowa, postanowiłem trwać przy swym zamiarze. Urlop nasz się kończył; trzeba było zameldować się w Buluku. Kepek ostrzegał mnie przed skutkami samowolnego przedłużenia urlopu. Nie zwracałem na to najmniejszej uwagi, nie myślałem nawet o przerywaniu poszukiwań. Odesłałem tylko Kepeka z poleceniem, aby mnie wytłumaczył przed pułkownikiem i poprosił w mojem imieniu o przedłużenie urlopu. W podnieceniu i zdenerwowaniu zapomniałem o tem, że oficer ten nie jest mi przychylny z powodu jakiejś dawnej niesnaski i z tego jeszcze względu, że dosłużyłem się rangi, której on w moim wieku nie posiadał. Poza tem miałem widoki na dalszy awans, i można było przewidzieć, że wkrótce przewyższę go szarżą. Kiedy po dwóch dniach mordęgi zjawiłem się przed nim ledwie żywy, kazał mnie zaaresztować. Stawiono mnie przed sąd wojenny, oświadczono w żywe oczy, że moja relacja o krewnych i mordercach jest bajką, zmyśloną tylko poto, aby upiększyć fakt niestawienia się na czas. Rzucono mi w twarz oskarżenie, że brałem wybitny udział w mordowaniu chrześcijan. Na dowód tego powołano nawet świadków. Byli to... służący-persowie, których mój teść wypędził ze swego sklepu za oszustwa i malwersacje.
— Rozumiem wszystko. Fuad-pasza szukał winowajców, a ponieważ z pewnych względów trzeba było oszczędzać istotnych sprawców krwawej rzezi, zrzucono winę na tych, z którymi się miało dawne porachunki; kazano im pokutować za niepopełnione winy.
— Masz rację. Krótko i węzłowato: zostałem skazany na śmierć. Muszę przyznać, że sam przyczyniłem się do tego wyroku. Zamiast bronić się spokojnie, do tego stopnia obraziłem sędziów, którzy wogóle byli mi nieprzychylni, że nie mogło być mowy o łagodnym wyroku. Tego samego dnia wieczorem odprowadzono mnie z innymi skazańcami na miejsce kaźni. Egzekucję mieli wykonać żołnierze mojej własnej kompanji; wśród nich Kepek. Przystąpił do mnie i, nakładając mi chustkę na oczy, szepnął: — „Gdy damy salwę, padnij i nie ruszaj się z miejsca. Umówiliśmy się, że żaden z nas nie będzie celował. Asker hekimi[70] zgodził się na to również.“ — Muszę przyznać, że wszyscy moi podwładni odnosili się do mnie bardzo przychylnie, ponieważ w ramach przepisów służbowych byłem dla nich zawsze bardzo pobłażliwy. Lekarz był z pochodzenia Grekiem; pozostawałem z nim w bliskich stosunkach. Gdy się rozległa salwa, padłem na ziemię i nie ruszałem się z miejsca. Rozległo się jeszcze kilka salw i po chwili zauważyłem, że lekarz sprawdza, czy skazańcy istotnie śmierć ponieśli. Zbliżył się do mnie; poczułem jego ręce na swej piersi. Nie mówiąc ani słowa, przeszedł dalej. Po jakimś czasie usłyszałem dźwięk łopat, łomów i motyk. Miałem wrażenie, że noc już zapadła. Zawleczono mnie wbok i zdjęto opaskę z oczu. Mimo ciemności ujrzałem pochylonego nad sobą onbasziego, który rzekł:
— „Panie, chodźmy! Musimy co żywo uciekać z Damaszku.
„Skoczyłem na równe nogi i, idąc w jego ślady, zapytałem:
— „Przeze mnie zostajesz dezerterem?
— „Tak, bo cię kocham.
„Po stracie najbliższych śmierć nie byłaby dla mnie straszna. Ale myśl o mordercach podtrzymywała mnie przy życiu; myśl o zemście nie dawała mi spokoju. Niestety, wszystkie wysiłki i poszukiwania okazały się daremne. Nie chcę cię nużyć długiem opowiadaniem; powiem tylko, że Kepek nie opuszczał mnie w najcięższych chwilach, gdyśmy klepali ogromną biedę. Całym naszym majątkiem były drobne oszczędności z żołdu Kepeka. Po wielkich mitręgach i znojach dotarliśmy do Konstantynopola i dalej. Przez szczęśliwy przypadek spotkaliśmy się z paszą Midhatem, człowiekiem łagodnym i wielkodusznym, który później stracił całą aureolę swej sławy. Dowiedziawszy się o naszych przeżyciach, przyjął nas do swych oddziałów. Walczyłem pod nim w Bułgarji, potem ruszyłem razem z nim do Bagdadu. Tu otrzymałem rangę bimbasziego i zostałem naczelnikiem urzędu celnego. Względy paszy pchnęłyby mnie jeszcze wyżej, gdyby historja, którą zaraz opowiem, nie zmusiła mnie do opuszczenia stanowiska. Muszę tu nadmienić, że przed Kepekiem otwierały się również perspektywy awansu, pozostał jednak przy stopniu onbasziego, aby żyć nadal u mego boku.
Korzystając z krótkiej pauzy, wyciągnąłem do grubasa rękę i uścisnąłem serdecznie jego dłoń. Zrozumiałem teraz, dlaczego pan tak pobłażał wiernemu słudze. Starzec ciągnął dalej:
— Znasz stosunki, panujące na tutejszej komorze celnej?
— Nie — odparłem.
— W takim razie nie możesz mieć pojęcia o chaosie, jaki tam panował w chwili gdy Midhat stanął na czele zarządu Irak Arabi. Dużo czasu upłynęło, nim mu się udało zaprowadzić porządek. Ponieważ był bardzo surowy, ludność odnosiła się do urzędników celnych z jeszcze większą nienawiścią, niż w innych miastach, gdzie się również nie cieszą popularnością. Urzędnik celny był szczuty jak pies i narażony na wszelkie niebezpieczeństwa, gdyż na rzece od strony Persji kwitło przemytnictwo. Trudniły się tym procederem tysiące ludzi, i ci oto podjęli z nami walkę na śmierć i życie. Nie wiem, jak teraz te sprawy wyglądają, i wcale mnie to nie interesuje. Możesz mi w każdym razie wierzyć, że jako najwyższy urzędnik celny byłem najbardziej znienawidzony. Nie chciałbym przeżywać jeszcze raz podobnych okropności. Nic dziwnego, że, patrząc teraz na mego grubego onbasziego, miałeś wątpliwości, czy był mi istotnie wiernym i odważnym pomocnikiem.
— Jakie towary wtedy przemycano?
— Przedewszystkiem skóry, mydła, szale, dywany, turkusy i opjum. Obecnie, przy wysokiem cle, cennym przedmiotem kontrabandy powinien być szafran.
Przypomniałem sobie odruchowo Pedera-i-Baharata, Ojca Korzeni, oraz rozmowę jego z dwoma towarzyszami, którą niedawno podsłuchałem nad Tygrysem.
Ciągnął dalej:
— Zauważyłem, że przemytnictwo jest doskonale zorganizowane i kierowane planowo. Organizacja składała się z kierowników, pomocników i zwyczajnych przemytników. Rozporządzali tajnemi obszernemi składami, w których trzeba było magazynować na czas jakiś towary, napływające z wszystkich stron. Przez długi czas nie zdołałem natrafić na ślad takiego składu, a gdy wreszcie marzenie moje się spełniło, utraciłem nietylko posadę, ale i majątek, i zszedłem na nędzarza.
— Jakżeto mogło się stać? Przecież takie odkrycie powinno było ci przynieść korzyść i awans!
— Tak ci się tylko wydaje, ponieważ nie wiesz, w jakich okolicznościach to się stało. Dotychczas nie mówiłem o nich ani słowa. Ale teraz opowiem wszystko, chciałbym tylko wiedzieć, jak się zapatrujesz na sprawę przysięgi.
— Nie wiem wprawdzie, w jakim związku stawiasz to pytanie, ale wiem na pewno, że przysięga to rzecz święta i nie należy jej łamać za żadną cenę. Wolałbym umrzeć, niż złamać daną przysięgę.
— W takim razie muszę milczeć. Nie wolno mi nic powiedzieć, ponieważ razem z Kepekiem przysięgłem nie mówić o tem nikomu.
— Czy to naprawdę była przysięga?
— Tak.
— Złożona wobec władzy?
— Nie, wobec przemytników.
— W takim razie była to przysięga wymuszona. Czy tak?
— Tak.
— Możesz więc wyzbyć się wszystkich skrupułów. Istotą przysięgi jest złożenie jej przed władzą, która tego wymaga. W tym wypadku nie składałeś przysięgi przed władzą. A przysięga, dana W imieniu Boga sobie samemu, lub innym, nie obowiązuje, jeśli się odnosi do czynności prawem wzbronionej. Wzywanie Boga w nieuczciwej sprawie staje się bluźnierstwem. Skoro przysięga została wymuszona, dochowanie jej może się stać zbrodnią; człowiek ma nietylko prawo, lecz nawet obowiązek nie stosować się do niej. Może zmuszono cię, byś przysiągł, że nie powiesz ani słowa o czemś, co jest wzbronione prawem?
— Tak.
— W takim razie popełniłeś wielki błąd.
— Chodziło o życie. Gdybyśmy nie złożyli przysięgi, zamordowanoby nas.
— Mimo to, będąc na twojem miejscu, nie złożyłbym tej przysięgi. Ale poglądy nasze w tym względzie różnią się, ponieważ islam jest ci równie obojętny, jak chrześcijaństwo. W każdym razie, mężczyzna uważa swoje słowo za święte, i nie powinien niem szafować, gdy chodzi o nieczystą sprawę.
— Może masz rację; nie chcę się spierać, gdyż nie chodzi mi o samą przysięgę, lecz o skutki, któreby na mnie spadły w razie odmowy. Jeżeli i ty, i Halef umiecie milczeć jak grób, mogę mówić spokojnie.
— Porównanie z grobem nie jest trafne. Grób nie milczy, przeciwnie, przemawia językiem żywym, surowym, czasem nawet piorunującym. Oczywiście, mowę tę usłyszeć potrafi jedynie ucho duszy. Przyrzekamy ci więc, że będziemy bardziej milczący od grobu, o ile naturalnie charakter sprawy nie zmusi nas do mówienia.
— Nie jesteście przecież zaprzysiężonymi przez podyszacha urzędnikami celnymi. Wiem, że mogę liczyć na twoje słowo, i będę mówił dalej. Otóż, porównywując pewne obserwacje i spostrzeżenia mych podwładnych z własnemi doświadczeniami, ustaliłem, że główny skład przemytników powinien się mieścić w ruinach Babilonu. Nie chcę nużyć was opowiadaniem, jak doszedłem do tego wniosku. Wynająłem więc dwóch ubogich Beduinów. Wypędzeni z plemienia, nie mieli żadnych zobowiązań wobec nikogo. Przekonałem się z rozmów, że są mi wierni. Wysłałem ich do ruin. Mieli udawać, że poszukują wykopalisk. Poleciłem im, aby zwłaszcza w nocy mieli oczy szeroko otwarte i donosili mi o każdym szczególe, który może mieć korzystny wpływ na zamierzoną akcję. Byli to spryciarze kuci na wszystkie cztery nogi. Po upływie kilku tygodni otrzymałem szereg informacyj, które mnie wprawiły w zachwyt. Podpatrzyli, że przemytnicy z określonego miejsca w różnych porach i różnych kierunkach transportują na jucznych zwierzętach, lub na własnych plecach jakieś towary; po pewnym czasie wracają bez towaru.
— Dowiedziałeś się, gdzie leży to miejsce?
— Tak, określili je z łatwością, choć przez wzgląd na bezpieczeństwo nie posunęli się tak daleko, żeby mogli podpatrzeć przemytników. Miejsce to położone było nad Birs Nimrud. Pamiętam je dobrze; opiszę ci je dokładnie. Opłaciwszy szpiegów sowicie, kazałem im podpatrywać dalej. Wiadomości, z któremi się po jakimś czasie zjawili, potwierdziły moje poprzednie przypuszczenia. Postanowiłem więc ruszyć na określone miejsce na czele dziesięciu zaufanych, wśród których był i Kepek.
— Jaki był plan działania?
— Opowiem później. Chodziło o skład towarów, ukrytych bezprawnie w jakiemś pomieszczeniu. Należało ustalić, gdzie się znajduje wejście do tajemniczego składu. W tym celu zabraliśmy narzędzia do kopania ziemi.
— Ach! Mieliście zamiar dokonać tej pracy w dzień?
— Oczywiście! W nocy byłoby to zupełnie wykluczone.
— W takim razie napróżno zabraliście narzędzia.
— Skąd ci to wiadomo?
— Przecież mówisz mi, żeście ulegli nieszczęśliwemu wypadkowi.
— Wnosisz to z moich słów o wymuszonej przysiędze?
— Nietylko z tego. Obydwaj szpiedzy oszukali cię.
— Nie, byli to wierni, pewni ludzie.
— Czy zjawili się u ciebie, aby ci pokazać to miejsce?
— Tak.
— Stykałeś się z nimi później?
— Nie. Zapewne opuścili zaraz te strony, ale to jeszcze nie powód, by ich uważać za oszustów. Sprawiali na mnie jak najkorzystniejsze wrażenie; jednemu zwłaszcza, imieniem Safi, uczciwość patrzyła wprost z oczu.
— Safi? — zapytałem zdumiony, przypominając sobie człowieka z Mansurijeh, który nas wydał Persom. — Ile lat mógł mieć ten Arab?
— Dlaczego pytasz o to?
— Bo znam kogoś, kto się zwie Safi.
— Imię to nosi wielu ludzi.
— Kiedy rozegrało się zdarzenie, o którem mi opowiadasz?
— Przed czternastu laty.
— Ile lat mógł mieć mniej więcej ten człowiek?
— Mówił, że trzydzieści. Wyglądał jednak starzej. Drugi Beduin zwał się Aftab. Mogę również przysiąc, że był wierny i szczery.
— Aftab! Safi i Aftab, hm, to dziwne!
Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem i zapytał:
— Może znasz również człowieka imieniem Aftab?
— Znam, i mogę śmiało twierdzić, iż wpadłeś w przygotowaną pułapkę.
— Skądże znowu? Czy uważasz, że jestem takim głupcem, aby mnie coś podobnego mogło spotkać?
— Nawet bardzo sprytne i mądre zwierzęta wpadają czasami w pułapki. Proszę, mów dalej!
— Jestem jednak ciekaw, w jaki sposób mógłbyś swe przypuszczenie udowodnić.
— Wkrótce się dowiesz. Jeżeli dobrze zrozumiałem, narzędzia do kopania ziemi zabraliście z Bagdadu. Ruszyliście do Hilleh, nieprawdaż?
— Tak. To jedyna prosta droga do ruin Babilonu.
— Kto ma tajemne cele na widoku, powinien ominąć to miasto.
— Przenocowaliśmy tam, następnego zaś ranka ruszyliśmy do Birs Nimrud.
— A więc zabieranie narzędzi było zbyteczne; mogliście przecież kupić je w Hilleh.
— Nie chcieliśmy, aby się ktoś dowiedział, jakie mamy zamiary.
— Jestem pewien, że haki i łopaty zdradziły was już w drodze do Hilleh.
— Jakto? Komu?
— Przypuszczam, że w drodze ktoś was podglądał.
— Zatrzymywaliśmy się tylko w Khan Bir Nust i w Khan Mohawid; w obydwóch miejscowościach spotkaliśmy niewielu ludzi. Po drodze zaś, zdaleka, widzieliśmy kilku zaledwie jeźdźców.
— Zdaleka? A więc jeźdźcy ci unikali szosy? Dlaczego? Nie zbliżali się, bo chcieli mieć was na oku. Byli to przemytnicy, w których ręce wpadliście później.
Effendi, mówisz w ten sposób, jakbyś wiedział, co chcę opowiedzieć. A więc przybyliśmy do Hilleh szczęśliwie, przenocowaliśmy tam, rano zaś ruszyliśmy konno do Birs Nimrud, gdzie Aftab i Safi wskazali nam odnośne miejsce.
Przechylił wypaloną fajkę i ustnikiem zaczął kreślić w powietrzu jakieś znaki, jakgdyby to był papier i ołówek. Ciągnął dalej:
— Tu leży Hilleh, a myśmy jechali w tym oto kierunku. Na przednim planie stoi wieża Babel. Zbliżyliśmy się do niej z tej strony. Potem zaprowadzono nas na lewo, gdzie leżał zwał kamieni, zapisanych pismem klinowem. Stamtąd ruszyliśmy wgórę, na prawo, potem znowu na lewo aż dobiliśmy do wyłomu w zniszczonych polerowanych cegłach. Za tym wyłomem leżało upatrzone miejsce.
— Nie! — zawołałem głośno w ogromnem podnieceniu.
— Nie? — zapytał zdumiony. — Skąd to twierdzenie?
— W tej chwili zorjentowałem się, że upatrzone miejsce nie leżało tam, lecz znacznie wyżej.
— Zdumiewasz mnie. Jakież to miejsce upatrzyłem sobie?
— To, z którego się można dostać do kryjówki przemytników.
— Racja, effendi. Widzę, ze znasz tajemnicę naszej przysięgi. W jaki sposób dowiedziałeś się o niej?
— O tem później! Czy na miejscu, o którem mówiłeś, rozpoczęliście odrazu kopanie?
— Nie, ponieważ zostawiłem dziesięciu strażników celnych w Hilleh i ruszyłem do Birs tylko w towarzystwie Kepeka i przewodników, którzy mieli mi wskazać odnośne miejsce. Musiałem się liczyć z tem, że może zajść konieczność ukrycia dalszych poszukiwań przed podwładnymi.
— Niepotrzebna ostrożność! Opowiadaj dalej! Jestem przekonany, że przemytnicy na was napadli.
— Chyba jesteś wszechwiedzący, effendi, bo istotnie tak się stało. Ledwie zsiedliśmy z koni, z prawej szczeliny wypełzło przeszło dwudziestu drabów. Rzucili się na nas błyskawicznie; nie dali nam ani chwili czasu do obrony. Po kilku sekundach związano nas i zasłonięto nam oczy. Ktoś rzekł nakazującym tonem: — „Odprowadźcie ich wraz z końmi jak najdalej, aby żaden kumrukdżi[71] nie przeczuł nawet, co się stało; dziesiątka pozostałych psów, którą ten bimbaszi zabrał ze sobą, przybędzie tu zapewne niedługo.“ — Poczułem, że mnie gdzieś niosą pod górę. Po jakimś czasie położono mnie znowu na ziemię. Muszę przyznać, żem się czuł bardzo nieswojo, znając bowiem nienawiść przemytników do swojej osoby, miałem wszelkie powody do obaw o życie.
— Okazały się próżne, bo żyjesz.
— Nie żartuj! Leżąc na ziemi, usłyszałem odgłos kamieni. Miałem wrażenie, że to pracują murarze. Trwało to stosunkowo długo; przez cały czas nie padło ani jedno słowo. Podniesiono mnie i zaczęto wlec w różne strony, przyczem otarłem się kilkakrotnie o kamienne mury. Gdy mnie znowu położono na ziemi, rozpoczęła się rozmowa, prowadzona jednak, niestety, w języku perskim, którego wtedy nie znałem tak dobrze, jak dziś. Zapamiętałem tylko imię Gul-i-Sziraz, ponieważ powtórzono je kilkakrotnie. Po upływie jakiegoś czasu rozległ się odgłos oddalających się kroków, poczem wszystko ucichło.
— A Kepek? — zapytałem. — Co się z nim stało? Gdzież on był?
Na to odrzekł grubas:
— O emirze! Leżałem obok mego pana, gdyż potraktowano mnie tak samo, jak jego, i zawleczono do tej przeklętej dziury. Drżałem z niepokoju, aby mi się nie stało coś złego, to też ucieszyłem się bardzo, usłyszawszy jego głos. Zapytał, czy niema nikogo. Odpowiedziałem, że jestem obok, i zaczęliśmy omawiać sytuację.
— A szpiegowie, których zabraliście?
— Nie było ich tam.
— Wierzę, bo działali w porozumieniu z przemytnikami. Nie mogliście oswobodzić się z więzów?
— Nie — rzekł bimbaszi. — Wysiłki moje okazały się daremne. Leżeliśmy tak bardzo długo, prawdopodobnie cały dzień. Kości nas rozbolały. Wreszcie usłyszeliśmy odgłos zbliżających się licznych kroków. Zdjęto nam opaski z oczu. Stało przed nami trzech ludzi; czwarty siedział na kamieniu. Jeden z trójki zapytał siedzącego, o czem rozmawiałem z Kepekiem. Powtórzył dosłownie treść rozmowy. Był to dowód, że nas podsłuchiwano.
— Czy pokój, w którym leżeliście, miał okna, lub jakieś otwory?
— Nie.
— W takim razie musiał być oświetlony. W jaki sposób?
— Zapomocą podziemnych lampek oliwnych. Gdym się podniósł, zauważyłem całą masę takich lampek obok bańki z oliwą.
— Możesz mi opisać ten pokój?
— Długi, wąski, niezbyt wysoki.
— A więc właściwie korytarz?
— Tak. Gołe ściany z cegieł, w kącie nieco narzędzi i kupa sznurów.
— Były jakieś drzwi?
— Nie.
— Nie wydaje mi się to prawdopodobne, należy bowiem przypuszczać, że był to rodzaj przedsionka, prowadzącego do innych, większych ubikacyj.
— Racja, chociaż drzwi w dosłownem znaczeniu nie było. Ale o tem później. Teraz powtórzę, co mi powiedział Sefir.
Sefir? Słowo to znaczy po persku „poseł“. Dlaczego go tak nazywasz?
— Tak go nazywali kamraci. Miał wygląd przejmujący grozą. Od czoła poprzez lewy oczodół i policzek aż do kąta ust ciągnęła się ognista pręga, otoczona olbrzymią brodą. Uderzenie, wskutek którego powstała pręga, pozbawiło go oka. Ubrany był...
— To niema związku ze sprawą, — przerwałem — bo ubranie można w każdej chwili zmienić. Jaką miał postać? Może jeszcze coś szczególnego cię uderzyło?
— Prócz brody miał jeszcze wąsy. Niewysoki, barczysty, wyglądał na siłacza. Mówił krzykliwym dyszkantem. Zauważyłem, że miał zwyczaj rozczesywania brody w kierunku pręgi. Dlaczego pytasz o znaki szczególne?
— Takie już mam przyzwyczajenie. Podczas swych podróży zwykłem zwracać uwagę na każdy drobiazg. Nieraz przekonywałem się, że obserwacja szczegółów, któreby uszły uwagi innych, przynosi mi wielkie korzyści. Ten Sefir zaś jest dla mnie ważną figurą, choćby ze względu na ciebie. Wybieramy się do Persji, a ponieważ na świecie wszystko może się zdarzyć, więc kto wie, czy go kiedyś nie spotkam. Mam również zamiar ruszyć z Halefem do Birs Nimrud i...
— Naprawdę masz ten zamiar? — przerwał.
— Tak. Nie przypuszczam wprawdzie, żebyśmy tam spotkali Sefira, ale ta postać łączy się w mojej wyobraźni z wieżą Babel, i dlatego pytam o szczegóły.
— Macie również zamiar zwiedzić wieżę?
— Dotychczas nie myślałem o tem.
— Nie dajcie się porwać tej myśli, gdyż sprawa to djablo niebezpieczna! Pamiętam, co mi przyniosły odwiedziny wieży. Nie wiem wprawdzie, czy i dziś kryje się w niej taka sama zgraja, ale jakiś głos wewnętrzny nakazuje mi was ostrzec. Przedewszystkiem nie prowadźcie tam dochodzeń, gdyż mógłbym to przypłacić gardłem. Mówiłem z wami o tem wszystkiem nie poto, abyście szli w ślady mych przeżyć, a jedynie poto, by zasięgnąć waszej rady.
— Cenimy wysoko twoje do nas zaufanie. Nie uczynimy nic, coby ci mogło zaszkodzić.
— To mnie uspakaja. Nie dziwcie się moim obawom. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że niebezpieczeństwo, któregośmy wtedy uniknęli przez złożenie przysięgi, istnieje jeszcze dzisiaj.
— Opowiadaj więc dalej, co ci się przytrafiło w Birs Nimrud.
— Podczas kilkuminutowej rozmowy z towarzyszami, prowadzonej w języku perskim, Sefir obrzucał nas od czasu do czasu szyderczemi spojrzeniami. Od żony i jej ojca nauczyłem się zaledwie kilku słów po persku, nic więc dziwnego, żem zrozumiał tylko fragmenty rozmowy, prowadzonej zresztą w niezwykle szybkiem tempie. Znowu wymówiono kilkakrotnie imię Gul-i-Sziraz. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że ludzie Wschodu lubią się wyrażać obrazowo; zwłaszcza kobietom nadają chętnie nazwy kwiatów. Czyżby rozmowa dotyczyła nie róży, lecz kobiety? Jeżeli tak, to ta kobieta bezwątpienia pozostaje w ścisłym związku z przemytnikami. Fakt, że imię jej powtarzano kilkakrotnie, był niezaprzeczonym dowodem jej wielkiego znaczenia. Jestem skłonny do przypuszczeń, że Gul-i-Sziraz była żoną przywódcy przemytników. Cóż ty na to, effendi?
— Tymczasem rozwiązanie zagadki pozostawiam tobie. Sprawa miejsca jest dla mnie ważniejsza od sprawy osoby.
— Jakto?
— Chwilowo nie interesuje mnie, czy chodzi o osobę, czy o przedmiot. Najważniejszem jest dla mnie słowo Sziraz, z którego wnoszę, że rozwiązanie tajemnicy możliwe jest jedynie w mieście Sziraz, będącem stolicą prowincji perskiej Farsistan. Gdybym się nawet w tym względzie mylił, twierdzę z całą pewnością, że istnieje jakiś związek między kimś, mieszkającym w tej stolicy, a tajemniczą Gul-i-Sziraz. Zresztą, nie warto się nad tem głowić. Rozwiązanie przyjdzie samo przez się. A więc Sefir rozmawiał naprzód ze swoimi ludźmi?
— Tak. Później zwrócił się do nas, aby na mnie wyładować swój gniew i pasję. Obrzuciwszy mnie najstraszliwszemi obelgami, zaczął opowiadać, jak olbrzymie straty ponieśli przemytnicy wskutek mej działalności, i zagroził, że przypłacę to życiem. Mówił bardzo długo; nie będę tu wszystkiego powtarzał; dość, żem mu nic nie odpowiedział. Kepek milczał również jak pień. Pers gadał dalej, kpiąc sobie z mych poszukiwań i opisując każdy mój krok. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób o tem wszystkiem się dowiedział. Czyżby któryś z moich urzędników był na jego żołdzie i zdradzał mu wszystko?
— To bardzo prawdopodobne. Z opowiadania twego wnoszę, że związek przemytników był doskonale zorganizowany. A ponieważ kierowali nim bezsprzecznie ludzie odważni i chytrzy, można twierdzić z całą pewnością, że otoczono cię szpiegami, którzy śledzili każdy twój krok. Gdzież się znajdowały osoby poinformowane o twych planach? Wśród twych własnych ludzi!
— Masz rację. Jaka szkoda, żem miał na to oczy zamknięte. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego plany moje tak często kończyły się niepowodzeniem, mimo że przygotowane były tak przezornie i pilnie. Widzę, że darzyłem swych podwładnych zbyt wielkiem zaufaniem. Jest to błąd, za który ciężko odpokutowałem.
— Odrazu?
— Tak. Jak ci już mówiłem, przywódca nietylko zagroził mi śmiercią, ale zażądał również zwrotu szkód i strat. Oświadczył, że muszę mu oddać cały majątek. Gdym odparł, że nie jestem bogaty, wymienił tak dokładnie kwotę, którą uzbierałem z oszczędności, jakgdybym mu się sam z tem zwierzył. Zażądał przekazu na bank, w którym zdeponowałem gotowiznę. Odmówiłem. Zapowiedział, że po upływie godziny zabije mnie i onbasziego. Tyle oto czasu pozostawiwszy mi do namysłu, usiadł obok swych kompanów. Gdy godzina minęła, zapytał, czy trwam przy swojem postanowieniu. Dałem potakującą odpowiedź. Wbili więc pod murem dwa pale i uwiązali nam u szyi powrozy. Nie ulegało wątpliwości, że nas powieszą. Oświadczyłem więc, że gotów jestem zapłacić żądaną sumę. Zapewne powiesz, effendi, że było to tchórzostwo?
— Nie. Każdy na twojem miejscu postąpiłby tak samo. Gdy trzeba wybierać między życiem w nędzy, albo śmiercią w bogactwie, nie pozostaje nic innego, jak wybrać pierwszą ewentualność. Intratna posada otwierała ci przecież widoki na ponowne zdobycie majątku.
— Wychodziłem z tego samego założenia; wkrótce jednak przekonałem się, że nadzieja była płonna. Zdjęto nam powrozy z szyi i przyniesiono — — czy możesz sobie wyobrazić, co przyniesiono?
— Nie.
— Mój własny diwit jazy takym: mój mürekkeb, kalem i kiahat[72]. Wszystko mieściło się w paczce, z której wyciągnięto również mój lök i mühür[73]. Cóż ty na to?
— Widać z tego, że cała sprawka była oddawna dokładnie przygotowana. Przywieziono twoje pieczęcie, aby bank, który je znał, nie miał wątpliwości, że przekaz pochodzi od ciebie. Oczywiście, wypełniłeś przekaz?
— Tak, pod dyktandem Sefira. Musiał to być rutynowany kupiec, zredagował bowiem przekaz w ten sposób, że, gdybym był kasjerem w banku, honorowałbym go bez wahania. Deponując pieniądze w banku, zastrzegłem sobie wyraźnie możność podjęcia pieniędzy w każdej chwili bez uprzedzenia, a uczyniłem to dlatego, że jako turecki urzędnik nieprzychylnego dla mnie paszy, w mieście odległem od Stambułu, miałem sporo nieprzyjemności i musiałem się liczyć z ewentualnością natychmiastowej dymisji. Sefir wziął przekaz, porównał go z innymi papierami i rzekł:
— Oto papiery, które sam wystawiłeś; porównałem z niemi niniejszy przekaz. Gdybyś zmienił charakter pisma, wisielibyście bez pardonu. Teraz pokażę wam coś, i postawię ci pewne pytania. Namyśl się dobrze przed odpowiedzią, gdyż od twej decyzji zależeć będzie zapewne wasze życie.
„Odwiązano nam więzy, krępujące nogi, tak, że mogliśmy wstać i ruszyć się z miejsca; ręce jednak mieliśmy w dalszym ciągu związane. Kompani oświetlili teren lampkami. Sefir podszedł do kąta, w którym leżały sznury. Odsunął je nabok, poczem odgarnął usypaną tu kupkę piasku. Po chwili ujrzałem kilka desek, a pod niemi otwór i schody, prowadzące nadół. Zeszliśmy po nich do olbrzymiego składu przemycanych towarów; było ich tyle, żem oniemiał ze zdumienia. Wisiały tu, leżały i stały...
— Przepraszam, chwileczkę! — przerwałem. — Jak wysoki był ten skład?
— Miał dobre cztery stopy ponad wzrost człowieka.
— Nie wiem, czyś to sobie zapamiętał, ale ustalenie ilości schodów byłoby dla mnie niesłychanie ważne.
— Przypadkowo zapamiętałem. Ujrzawszy ciemną głębię, pomyślałem sobie, że to więzienie, w którem chcą nas zamęczyć na śmierć. Uważając, że schody mogą odegrać ważną rolę w próbach odzyskania wolności, przeliczyłem je.
— Czy miały przeciętną wysokość?
— Tak. Mam wrażenie, że w tutejszym domu wyniosłoby to sześć pięter, licząc według zär-i-szahi, królewskiego łokcia.
— Racja! Zär-i-szahi ma sto dwanaście centymetrów. Jeżeli skład miał przeszło cztery stopy ponad wzrost człowieka, powała musiała mieć grubości około stu centymetrów. Odległość między obydwiema podłogami t. j. podłogą w krużganku na górze i w składzie na dole wynosiła tedy około trzystu pięćdziesięciu centymetrów, czyli, według miary perskiej, trzy królewskie łokcie i pół bäjaba.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i rzekł:
— Znowu muszę zapytać, dlaczego pytasz o szczegóły i prowadzisz tak ścisłe obliczenia?
— Odpowiadam, jak poprzednio: to skutki starego przyzwyczajenia. Skoro wiem, jak głęboko pod krużgankiem leży skład, mogę, nie wchodząc do środka, podać i ustalić, na jakim poziomie Birs Nimrud należy go szukać. W którym kącie krużganka leżały sznury?
— W tylnym, na prawo. Zdaje mi się, że masz jakieś plany, które przede mną ukrywasz.
— Nic podobnego. Pytam tylko dlatego, że los twój mnie interesuje. A więc skład był napełniony towarem?
— Tak, do tego stopnia, że ledwie szpilkę można było wetknąć. Sefir kazał świecić latarkami. Przy ich blasku ujrzeliśmy niezwykle precyzyjnie wykonane kosztowne tkaniny z kalemkaru, drogocenne koce ze skóry kotów angorskich, wspaniałe dywany ferszha z Farahanu, tłoczone jedwabie, falistą morę i przeplatane palmowemi ścięgnami szale abriszum. Poza tem piętrzyły się stosy saghri — markizety, tszerme hamadani — marokinu, i puste Buchara — czarnych baranków z Buchary. Zaprowadzono nas potem do trzech innych składów, w których, oprócz wymienionych już towarów, przechowane były wielkie ilości haszyszu, opjum, korzeni, olejku różanego i arszeniku z Kaswinu, przeznaczonego dla Konstantynopola. Pokazano nam również lapis lazuli z Turkiestanu, djamenty, szlifowane w Ispahanie i Szirazie, oraz całą masę barasów, szirbamów i maden-i-nau, różnych odmian turkusów, które same stanowiły majątek.
— Pocóż ci to pokazano? Czyż nie należało tego przed najwyższym urzędnikiem celnym zataić? Chyba, że Sefir chciał cię skusić do zawarcia tajnego związku z przemytnikami. Gdybyś się dał omamić, ciągnęliby jeszcze większe zyski, niż dotychczas.
— Istotnie! Sefir zaproponował mi tak wysoką pensję roczną, iż niejeden byłby się z pewnością zgodził. Oświadczyłem, że nie jestem przestępcą i nie mam zamiaru nim zostać. Na to oburzył się srodze i rzekł:
— „Przecież chodzi o wasze życie! Znacie naszą kryjówkę, widzieliście, co się w niej znajduje, więc tylko śmierć wasza może być dla nas gwarancją, że nikt się o niej nie dowie. Posyłam teraz gońca do Bagdadu z twoim przekazem. Jeżeli pieniędzy nie wypłacą, jesteś zgubiony; jeżeli otrzymamy przekazaną kwotę, pomówię z tobą jeszcze.
„Potem związano nas znowu i zamknięto, nie dając nam ani kropli wody, ani kawałka chleba.
— Zapomniałeś wymienić miejsce, na które was sprowadzono. Wspominając zaś o trzech składach, które wam pokazano, nie powiedziałeś, w jaki sposób były między sobą połączone i jak można się było dostać z jednego do drugiego.
— Przez otwory w drzwiach, zawieszone dywanami.
— A więc nie było ukrytego mechanizmu, któryby uniemożliwiał najście osób niewtajemniczonych?
— Nie.
— W takim razie były tylko dwa sekretne miejsca, a mianowicie zewnętrzne wejście i, ukryty pod paką sznurów, otwór schodów. Jakie było położenie tych trzech składów w stosunku do pierwszego?
— Ze składu głównego wchodziło się do środkowego; z prawej i lewej strony mieściły się dwa pozostałe. Środkowy sąsiadował z więzieniem, w którem nas zamknięto. Miało takie same wymiary, jak pozostałe uwad[74].
— A więc tych pięć komór tworzyło regularną figurę, składającą się z równych czworoboków, figurę w rodzaju krzyża?
— Tak. Zaraz ci to pokażę.
Zakreślił końcem tszibuka następującą figurę:

  5  
  2     3     4  
  1  

Ciągnął dalej:
— Pod liczbą 1 mieściły się schody. Zeszliśmy po nich do celi 3, 4 i 2, potem związano nas znowu i wprowadzono do celi 5, gdzie leżeliśmy bez ruchu, jak bele.
— Oczywiście, pociemku?
— Tak. Jedynie podczas ich obecności mogliśmy przy blasku lampek rzucić okiem na gołe ściany i na garstkę ziemi na podłodze.
— A więc za podłogę służyła ziemia ubita?
— Nie, podłoga była z cegieł.
— W takim razie ja na twojem miejscu zwróciłbym z pewnością specjalną uwagę na tę garstkę ziemi.
— Czyżby z powodu kanafidów, które się później ukazały? Przecież to spokojne zwierzątka; nie wadzą nikomu.
— Kanafidy? Więc były tam jeżozwierze?
— Tak. Po upływie jakiegoś czasu, który nam się wydał wiecznością, usłyszeliśmy ciche szmery, jakgdyby od uderzeń cienkich sztabek, a na podłodze coś się poruszyło. Z początku nie wiedzieliśmy, co to za zwierzęta, usłyszawszy jednak mruczenie, charakterystyczne dla jeżozwierza, gdy wpadnie w gniew, zorjentowaliśmy się, że to kanafidy.
— Dziwne, bardzo dziwne!
— Dlaczego?
— Nie rozumiesz? Przedewszystkiem uderzający jest fakt, że te naogół tchórzliwe zwierzęta odważyły się zbliżyć do was. Wytłumaczyć to można zresztą okresem wiosennym. O wiele bardziej zastanawia mnie jednak okoliczność, że stworzenia te znajdowały się w komorze zbudowanej z cegieł. Ryją one często bardzo długie korytarze, ale nie jest prawdopodobne, żeby się mogły przedostać przez mocne cegły. Cegły były więc zapewne zmurszałe, albo też w murze znajdował się usypany otwór, przez który moglibyście się wydostać, gdybyście nie byli związani. W tej chwili ważniejsza dla mnie jest kwestja, w jaki sposób cela, w której was zamknięto, została oddzielona od komory 3. Przecież zwyczaj trzymania jeńców za kotarą nie jest praktykowany.
— Pod tym względem przemytnicy nie popełnili żadnej nieostrożności. Opuścili ruchomą przegrodę z mocnych stalowych prętów. Gdybyśmy nawet nie byli związani i mieli przy sobie noże, nie udałoby się nam poprzecinać prętów. Jak mówiłem, mieliśmy wrażenie, że minęła cała wieczność. Nareszcie poruszyły się stalowe pręty i ujrzeliśmy światło lampek. Zjawił się Sefir z tymi samymi ludźmi, co przedtem, i oświadczył, że pieniądze otrzymał. Zachowywał się nie tak brutalnie, jak przedtem. Zapytał, czy zmieniłem decyzję, przyjął jednak moją przeczącą odpowiedź bez gniewu i rzekł spokojnym, ale bardzo zdecydowanym tonem:
— „Wydałeś tą odmową ostateczny wyrok na siebie i swego towarzysza. Postanowiliśmy was uśmiercić, jeśli nie zgodzisz się pójść z nami ręka w rękę. Ktoś jednak, czyjego imienia ci nie zdradzimy, wstawił się za tobą. Przyrzekłem mu darować ci życie, jeżeli dasz nam dostateczną gwarancję milczenia. Słuchaj więc, co teraz powiem! Jeżeli się zgodzisz, odzyskacie wolność, jeżeli nie, nie przeżyjecie najbliższej godziny. A więc: musicie powtórzyć za mną przysięgę, że nikomu nie zdradzicie tej kryjówki i że po powrocie do Bagdadu zrezygnujecie ze swoich urzędów. Jeżeli choć jeden z was pozostanie na stanowisku, zemścimy się srodze. A jeżeli kiedyś, prędzej, czy później, miejsce to zostanie odkryte w sposób, który nasunie nam podstawy do przypuszczenia, że złamaliście przysięgę, czeka was śmierć straszliwa. Nie wolno ci również do końca życia opuszczać Bagdadu, byś nie mógł ujść naszej zemście. Będziemy cię mieli na oku. W razie jakichkolwiek przygotowań do odjazdu — zginiecie!“ — Oto żądania Sefira, effendi. Co byłbyś uczynił na mojem miejscu?
— Z pewnością nie to, co ty, — odparłem. — Prawdopodobnie nie byłoby mnie już w więzieniu. Ale szkoda mówić o tem! Złożyliście więc przysięgę, odzyskaliście wolność, wróciłeś do Bagdadu i zrezygnowałeś z urzędu?
— Tak. Cóż miałem począć? Po złożeniu przysięgi, uwolniono nas od więzów i wyprowadzono przed wieżę.
— Oczywiście, nocą?
— Nie. W biały dzień.
— Naprawdę? Czyżby Sefir był tak nieostrożny!
— Dlaczego nieostrożny?
— Przecież na pewno widzieliście to, co przed wami ukrywano, mianowicie wejście do wieży, jej położenie i tajniki?
— Ujrzeliśmy to wszystko. Sefir stanął obok i rzekł: — „Fakt, że nie chcę przed wami niczego ukrywać, świadczy, że ufam waszej przysiędze.“ — Co się zresztą tyczy tajemnego wejścia, nie odnaleźlibyśmy go nigdy, gdyż nie zapamiętaliśmy kresek umieszczonych na cegiełce, którą trzeba odsunąć, chcąc inne cegły, większe, poruszyć z miejsca.
Zelektryzowały mnie te słowa. Bimbaszi przysiągł, że nie zdradzi tajemnicy wejścia, i oto nie przeczuwał nawet, że odkrył mi ją jednym wyrazem użytym w niewłaściwem znaczeniu. Cegły Birs Nimrud pokryte są pismem klinowem; tymczasem bimbaszi powiedział poprostu — kreski. Zwróciło to moją uwagę na okolicznóść, która do tej chwili wydawała mi się bez znaczenia. Jak sobie zapewne czytelnicy przypominają, na pergaminie Peder-i-Baharata widniał rysunek, którego znaczenia nie rozumiałem. Gdy jednak bimbaszi opisał drogę, prowadzącą ku wejściu Birs Nimrud, przypomniałem sobie rysunek, i stwierdziłem ku swemu zdumieniu, że linje, z których się składał, tworzyły drogę, prowadzącą do kryjówki przemytników. Ponieważ powiedział „kreski“ a nie „kliny“, przypomniałem sobie, że pod rysunkiem zauważyłem szereg kresek, które wydały mi się dziełem przypadku. Wyglądały jak przecinki, powstałe z naciskania stalówki, gdy się chce zwiększyć jej podatność, albo też, gdy trzeba usunąć jakiś włosek przeszkadzający w pisaniu. Skopjowałem ten plan bez kresek. Jednakże bywa, że w pamięci podróżników, na których drodze piętrzą się stale liczne niebezpieczeństwa, zespół obojętnych przedmiotów i zdarzeń wystąpi nagle z całą jaskrawością, gdy tylko myśli się zwrócą do odnośnego miejsca lub momentu. To samo stało się i teraz. Ledwie bimbaszi wypowiedział słowo „kreski“, domniemane przecinki na pergaminie ukazały się przed mojemi oczyma z taką wyrazistością i dokładnością, że mogłem nietylko je zliczyć, ale i zdać sobie sprawę z ich wielkości względnej i układu. Tak, to były słowa, wypisane babilońskiem pismem klinowem. Nie słuchając dalszych wywodów bimbasziego, odtworzyłem sobie następujące słowa: „romen’a. Illai in tat kabad bad’a. Illai...“ W tłumaczeniu wygląda to następująco: „Ofiarować najwyższemu Bogu z myślą o Jego wspaniałości...“
A więc był to fragment zdania, wystarczający do odnalezienia upatrzonej cegiełki. Idąc dalej za swemi myślami, zapytałem bimbasziego:
— Czy na innych cegłach i kamieniach również widniały jakieś kreski, lub znaki?
— Tego już nie pamiętam — odparł. — Skądże jednak to pytanie? Nie o tem mowa, a ty przerywasz pytaniem o kamienie. Zdaje mi się, żeś wcale nie słyszał mych ostatnich słów.
— Prawdopodobnie. Myślałem o tem, czy nie możnaby...
— Proszę cię, nie myśl o tem! — przerwał. — Opowiedziałem wszystko, co mogłem opowiedzieć, ponieważ wiem, że umiesz milczeć. Więcej nie mogę ci odkryć. Nie wolno mi zdradzić tajemnicy, gdyż zostałbym niechybnie ukarany śmiercią.
— Sądzisz, że cię śledzą jeszcze teraz?
— Tak.
— Sądzisz, że wiedzą, iż jestem u ciebie?
— Niech sobie wiedzą! Cóż mi to może zaszkodzić? Przecież ciebie tutejsza kontrabanda nic nie obchodzi.
— Co się działo z urzędnikami celnymi w tym czasie, gdy cię schwytano w Birs?
— Napróżno czekali na mnie w Hilleh i napróżno mnie potem szukali. Wkońcu wrócili do Bagdadu. Jeżeli sądzisz, że na Wschodzie ludzie tak są przywiązani do swych współtowarzyszów, jak na Zachodzie, bardzo się mylisz. Sefir zwrócił nam konie i broń; ruszyliśmy przedewszystkiem do Hilleh, aby się posilić, gdyż przez trzy dni głodowaliśmy w wieży. Natychmiast po przybyciu do Bagdadu, zameldowałem się u paszy jako chory i wniosłem prośbę o zwolnienie. Wyzdrowiałem dopiero wtedy, gdy mój następca objął urzędowanie. Wyznaczono mi mizerną pensję, z której żyjemy dotychczas. Fakt, że od tego czasu nie mieliśmy ani jednego takiego obiadu, jak dzisiejszy, ilustruje chyba dostatecznie nasze położenie. Są miasteczka tańsze, w których mógłbym żyć mniej skromnie, niż tu, w drogim Bagdadzie. Nie wolno mi jednak ruszyć się z miejsca pod grozą utraty życia.
— Nie ważyłeś się opuścić Bagdadu?
— Nie. Jakże mogłem powziąć myśl tego rodzaju? Jesteśmy tu jeńcami, tak samo jak w Birs Nimrud. Zapytasz pewnie, dlaczegom ci tego nie powiedział, gdyś gościł u mnie pierwszym razem. Nie znałem cię tak dobrze, jak teraz, trudno mi więc było opowiadać o swych nieszczęściach. Chcielibyśmy z całego serca wyrwać się stąd, lecz jesteśmy przykuci na całe życie. Wegetowanie tutaj napełnia mnie wstrętem. Stałem się mizantropem, żyję w zupełnem odosobnieniu. Jeśli się cośkolwiek stanie wpobliżu wieży, jeśli pod wpływem niepogody obsunie się jakiś kamień, gotowi pomyśleć, żem chciał tam wtargnąć. Widzę wciąż nad swą głową sztylet morderczy — dreszcz mnie przejmuje pod wpływem najmniejszego szmeru. Chwilami zdaje mi się, że słyszę trzask kuli, wkładanej do łożyska strzelby. Nie jadam nic poza domem w obawie, aby się nie natknąć na truciznę; spożywam jedynie resztki pozostawione przez onbasziego. Chciałbym umrzeć, by się raz pozbyć tego życia, toczonego przez strach i lęk. Ale boję się śmierci, gdyż jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że nie wolno mi jeszcze umrzeć, gdyż ostatnie dni moje są przeznaczone dla jakiegoś nieznanego mi celu. Jestem bezgranicznie nieszczęśliwy, o effendi!
Jakże mi żal było starca! Teraz nie wydawał mi się już dziwakiem. Strach przeżarł go docna, sparaliżował jego energję i uczynił zeń motyla, który ucieka przed każdym padającym nań cieniem. Życzyłem mu serdecznie uwolnienia od cierpień. Oprócz Sefira i jego zwolenników, miał jeszcze innych wrogów; nie rozbili oni swych namiotów ani w Birs Nimrud, ani w pustyni, ani na granicy Irak Arabi i Persji, lecz mieszkali w jego własnem jestestwie.
— Tak, jesteś nawet bardziej nieszczęśliwy, niż ci się wydaje, — rzekłem. — Lękasz się śmierci, obawiasz o życie, a właściwie oddawna już nie żyjesz.
— Jak to rozumiesz?
— Dusza twoja jest kabrem, grobem, w którym zdusiłeś wiarę i ufność w miłosierdzie Boże. Kto nie ma Boga, ten w gruncie rzeczy nie żyje. Kto natomiast zdaje sobie sprawę z Jego opieki, ten nie zna strachu, nie lęka się żadnego wroga, gdyż wszystkie ludzkie ataki muszą się rozbić o wolę Tego, bez którego nie może spaść ani kropelka wody, nie może wzbić się ani odrobina pyłu.
— Dobrze ci prawić kazania, gdy nie wisi nad tobą miecz Damoklesa!
— Tak sądzisz? Gdybyś wiedział, jak często wyciągał się ku mnie! Ludzie, których nie znałem, a nawet, niestety, tacy, których uważałem za przyjaciół, nastawali na moje życie. Śmierć stała często obok mnie, choć nic o tem nie wiedziałem. Najsroższe i najgroźniejsze — to niebezpieczeństwo nieznane. Mówisz, że żaden morderca mi nie grozi, a ja ci oświadczam, że są tu ludzie, którzy łakną mojej krwi. Jak widzisz, nie przeraża mnie to wcale. Ludzie ci nie mogą mi nic zrobić, ponieważ stoję pod osłoną, wobec której ich moc podobna jest do siły dabbuhry[75], która sobie wyobraża, że potrafi wzlecieć do góry i przebić nisra[76].
— Muszą to być ludzie przeciętni. Moim zaś wrogiem jest Sefir, potężny przywódca bandy zbrodniarzy, wobec której sam pasza jest bezsilny.
— Mylisz się. Człowiek, który tu w Bagdadzie nastaje na moje życie, jest na pewno równie potężny, jak Sefir, czyli poseł. Ten bawi tu z pewnością jedynie przelotnie. Przypuszczam nawet, że ci dwaj się znają, że są przyjaciółmi i godnymi siebie kompanami.
— Co też ty mówisz? Prześladują nas nikczemnicy z tej samej zgrai?
— Tak.
— Twój przeciwnik jest również przemytnikiem?
— Dla niego może to nawet za chwalebny tytuł.
— Któż to taki, jak się nazywa?
— Słyszałeś kiedyś nazwę sill?
„Sill“ znaczy po persku „cień“.
— Mówię o nazwie, nie o jej znaczeniu.
— Nie znam tej nazwy.
— Bądź zadowolony! Jak cień nie odstępuje człowieka, tak ten sill nie opuszcza ofiary, za którą kroczy z wyostrzonym nożem.
— Taki sill włóczy się za tobą?
— I to nie jeden; mam wrażenie, że ich przywódca jest przyjacielem i sprzymierzeńcem twego Sefira. Nie dziwiłbym się wcale, gdybym ich spotkał razem i obydwom równocześnie mógł dać okazję do zaznajomienia się z siłą moich pięści. Chciałbym, aby Sefir przeniósł swą sympatję z ciebie na moją osobę, gdyż wtedy prędkobym się z nim uporał.
— Effendi, bardzo ufasz we własne siły, może za bardzo!
— Nie sądzę! Człowiek, który sobie wyobraża, że więcej dokona, niż w rzeczywistości potrafi, ma bezsprzecznie manję wielkości. Nie wynika jednak z tego, by przesadna skromność była cnotą. Nie pragnę uchodzić za megalomana, ale też nie pozuję na skromnisia. Trzeba znać dokładnie siebie samego, a rzecz to niełatwa; człowiek poznaje siebie w ciężkich stosunkach, w walkach z wrogami, no i w walce z samym sobą. Ci, którzy na widok usprawiedliwionego samopoczucia innych, kręcą nosem i mówią o pyszałkowatości, nie rozumieją, jakie znaczenie ma wiara we własne siły, gdyż nie mają zaufania do siebie samych; choć sami, w głębi duszy, są przekonani o swej wyjątkowej dzielności i wysokiej wartości.
— Wiem o tem, effendi. Ale jam starzec, a tyś jeszcze młody i nie wymordowano ci tych, których najbardziej kochałeś.
— Mimo to straciłem tyleż, co ty, a może i więcej, ale komu Bóg w swej mądrości zabiera, temu i daje podwójnie. Oczywiście, kto nie umie wyciągnąć po to ręki, ten nie umie mówić o odszkodowaniu i o balsamie na swe rany. Jeżeli się skarżysz, że śmierć zabrała ci ukochanych, zapytam zkolei, czy naprawdę możesz twierdzić, że nie żyją?
— Effendi! — zawołał. — Czy chcesz igrać z mą boleścią?
— Niechaj mnie Bóg strzeże! Nie sądź, bym rzucał te słowa lekkomyślnie.
— Jakżeż więc możesz zaliczać mych zmarłych do żywych?
— Czyż zaliczam?
— Tak.
— Nie. Pytałem tylko, czy możesz udowodnić, że nie żyją. No, powiedz, możesz?
— Tak... i nie!
— Widziałeś ich zwłoki?
— Nie.
— Rozmawiałeś ze świadkami ich śmierci?
— Nie. Opowiadano mi tylko o morderstwie, ale nikt nie widział trupów na własne oczy.
— I mimo to uwierzyłeś święcie? Ja na twojem miejscu szukałbym dowodów.
— Effendi, nie doprowadzaj mnie do samooskarżeń! Nie zasmucaj jeszcze bardziej mego znękanego serca!
— Chciałbym ci przecież ulżyć. Zdarzenia w Damaszku opowiedziałeś nam pokrótce. Pomyśl o nich szczegółowo! Może wtedy w panujących dotychczas ciemnościach pojawią się miejsca jaśniejsze, które ci dadzą podstawę do nadziei.
— Muszę wyznać, że były godziny, w których wątpiłem w prawdziwość tego, com ci opowiadał. Ilekroć jednak starałem się znaleźć grunt dla kotwicy mych nadziei, kotwica wracała do mnie z głębi, przynosząc dawny smutek i rozpacz.
— Zarzuć-że ją na nowo.
— To mi nic nie pomoże. Powiedz sam, czy rodzina moja nie dałaby znaku życia, gdyby żyła?
— Rodzina twoja nie wie, gdzie przebywasz.
— Gdyby moi żyli, szukaliby mnie i znaleźli.
— Prawdopodobnie też szukali. Musisz jednak pamiętać, że, uciekłszy z Damaszku, zapewne starannie zataiłeś przed znajomymi miejsce obecnego pobytu.
— To prawda, effendi!
— A może wcale cię twoi bliscy nie szukali w przekonaniu, żeś zginął. Dowiedzieli się przecież bezwątpienia, żeś został przez władze rozstrzelany.
— Żołnierze, którzy mi darowali życie, mogli im opowiedzieć, jak się rzecz miała.
— Czy mogli o tem mówić?
— Z moją żoną i jej rodzicami? Dlaczegóżby nie; przecież nie zdradziliby ich!
— Skądże przypuszczenie, że rodzina twoja wpadła na myśl udania się do kompanji żołnierzy, którzy brali udział w egzekucji, z zapytaniem, czy przypadkiem rozstrzelanie nie było pozorne? Gdyby jednak nawet Bóg oświecił ich taką myślą, nie wiedzieliby, którzy żołnierze zostali odkomenderowani do egzekucji. Musieliby rozpocząć poszukiwania, a to mogłoby nasunąć podejrzenia. Pomyśl o tem!
— Wyznam szczerze, że mi to nie przyszło na myśl.
— Byłeś przekonany, że ich zamordowano. Tymczasem przypuśćmy, że to nieprawda. W takim razie uciekli przed gawiedzią, która zagrażała i szyitom i chrześcijanom. Po splondrowaniu i spaleniu ulicy, na której mieszkali, znaleźli się może za miastem w bezpiecznem miejscu, może nawet wśród tych tysięcy pogorzelców, którzy schronili się w zamku i w mieszkaniu Abd el Kadera. Jeżeli ukryli się za miastem, nie mogli wrócić, zamku zaś lub mieszkania Algerczyka nie mogli opuścić prędzej, zanim nie zapanował ład w mieście. A spokój nastąpił dopiero po twojej wrzekomej śmierci. Nie mieli żadnych podstaw do przypuszczenia, że egzekucja się nie odbyła; musieli ją przyjąć jako fakt dokonany. — Nie przyznajesz mi racji?
— Effendi, jeżeli będziesz dalej tak mówić, nie potrafię zaoponować. Cóż więc, według twego zdania, uczyniła później moja rodzina?
— Jeżeli przyjmiemy, że moje przypuszczenia są słuszne, opuściła z pewnością Damaszek, nie ufając wymuszonej ciszy, po której mogła nadejść jeszcze bardziej krwawa łaźnia. Dlaczegóżby twój teść czuł się bezpieczniejszy od innych szyitów i chrześcijan?
Bimbaszi niespokojnie poruszył się na krześle. Istotnie, dziwna to rzecz, że nigdy o tem nie pomyślał.
Po długiem milczeniu rzekł:
— Słuchaj, effendi, teraz sam zaczynam wierzyć, że ojciec mej żony wraz ze swoją małżonką opuścili Damaszek, o ile, oczywiście, oboje nie zginęli.
— Czy sądzisz, że mógłby zabrać ze sobą tylko swoją żonę?
— To wykluczone! Musiał wywieźć również moją żonę wraz z dziećmi.
— Dokąd?
— Któż to może wiedzieć?
— Wiedzieć trudno, ale można przypuszczać. Zastanów się nad tem.
— Chyba do Beirutu, gdzie kiedyś mieszkał i był szczęśliwy?
— Ja na jego miejscu nie pojechałbym do Beirutu.
— Dlaczego?
— Ponieważ powstanie przeciw innowiercom wybuchło właśnie na Libanie i tam roztoczyło najszersze kręgi. Spokój nastąpił jedynie pod wpływem represji. Beirut leży pośrodku tego niebezpiecznego obszaru. Należało więc liczyć się z tem, że w razie powtórnego zamieszania, wybuchnie ono tam właśnie. Skoro więc ojciec twej żony opuścił Damaszek w obawie, aby się krwawa łaźnia nie powtórzyła, nie należy przypuszczać, żeby ruszył właśnie do ogniska rozruchów.
— Effendi, jesteś wszechwiedzący!
— Nie przesadzaj! Wszechwiedzący jest jedynie Ten, w którego nie chcesz wierzyć. Opieram się na zdrowym rozsądku i wyciągam konsekwencje ze ścisłych faktów. Może sobie na to pozwolić każdy, kto myśli swoich nie puszcza samopas.
— Powiedz mi jednak, dokąd się zwrócił, jeżeli nie do Beirutu?
— O, bimbaszi, jakże mnie dziwi to pytanie!
— Do licha! Chyba sam przyznasz, że do odgadnięcia podobnych kwestyj potrzeba odrobiny wszechwiedzy. Obliczyć można wszystko, gdy się ma cyfry do dyspozycji, ale odgadywać — to rzecz niesłychanie trudna!
— Nie odgadujmy więc, lecz obliczmy. Posłużmy się również cyframi. Nie występują one w formie jedności, wielości, lub zer, lecz w formie faktów.
— Mówisz zbyt uczenie! Nie rozumiem cię, effendi.
— Zrozumiesz, gdy tylko dam przykład. Czujesz się tu nieszczęśliwy i chciałbyś stąd odjechać. Jakie miejsce, jaki kraj wybrałbyś na stały pobyt, gdybyś się mógł swobodnie poruszać?
— Co za pytanie! Udałbym się do Polski, ponieważ jestem rodowitym Polakiem. Chyba nie wątpisz o tem.
— Nie wątpisz? — rzekłem z uśmiechem. — A jednak miałeś wątpliwości co do tego, do jakiego kraju udał się twój teść.
Maszallah! Łapiesz mnie na wędkę własnych słów!
— No i cóż teraz powiesz?
— Udał się do Persji, tak, musiał się udać do Persji, ponieważ jest rodowitym Persem. Nieszczęście, które go dotknęło poza krajem, musiało go popchnąć tam, gdzie zawsze ciągnie człowieka serce, — do ojczyzny. A ja tu żyję niedaleko granicy tego kraju i nie wpadło mi na myśl to, o czem mówiłeś! Mogłem przecież szukać, szukać, jeżeli nie sam, to przez obcych ludzi! Może byłbym odszukał tych, których uważałem za straconych. Ileż zaniedbałem, effendi! Jestem niepocieszony!
— Uspokój się! Mam wrażenie, że zamieniliśmy się stanowiskami.
— Jakto?
— Przed chwilą odrzucałeś wszelką możliwość nadziei, ja zaś próbowałem oświecić twe serce jej promieniem. I oto, zamiast smutku, pełen się stałeś nadziei. Muszę cię więc znowu wprowadzić w dziedzinę dawnych wątpliwości.
— Proszę cię, effendi, zaniechaj tego. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak mnie uszczęśliwiłeś, wpajając we mnie przekonanie, że krew mych bliskich nie została przelana.
— Mylisz się. Nie zatarłem tych krwawych śladów, gdyż byłoby to grzechem w stosunku do ciebie. Byłem daleki od budzenia w tobie zupełnej pewności; gdyby przypuszczenia moje okazały się mylne, rozpacz twoja powiększyłaby się w dwójnasób. Jak już mówiłem, chciałem tylko położyć kres twej obojętności w stosunku do życia. A ty wpadasz z jednej ostateczności w drugą i wątpliwe przypuszczenia gotów jesteś uznać za pewnik. Przytoczę ci tedy kilka przekonywujących dowodów, że ukochani twoi zostali wymordowani.
— Nie, ach nie! — zaczął się bronić. — Znam te dowody zbyt dobrze. Zabiły we mnie wszelką radość życia; uniemożliwiły mi korzystanie z najdrobniejszych choćby rozkoszy istnienia. Przyrzekam ci, że nie będę się łudził przesadnemi nadziejami.
— Wierzaj mi, że, usiłując wyrwać cię z rozpaczy, w całej pełni zdawałem sobie sprawę z tego, jaką przyjmuję odpowiedzialność. Słuchałem głosu wewnętrznego. Głos ten nie zawiódł mnie nigdy, chyba, żem go źle zrozumiał. Często wyprowadzał mnie z wielkich, poważnych niebezpieczeństw i był mi pomocny przy rozwiązywaniu zagadnień. Ilekroć usłyszę ten głos, mam wrażenie, że to mówi mój anioł-stróż. Spełniając jego polecenia, czuję się szczęśliwy i zdaje mi się, że zbliżam się do aniołów. Gdy mi się objawił jako przeczucie, a właściwie jeszcze jaśniej, wyraźniej i mocniej, niż przeczucie, nie mogłem mu się oprzeć.
— Dziękuję ci, effendi! Nikomu nie pozwolę wydrzeć sobie promienia, który zaczął już ogrzewać moje stare, zmęczone serce. Muszę ci wyznać rzecz dziwną: w żadnym kościele, w żadnej moszei nie odczuwałem tego wzniosłego, pobożnego uczucia, co teraz. Nie jesteś ani chrześcijańskim, ani mahometańskim kaznodzieją, ale słowa twoje...
— Nie, nie zaprzeczaj sobie i swym uczuciom! — przerwałem. — Byłeś zawsze światowcem, zaprzątniętym jedynie ziemskiemi życzeniami i myślami. Serce twe było zamknięte przed żądaniami nieba; ani słowa wa’isa, ani kazania chatiba nie byłyby go w stanie otworzyć. Musiały spaść na cię długie, uporczywe smutki, i dopiero po nich można było przypuszczać, że pierwsza ręka, wyciągnięta ku tobie przyjaźnie, wyrwie cię z głębi upadku i niewiary, i zaprowadzi na stopień poznania. Nie powinieneś poczytywać tego za moją zasługę; nadszedł poprostu twój czas, i każdy, ktoby miał tę samą wiarę, co ja, i był do ciebie tak samo, jak ja, przywiązany, przyłożyłby do twoich ran balsam. Nie przeczuwasz jeszcze, co nastąpi po naszej obecnej rozmowie, — otóż, oświadczam ci, że zapłonie światło, którego nie będziesz w stanie zagasić. Będzie rosnąć coraz bardziej i wkońcu oświeci całą twą istotę.
— Wierzysz w to naprawdę, effendi?
— Jestem głęboko przekonany. Bóg, którego istnieniu przeczysz, uchwycił już najgłębiej ukrytą fałdę twego serca; wkrótce serce to będzie do niego należało niepodzielnie i zupełnie. Tam, gdzie wkracza Jego wszechpotężna miłość, niema mowy o oporze.
Zerwał się i zawołał:
— Miłość, miłość! Oddaj mi żonę, dzieci, a zacznę wierzyć w miłość Boga; nie zaprzeczę jej do końca dni moich, a nawet i... dłużej!
— I dłużej! Mówisz już o wieczności, której istnieniu przed godziną przeczyłeś. Mocno trzymaj rękę, która się dziś wyciągnęła, aby cię ratować. Ale nie wymagaj od niej za wiele! Nie stawiaj warunków, gdyż Bóg nie znosi targów. Módl się doń jak najczęściej, gdyż schodzi on na ziemię po stopniach modlitwy.
Zapadła głęboka cisza. Liście palm znowu szeptały. Nie były to już tony bajki z tysiąca i jednej nocy, ale słodkie, pełne obietnic wołanie: „Szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzone!“ Bimbaszi znowu usiadł i oparł głowę o złożone ręce.
Po chwili podał mi prawicę i rzekł:
— Czy wiesz, com teraz czynił?
— Tak. Modliłeś się.
— Zgadłeś. Modliłem się pierwszy raz w życiu. Jakże często gardziłem tymi, co się modlili, i litowałem się nad nimi, a teraz czuję, że to ja zasługiwałem na litość. Mam wrażenie, żem po długiej śmiertelnej chorobie otrzymał wreszcie cudowne lekarstwo, które mi wraca utracone siły.
— Tak, prawdziwem życiem żyje tylko ten, kto obcuje z Bogiem i z jego miłością. Dla ciebie miłość ta umarła, a na jej miejscu szalała nienawiść i zemsta. Całą winę swej złamanej egzystencji zrzucałeś na Boga, nie zastanawiając się, żeś sam winien. W wyniosłej pysze przeczyłeś niezmiernej sprawiedliwości Boga. Trudno jest istocie ludzkiej poznać i ocenić siebie, więc oskarżyłeś Tego, który poprowadziłby cię ku szczęściu, gdybyś był słuchał jego rozkazów. Nie jesteś w stanie pojąć, jak był miłosierny dla ciebie pomimo wszystkich twoich oskarżeń. Jak zwlekał z zesłaniem pokuty za twoje winy, ile łaski ci okazał, pozwalając otworzyć serce przede mną i przyjąć otuchę.
Bimbaszi milczał.
Rzuciłem mu ciężkie oskarżenia, które dotknęły go mocno już choćby ze względu na to, że świadomość win i grzechów dotychczas w nim drzemała. Popełniłbym wielki błąd, gdybym go oszczędzał. Gdy lekarz ma przed sobą człowieka zrujnowanego wskutek nieregularnego trybu życia, obowiązkiem jego jest szczere poinformowanie pacjenta o przyczynach choroby. Obowiązki lekarza duszy nie są mniejsze od obowiązków tych, którzy stają wobec ludzi, ułomnych na ciele. — Bimbaszi rzekł po dłuższej pauzie:
— Effendi, gdyby ktoś powiedział mi to, coś ty skierował pod mym adresem, zleciałby z pewnością z tego dachu. Ale od ciebie przyjmuję te słowa, gdyż wiem, że masz względem mnie dobre zamiary. Nie przyznaję słuszności wszystkim twym zarzutom, nie znajduję jednak słów na ich odparcie. Jakieś przeczucie mówi mi, że już wkrótce przekonam się, iż patrzyłeś na mnie głębiej, niż ja sam. Mam wrażenie, że jestem pacjentem, oddanym w ręce lekarza. Chciałbym ci się oprzeć, sprzeciwić, czuję jednak, że będę kiedyś błogosławił tę rękę, która mi dziś sprawia cierpienia. Podobny jestem do rośliny, na którą spadła rzęsista ulewa; liście i gałęzie połamane, ale korzenie otrzymały pokarm i mogą wydać owoce. — Byłyby to — dodał po chwili namysłu — pierwsze dobre, pożyteczne owoce mego życia na obczyźnie, na które mógłbym się powołać, gdyby mnie kiedyś zapytano, com uczynił z mojem życiem.
Wzruszony do głębi tem wyznaniem, odrzekłem:
— Mówisz o rachunku, który każdy z nas zdać musi ze swych czynów i zaniedbań. Otóż, oświadczam ci, że gdyby wszyscy ludzie zdawali sobie sprawę ze straszliwej odpowiedzialności i starali się z całych sił nie zapominać o niej ani na chwilę, grzech nie zginąłby wprawdzie z powierzchni ziemi, a ziemia nie stałaby się niebem, ale osuszyłby się ocean bolesnych łez, którego wody wzbierają dziś coraz bardziej. Znikłyby z powierzchni ziemi nienawiść i zemsta, walki i spory, a zapanowałaby nieskończona niebiańska miłość, ogarniająca cały rodzaj ludzki, przed którym stoją otworem wszystkie błogosławieństwa Sjonu. Wspomnij słowa Pisma Świętego: „Czego oko ludzkie nie widziało, ucho ludzkie nie słyszało, to zgotował Bóg tym, którzy go kochają.“ Oto znowu jedyne a wielkie przykazanie, jedyne wielkie słowo, dokoła którego obracają się słońca i światy: miłość. Bóg nie wymaga od nas niczego, prócz wiecznej miłości, gdyż ona jest jedyną potęgą na niebie i ziemi. Zbyt słabi jesteśmy, aby pojąć i zrozumieć ten wspaniały, nieograniczony cud ziemski. W obliczu jego blasku jesteśmy jak ślepcy; dopiero śmierć przywraca nam wzrok. I ciebie otaczał bezmiar miłosierdzia, ale nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Nie patrzyłeś na niewidzialną rękę, gotową każdej chwili dłoń twoją ująć, czekającą tylko na jej wyciągnięcie. Ustawicznie schodzili z nieba aniołowie, by słuchać bicia twego serca, by się dowiedzieć, czy nie wyszepczesz prośby: „Panie, podtrzymaj mnie, bo zginę!“ Wyciągnij dłoń, zapomnij o deszczu, który pozbawił roślinę liści! Jest jeszcze dość silna, by zazielenić się na nowo i dać owoce. Nie uwierzysz, jak ważną, jak świętą jest dla mnie ta chwila obecna ze względu na twoją osobę. Czemże ona być musi dla ciebie, który z głębi rozpaczy...
Nie mogłem mówić dalej, gdyż zerwał się z miejsca, rzucił onbasziemu wypalony tszibuk i zawołał:
— Nie mów dalej, effendi! Muszę odejść; nie wytrzymam dłużej!
Pośpieszył ku otworowi, prowadzącemu z dachu do wnętrza domu. Wsunąwszy się weń aż po głowę, dodał:
— Zostańcie tutaj na górze — niebawem wrócę.
Skoro się oddalił, poczęliśmy znowu słuchać cichego szeptu palm. W pobożnym, skupionym nastroju szept ten wydawał mi się cichą mową cyprysów z góry Horeb, na którą uciekł prorok Eljasz przed prześladowaniami Achaba i Jezabela. Rozpętała się tam burza, która porozrywała góry, ale Pana w nich nie było; po trzęsieniu ziemi ukazał się ogień, ale Pana nie było w nim również; a po ogniu przyszedł cichy, łagodny miły powiew. W powiewie tym ukazał się Bóg. Tak więc i tam Pan i Władca nie objawił się ani w burzy, ani w trzęsieniu ziemi, ani w ogniu, lecz w cichym powiewie, a więc w atmosferze miłości i miłosierdzia, dalekiej od przemocy i gwałtu. Może miłosierdzie to spłynie teraz na tę duszę, miotaną nawałem różnorodnych myśli i uczuć. — Dochodził do mnie odgłos kroków bimbasziego, spacerującego pośród drzew.
Rozmowa nasza wywarła wielkie wrażenie na Halefie i onbaszim. Milczeli jak zaklęci. Milczenie małego, gadatliwego Halefa świadczyło, że się pogrążył w medytacji. Po chwili rzekł cichym głosem:
— Słuchaj, sihdi... Płacze...
Usłyszałem łkanie starca. Twarde jego serce zmiękło. Oko, zroszone temi łzami, dojrzy z pewnością swego Boga.
Minęła dłuższa chwila. Zdawało się, że gruby onbaszi pochłonięty był całkowicie paleniem tszibuka; ćmił jak z komina, ciągle na nowo nabijając fajkę. Tylko od czasu do czasu dochodziły z za chmury dymu pomruki, świadczące, że walczy ze łzami. Po jakimś czasie chmura rozstąpiła się, grubas przysunął się do mnie i, wybuchając płaczem, zawołał:
— Emirze, mój effendi płacze! Nie zdarzyło mu się to nigdy, odkąd przy nim jestem. Nie wytrzymam dłużej! Powiedz, czy mu łzy nie zaszkodzą?
— Nie martw się! — odparłem. — Łzy łagodzą każde cierpienie, więc będą dlań dobrodziejstwem.
— Ale dla mnie nie! Po moich policzkach płyną całe strumienie słonej wody — serce moje tonie w nich. Poruszyłeś i mnie swemi słowami. Czy istotnie istnieje tak wielka miłość, jak mówiłeś?
— Istnieje, drogi Kepeku.
— Powiedziałeś „drogi Kepeku?“ Emirze, tak nazwał mnie tylko raz jeden w życiu mój effendi. Drogi Kepeku! Nienawidziłem wielu chrześcijan, bo nie mieli w sobie odrobiny miłości, ale tak, jak ty, może mówić tylko chrześcijanin!
— Chrześcijanie, nie znający uczucia miłości, są tylko chrześcijanami z nazwy.
— Ale ci Armeńczycy z sępiemi nosami i Grecy i Lewantyńczycy z chytremi oczyma, dbający tylko o swe sakwy, udawali świętoszków. Niechaj Allah przykryje ich głowy czapkami! — Oto i mój effendi!
Zwrot o czapce, użyty przez onbasziego, jest na Wschodzie często stosowany, a ponieważ mahometanie nie okrywają głów czapkami, odnosi się tylko do chrześcijan i jest wyrazem pogardy.
Bimbaszi usiadł na dawnem miejscu i zwrócił się z następującą prośbą:
— Pozwolisz, effendi, abyśmy teraz nie kontynuowali poprzedniej rozmowy? Dobrze?
Doskonale go rozumiałem. Zrodziło się w nim coś nietykalnego, świętego, jakiś ołtarz, przed którym tylko własna dusza klęknąć mogła. Dalsze moje słowa mogły rozwiać ten nastrój kontemplacji.
— Uprzedziłeś moje życzenie, — odrzekłem. — Już późno. Chodźmy spać!
— Nie, jeszcze nie! Gdyby to ode mnie zależało, chciałbym, abyśmy pozostali tu do rana! Pomyśl, że żyję zupełnie samotnie i chciałbym koniecznie nasycić się twoją obecnością. Po południu nie byłeś jeszcze zdecydowany; może teraz mi powiesz, jak długo zostaniecie w Bagdadzie?
— Jutro ruszamy...
— Tak prędko — przerwał. — Proszę cię, effendi...
— Nie pozwoliłeś mi wypowiedzieć się do końca! Chciałem powiedzieć, że jutro wyruszymy, jednak powrócimy wkrótce.
— To zmienia postać rzeczy. Ale dlaczego chcecie już jutro odjechać. Przecież trzeba wypocząć.
— Przeciwnie, potrzebujemy ruchu. Przez całą drogę siedzieliśmy na małym kelleku. Jeżeli nawet nie jesteśmy wskutek tego zmęczeni, musimy mieć wzgląd na konie. Ogniste rumaki stały zbyt długo i, jako znawca, zrozumiesz, że to dla nich niewskazane.
— Racja, ale możecie przecież pojechać poprostu na spacer.
— Mówiłem ci już, że musimy się mieć na baczności przed złoczyńcami. Nie lękamy się ich, ale wolimy unikać zła.
— Dokąd chcecie pojechać?
— Do Birs Nimrud. Pytania, które ci postawiłem, nie mają jednak nic wspólnego z dawno powziętym planem. Po rozstaniu się z tobą, przeżyliśmy tam tak niepomyślny okres, że nie zapomnimy o nim przez całe życie. Korzystając więc z pobytu w Bagdadzie, chcemy odwiedzić te miejsca.
— Zły okres — powiadasz? Jakież to były przeżycia? Chcesz mi je opowiedzieć?
Ledwie dopowiedział pytania, wtrącił Halef:
— Nie kieruj tej prośby do mego effendi, lecz do mnie! Nie lubi wypuszczać z ust sznura słów, a kiedy go zmusisz do tego, odgryza sznur i połyka go, co szkodzi bardzo jego zdrowiu. Natomiast mnie uszczęśliwił Allah sznurem o wielkiej trwałości, więc zwykłem gadać tak długo, aż nic nie pozostanie do powiedzenia. Dlatego gotów jestem udzielić ci żądanych informacyj. Mam nadzieję, że nikt nie będzie nic miał przeciw temu.
Wypowiadając słowo „nikt“, kogo miał na myśli, jeśli nie mnie? Znałem pasję gadulstwa małego Hadżiego; zwykle mu pozwalałem mówić, chyba że chodziło o rzeczową, zwięzłą relację, której wołałem sam udzielić.
Halef przepadał za patosem. Pasja ta jest właściwa wszystkim ludziom Wschodu, ale u Hadżiego rozwinięta była do tego stopnia, że nieraz musiałem poskramiać jego przesadnie entuzjastyczne hymny pochwalne. Przyznaję jednak szczerze, że sam go chętnie słuchałem, gdyż był dobrym narratorem i dygresjom swym nadawał tyle humoru, żem się nieraz uśmiał serdecznie. Ponieważ nie odpowiedziałem na jego pytanie, wziął milczenie za znak zgody i rozpoczął godzinne przemówienie, dając popis sztuki oratorskiej. Tragiczne dzieje zamordowania towarzyszy podróży i naszego zachorowania na dżumę nabrały w jego opowiadaniu takiej siły wyrazu, że słuchacze byli jego słowami zupełnie pochłonięci.
Na zakończenie dorzucił:
— Jak widzicie, nie pożarli nas wrogowie, ani nie połknęła dżuma. Allah zachował nas dla dalszych, wielkich czynów, o których może opowiem kiedy indziej, gdy będę miał ochotę. Teraz nadmienię tylko, że mamy zamiar ruszyć do Persji, aby zwiększyć chwałę naszych imion, które są tam sławne oddawna. Gdy zechcemy, podejmiemy walkę z całem wojskiem tamtejszego władcy. Jeżeli spojrzy na nas krzywem okiem, zmieciemy go wraz z haremem z powierzchni ziemi. Co się stanie później, czy ruszymy konno do Amiriki, czy do Asterali, to narazie musi pozostać naszą tajemnicą. W każdym razie wieść o naszych czynach dotrze do was jeszcze przed powrotem naszym do namiotów Haddedihnów. Niechaj Allah utrzyma do tej chwili siły i rozum waszych ciał i dusz, abyście dalszych mych opowiadań słuchać mogli z tym samym podziwem, co obecnie!
Po tem patetycznem zakończeniu nabił fajkę i zaciągnął się; widać było, że jest bardzo zadowolony, iż pozwoliłem mu się wygadać i osiągnąć sukces oratorski. Onbaszi zadokumentował swój entuzjazm kilku głębokiemi westchnieniami. Pan jego, ujmujący sprawę prościej, rzekł:
— Nie ulega wątpliwości, że przeżyliście ciężkie chwile, i dlatego nie mogę zrozumieć, co was skłania do odwiedzenia tych miejsc. Ja, naprzykład, odwiedziłbym Birs Nimrud tylko pod przymusem.
— No tak! — odparł Halef. — Taki jest twój punkt widzenia. Ale myśmy ludzie innego pokroju. Gdyby to, co spotkało ciebie i twego onbasziego, nam się przytrafiło, udalibyśmy się na miejsce już po kilku dniach, by zrównać z ziemią przeklęte gniazdo.
— Zrównać z ziemią potężny Birs Nimrud?
— Dlaczegóż nie? Sądzisz, że nie bylibyśmy w stanie tego uczynić? Zresztą, byłoby to zbyteczne, gdyż my na waszem miejscu nie dalibyśmy się zamknąć, nie złożylibyśmy przysięgi i nie podpisalibyśmy przekazu.
— Twierdzenia twoje wypływają właśnie z tego, żeście nie byli na naszem miejscu.
— Mylisz się, bo nie znasz ani mnie, ani mego sihdi. Czemże jest wobec niego Sefir, o którym opowiadałeś? Siła jego, spryt i odwaga rozbiłyby się o siłę, mądrość i odwagę mego sihdi, nie mówiąc już o mojej. Poskramialiśmy już niebezpieczniejszych ludzi, niż ci Persowie. Chciałbym, aby Sefir zamknął nas kiedyś w Birs! Dowiedziałby się niebawem, jak szybko odzyskamy wolność, aby go zgnębić szyderczym śmiechem.
Hadżi nie pomyślał, że słowa te mogą zmartwić bimbasziego; nie przeczuwał również, jak szybko przechwałki nabiorą rumieńców prawdy. Na szczęście, gospodarz odpowiedział bez szyderstwa:
— Niechaj Bóg nie dopuści, byście się mieli znaleźć kiedyś w podobnem położeniu. Najmędrszy i najdzielniejszy człowiek staje się bezradny wobec wroga, gdy mu zwiąże ręce i nogi. Ale, ale, miałem się przecież dowiedzieć, kim są wasi wrogowie?
— Tak, dowiesz się i ogarnie cię zdumienie, gdy usłyszysz, jak sprytnie i łatwo pozbyliśmy się ich. Może ty opowiesz, sihdi?
— Nie — odparłem.
— Masz rację — rzekł wyniośle. — Kto chce dać obraz tej sceny, ten musi posiadać otwarte usta, ruchliwy język, siłę przekonania i głęboki rozum, a równocześnie musi wiedzieć dokładnie, od czego ma zacząć opowiadanie, a na czem je skończyć. Tę znajomość i zręczność posiada niewielu ludzi, nic więc dziwnego, że tak często najpiękniejszy temat staje się starem, podartem, połamanem siodłem, na którem nikt nie usiądzie. Zaczynam. Słuchajcie mnie z nabożeństwem!
Rozumie się, że do naszego spotkania z Peder-i-Baharatem dorzucił kilka scen, których wcale nie było. Jak zwykle, przy hymnach pochwalnych na cześć mojej osoby, nie zapomniał o sobie. Jak czytelnikom wiadomo, zwykł był przy tego rodzaju okazjach mienić się mym doradcą i obrońcą. Na zakończenie przemowy dodał:
— Powiadam ci, o bimbaszi, że kurbacz jest wcieleniem zwycięskiej niezłomności. Nigdybym nie wyruszył do Birs Nimrud bez bata. Gdybyście wy mieli kurbacze, łaska losu towarzyszyłaby wam i wypuściłaby was jako wolnych ludzi.
Bimbaszi nie odpowiedział na tę uwagę, lecz zwrócił się do mnie:
— Sądzisz, effendi, że ci Persowie będą cię szukali w Bagdadzie?
— Bezwątpienia, o ile tylko tu przybędą, — odparłem.
— I dlatego chcesz jutro wyruszyć?
— Nietylko dlatego. Powiedziałem przecież, że ich unikam, ale się nie lękam. Poprostu, nie mam powodu do pozostania.
— Czy prośba moja nie jest powodem wystarczającym?
— Nie — przecież wrócimy znowu. Wtedy odpoczniemy po długiej podróży.
— Nie chcę więc dłużej nalegać, proszę cię jednak, abyś w drodze powrotnej zatrzymał się u mnie. Przy tej okazji ponawiam jeszcze swą prośbę, byście w Birs Nimrud nie przedsiębrali niczego. coby mi mogło zaszkodzić.
— Już ci przyrzekłem, że spełnię tę prośbę. Możesz być pewny, że dotrzymam słowa. — — —
Z początku miałem zamiar odwiedzić tylko miejsca, z któremi łączyły mnie dawne wspomnienia. Jednak pod wpływem opowiadania bimbasziego postanowiłem poświęcić Birs Nimrudowi baczniejszą uwagę. Wiedziałem oddawna, że mieszczą się w nim tajemne kryjówki, do których już nieraz starano się dotrzeć; usiłowania te spełzły jednak na niczem, ponieważ kończyły się nieszczęśliwemi wypadkami. Podziemne przejścia, w których więziono starca, wzbudziły we mnie ciekawość przedewszystkiem ze względu na rysunek w moim notatniku. Chciałem to zbadać. Bimbasziemu jednak nie wspomniałem o swoim zamiarze, ponieważ zdecydowałem się powstrzymać od wszelkich kroków, jakie mogłyby przynieść mu szkodę. — —
Około północy zajrzeliśmy do koni, poczem udaliśmy się na spoczynek. — — —






  1. Dolina, kotlina.
  2. Zebranie starszyzny.
  3. Zwał kamienny.
  4. Pielgrzymka.
  5. Zamek.
  6. Opieka.
  7. Duch, genjusz.
  8. Starsi.
  9. Wieś szczepu.
  10. Tak nazywają Arabowie lwa.
  11. Dziedziniec ruiny.
  12. Gaduła.
  13. Kuglarz.
  14. Czarownik.
  15. Epitetem „hoerr“ określa się konia pełnej krwi.
  16. Epitetem „mekueref“ określa się konia, którego matka była pełnej krwi.
  17. Nadół!
  18. Kazalnica.
  19. Słowik.
  20. Słowik.
  21. Nosorożec.
  22. Pierścienie małżeńskie.
  23. Smażone mięso.
  24. Aksamit.
  25. Persja.
  26. Około dwóch tysięcy złotych.
  27. Szach.
  28. Niebo.
  29. Miecz.
  30. Ojcowie.
  31. Pancerz z łańcuchów.
  32. Kula.
  33. Żołnierz.
  34. Oficer.
  35. Poniedziałek tygodnia wypłaty.
  36. Synagoga.
  37. Ojciec grzmotu.
  38. Australja.
  39. Ameryka.
  40. Kolej.
  41. Dworzec.
  42. Okręt.
  43. Chrześcijanin.
  44. Persja
  45. Szałas, chata
  46. Reumatyzm.
  47. Raki.
  48. Dunaj.
  49. Żaby
  50. Kawiarnia.
  51. Ziarno niemielone.
  52. Sprzedawca tytoniu.
  53. Anglik.
  54. Mezopotamja.
  55. Niespełna kilo.
  56. Rzeźnik.
  57. Sklep.
  58. Młynek.
  59. Dzbanek.
  60. Róża z Szirazu.
  61. Dziadek Brudu.
  62. Królestwo kuchni.
  63. Garnek.
  64. Patelnia.
  65. Maść.
  66. Pluskwy.
  67. Zupa.
  68. Kucharz nad kucharzami.
  69. Smażone mięso.
  70. Lekarz wojskowy.
  71. Urzędnik celny.
  72. Przybory do pisania: atrament, pióro i papier.
  73. Lak i pieczątka.
  74. Komora, cela.
  75. Osa.
  76. Orzeł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.