Kara Ben Nemzi/I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Ben Nemzi |
Podtytuł | Opowieść wschodnia |
Część | I |
Wydawca | Wydawnictwo „Powieści Karola Maya“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Rozpoczynamy druk cyklu p. t. „Kara Ben Nemzi“.
Na cykl ten składają się opowieści z których każda stanowi odrębną całość. Wszystkie zaś powiązane są ze sobą i uzupełniają się wzajemnie bądź ze względu na pokrewieństwo wątku, bądź kolorytu lokalnego, bądź wreszcie ze względu na to, że występują w nich, jak to częstokroć w powieściach Karola Maya, te same postacie.
Opowieści te ujął autor we wspólny cykl, ponieważ opisane w nich przygody prawie wszystkie stanowią poszczególne etapy jednej podróży. Łącznikiem tych samoistnych wątków, oprócz postaci powracających na arenę zdarzeń w odmiennych okolicznościach i w odmiennem otoczeniu, jest wspólny wszystkim powieściom Korola Maya motyw etyczny, chęć przedstawienia walki dobra ze złem w najrozmaitszych przejawach, hołd składany Opatrzności, która napozór przypadkowo splata, rozdziela i znowu łączy losy jednostek.
Czytelnik może zadowolić się niektóremi tylko powieściami, zamieszczonemi w tym cyklu, nawet bez względu na ich kolejność, niewątpliwie jednak, ujęty darem naratorskim autora i ciekaw jego przygód w krajach egzotycznych, będzie postępował za nim wiernie i śledził jego czyny aż do zakończenia cyklu. —
Halef wybrał trzy rącze i najbardziej wytrzymałe wielbłądy, które mogły przetrwać szereg dni bez wody.
Nie obciążaliśmy zbytnio wielbłądów. Wzięliśmy trzy małe bukłaki, które szóstego dnia okazały się już prawie puste. Trzeba było pomyśleć o ich napełnieniu.
Groziło nam pewne niebezpieczeństwo, ponieważ w tej porze roku większość nielicznych źródeł pustyni arabskiej obsadzały plemiona wrogie Haddedihnom. Najbardziej należało się wystrzegać Beduinów plemienia Szerarat, którzy w ustawicznej żyli z Haddedihnami niezgodzie i z pewnością nie darowaliby nam życia, gdy im się udało nas ująć. Szeik ich nosił przydomek Abu’ Dem, co znaczy: Ojciec Krwi.
Groźniejszym jeszcze od niego był znachor i czarownik plemienia Szerarat, zwany Gadub el Sahar. Czarownik ten był sławiomy przez przyjaciół, a znienawidzony przez wrogów plemienia.
Przy głosowaniach nad wyrokami śmierci żądał zwykle głowy jeńca i żądaniu temu przeważnie stawało się zadość.
W stosunku do innowiercy, czy to szyity, czy żyda, czy chrześcijanina, był nieubłagany. Nawet współplemieńcy, którzy podziwiali jego sztuki, bali się go jak ognia i strzegli się tego czarownika, którego gniew groził niebezpieczeństwem nawet bliskiej rodzinie.
Ściśle rzecz biorąc, był potężniejszy od szeika. Twierdzono, że szeikby nie rozpaczał gdyby czarownikowi przytrafiło się co złego.
Jak wspominałem, niebezpieczeństwa groziło właśnie od tego plemienia, ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać. Znajdowaliśmy się o półtora dnia drogi od miejscowości Tszohf; zdaleka widoczne było źródło Bir Nufah, do którego powinniśmy byli dotrzeć w południe. Jak jednak ustalić, czy źródło jest obsadzone, czy nie? Chciałem ruszyć na zwiady; nie zgodził się na to Halef.
— Sihdi, chcesz mnie obrazić! — zawołał. — Należysz do plemienia Franków, ja zaś jestem Ibn el Arab. Czyż nie moją powinnością jest przeszukiwanie okolicy? A może wątpisz o mojej zręczności?
— Skądże znowu! Nie zapominaj jednak, że w tej dziedzinie byłem twym nauczycielem.
— To nie ma znaczenia; nieraz uczeń prześciga mistrza.
— Uważasz, że tak jest w tym wypadku?
— W każdym razie chciałbym, aby syn mój, Kara ben Halef, nauczył się podziwiać swego ojca. Dlatego też żądam, byś mi pozwolił ruszyć przodem.
Cóż miałem począć? Mały Hadżi był zbyt wielkim ryzykantem jak na wywiadowcę. Czy wolno mi go jednak zawstydzać przed synem? Pod wpływem tych refleksyj ustąpiłem. Halef po chwili zginął nam z oczu na szybkim jak wicher hedżinie. Ruszyliśmy za nim kłusem miarowym. Od źródła dzieliły nas dwie godziny drogi; znałem jego położenie, ale przylegająca do niego okolica była mi obca.
Obliczając, że Halef przygalopuje tam za jakąś godzinę, zatrzymałem się po upływie półtora godzin, aby czekać na jego powrót. Minęła godzina; nie zjawił się. Wypatrywałem niespokojnie. Gdy minęła dalsza godzina, syn Halefa spytał zatroskany:
— Sihdi, czy ojciec nie powinien już dawno wrócić?
— Pewnie zauważył u źródła ludzi i czeka, aż się oddalą, — rzekłem, by go uspokoić.
— Byłoby to nierozumne. W takim wypadku powinien wrócić i ostrzec nas.
— Nie martw się, ufaj swemu ojcu. Przecież słyszałeś niedawno, że jest dobrym wywiadowcą.
Zamikł.
Po półgodzinnem oczekiwaniu odezwał się znowu:
— Sihdi, zaczynam się niepokoić. Niechaj Allah chroni mego ojca! Śpieszmy mu z pomocą!
— Pośpiech nie jest wskazany. Pojedziemy wolno, ostrożnie, ja przodem, ty za mną.
— Dlaczego za tobą?
— Tak nakazuje ostrożność. Nie jest bezpiecznie nad źródłem. Są tam ludzie.
— Allah, Allah! Czy pochwycili mego ojca?
— Tego nie wiem, ale podejrzewam.
— Śpieszmy więc!...
— Wprost przeciwnie, musimy zwlekać. Jeżeli ojciec wpadł w ręce tych ludzi, będą pilnie obserwować okolicę i kierunek, z którego przybył, przypuszczając słusznie, że nie był sam w dalekiej pustyni. Jeżeli ruszymy ku źródłu galopem, ujrzą nas prędzej, aniżeli my ich zdołamy zauważyć. Z pewnością pozsiadali z wielbłądów, więc nie widać ich zdaleka; tymczasem my na naszych wielbłądach będziemy bardzo widoczni. Jeżeli jednak będziesz jechać za mną, powstanie złudzenie, że zbliża się tylko jeden jeździec. Będę się nadto posługiwał lunetą i mam nadzieję, że ich prędzej zauważę, niż oni nas.
Zwolna posuwaliśmy się naprzód. Okolica była dotychczas zupełnie płaska; teraz na horyzoncie zarysowały się kontury wzgórz. Zobaczyłem przez lunetę kilka nagich pasem skalnych, ciągnących się od wschodu na zachód, a więc przecinających drogę, którą obraliśmy. Źródło leży z pewnością między skałami lub za niemi.
Byłem pewny, że Halef został schwytany. W przeciwnym razie ujrzałbym go teraz. Nieopanowany Hadżi dolazł aż do skał; zauważono go i schwytano z zasadzki.
Miałem doskonałą lunetę; przyglądałem się dokładnie każdej skale, niestety, bezskutecznie.
Gdyby przed skałami stał człowiek, musiałbym go dojrzeć. Uświadomiłem sobie, że nie możemy się zbliżyć do linji skał, gdyż zobaczonoby nas gołem okiem. Skręciłem tedy na wschód, przynaglając wielbłąda do pośpiechu.
— Maszallah! — zawołał Kara ben Halef. — Chcesz ominąć źródło? Ależ w takim razie pozostawimy ojca na pastwę losu!
— Jedź ze mną i ufaj mi! — odparłem. — Jeżeli sytuacja nad Bir Nufah przedstawia się tak, jak to sobie wyobrażam, wrogowie skierują uwagę na północ. Zboczymy więc, a dotarłszy do wschodniego krańca szczytów, skręcimy pod ich osłoną ku źródłu. Ludzie przy źródle nie spodziewają się, że nadjedziemy z tamtej strony. Przypuszczam więc, że uda nam się podkraść niepostrzeżenie. Trudno przewidzieć, co się stanie później.
— Jechać za skałą, przybyć z drugiej strony? O sihdi, mądry to pomysł! Ojciec mój jest najmądrzejszy pomiędzy wszystkimi ben Arabami, ale tyś jeszcze o wiele mądrzejszy, niż on!
Po kwadransie dotarliśmy do linji wzgórz, za którą, równolegle do pierwszej, ciągnęła się druga. Między jednem a drugiem pasm em górskiem wiła się kotlina o licznych zakrętach. Ruszyliśmy tą kotliną, bacząc, by wielbłądy nie następowały na kamienie. Wzgórza, stopniowo coraz wyższe, zaczęły się zbliżać ku sobie. Było mi to bardzo na rękę, gdyż w ten sposób zmniejszało się pole widzenia tych, którzy mogli nas wyczekiwać.
Przed każdym zakrętem wadi[1] zatrzymywaliśmy się, aby zbadać, czy za zakrętem nie kryje się jakaś wroga istota. Dzięki temu posuwaliśmy się bardzo wolno; droga, którą pieszo możnaby przebyć w ciągu jednej godziny, nam pochłonęła przeszło dwie.
Wreszcie ukazały się znaki, zwiastujące źródło: ujrzeliśmy kilka suchych krzaków; w niektórych punktach kotliny rosła trawa. Należało teraz zwiększyć dziesięciokrotnie uwagę.
Znowu stanęliśmy przed zakrętem. Dotychczas zatrzymywaliśmy się, nie zsiadając z wielbłądów; tym razem jednak zeskoczyłem ze swego dwugarbowego wierzchowca.
Trzymając się mocno skały i wychylając część twarzy, ujrzałem w dolinie dwustu dobrze uzbrojonych jeźdźców, obozujących obok wielbłądów.
Jeźdźcy należeli do plemienia Szerarat; nie mogę powiedzieć, aby fakt ten napełnił mnie radością. Ujrzałem wśród nich Hadżiego. Był jeńcem.
Jeden z dowódców wstał, spojrzał w kierunku szczytu, wykrzyknął jakieś imię i spytał.
— Nic jeszcze nie widzisz?
Skierowawszy wzrok ku górze, ujrzałem Beduina, ukrytego za wielkim kamieniem.
— Niema żywej duszy — odparł.
— W takim razie pomyliliśmy się; jeniec był sam. Zejdź nadół — nie mamy czasu na dalsze czekanie. Jeżeli zaraz nie ruszymy, nie przybędziemy wieczorem nad Bir Nadahfa.
— Co się stało? Coś tam zobaczył, sihdi? — zapytał szeptem mój młody towarzysz. — Słyszę jakieś wołania.
— Zliź z wielbłąda, podpełznij do mnie. Zobaczysz ojca — odparłem również szeptem.
Usłuchał polecenia. Gdy wzrok młodzieńca padł na Halefa, ująłem go za ramię:
— Cicho! Spokojnie! Musimy czekać do wieczora.
— Do wieczora? Czy to nie za długo?
— Nie. Siłą nie damy rady tylu ludziom. Tylko podstępem zdołamy twego ojca uratować. A noc jest jedyną odpowiednią porą dla wykonania mego planu.
— Do wieczora gotowi zabić mego ojca.
— O losie jeńca rozstrzyga dżemma[2], a brak tu starców, tworzących skład dżemmy. Popatrz, sami młodzi wojownicy obozują w dolinie.
— Nie jest to pielgrzymka, gdyż nie widzę ani kobiet, ani starców, ani dzieci. Czyżby to miała być wyprawa wojenna, sihdi?
— Nie. Przyjrzyj się wielbłądom, rozłożonym na lewo; obładowane są sznurami i matami z palmowych włókien. Te sznury i maty służą do transportu zwierząt oraz do ładowania łupów. Nie ulega więc kwestji, że to wyprawa zbójecka.
— Przeciw komu?
— Tego nie wiem, mam jednak nadzieję, że dowiem się dziś wieczorem.
— Od kogo?
— Od Szeraratów. Będziemy podsłuchiwać.
— Więc pójdziemy za nimi aż pod nocny obóz? Sihdi, ojciec miał rację: u twego boku można nabyć doświadczenia. Ruszajmy jak najprędzej! Już dosiadają wielbłądów. Jeżeli tu przybędą, zobaczą nas.
— Nie przybędą. Zdążają przecież nad Bir Nadahfa, więc opuszczą kotlinę boczną szczeliną, położoną stąd po lewej stronie.
— Z czego to wnosisz, sihdi?
— Ze słów wodza, skierowanych przed chwilą do wywiadowcy. Źródło leży w kierunku południowym, szczelina prowadzi również na południe. Na szczęście, znam tę drogę.
— Byłeś tu kiedy?
— Nie, ale czytałem dokładny opis miejscowości u pisarza arabskiego Hamdaniego, który zwiedził te strony. Dawne to wprawdzie czasy, ale w tym kraju okolice tego typu zamieniają się nawet po upływie stuleci tak nieznacznie, że opis dziś jeszcze zapewne odda nam nieocenione usługi. — Widzisz, miałem rację! Ciągną na lewo. Ojca przywiązano do wielbłąda; rozgląda się, przeczuwając, żeśmy się ukryli i śledzimy Szeraratów. Jeżeli nie będzie to zbyt ryzykowne, ukażę mu się, aby go uspokoić.
Przywódcy Beduinów jechali z pojmanym Halefem na końcu oddziału. W pewnej chwili, tuż przed zakrętem skalnym, Halef odwrócił się. Uwaga Beduinów była zwrócona w inną stronę. Posunąłem się szybko kilka kroków naprzód i podniosłem ramiona; uchwyciwszy jego spojrzenie, ukryłem się znowu. Teraz wie, że znam jego położenie i nie będę szczędził wysiłków, byle go oswobodzić.
Wdrapałem się na południowy stok doliny, aby się przekonać, czy Szeraraci istotnie odjechali. Kiedy mi znikli z oczu, zszedłem nadół. Poprowadziliśmy wielbłądy do źródła. Niestety, opróżnili je wrogowie. Straciliśmy dobre dwie godziny, nim mogliśmy napoić wielbłądy, napełnić bukłaki i wreszcie ugasić własne pragnienie; potem dopiero ruszyliśmy w ślady Szeraratów.
Na płaskiej pustyni wyglądanie wroga było połączone z wielkiem niebezpieczeństwem. Na szczęście, źródła badijeh, w ich liczbie Bir Nadahfa, leżą w skalistych okolicach. Bir Nadahfa otoczona jest warrem[3], pod którego osłoną można się będzie skradać.
Wielbłądy posuwały się szybko; zwolniliśmy dopiero wtedy, gdy ślady wskazywały, że jesteśmy wpobliżu Szeraratów. Popołudnie minęło bez wydarzeń. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, ujrzałem przez lunetę grupę kamieni, otaczających źródło. Szeraraci byli już na miejscu, musieliśmy się więc zatrzymać. Dopiero z zapadnięciem nocy ruszyliśmy dalej. W odległości jakiegoś kilometra od warru ułożyliśmy wielbłądy na piasku, skrępowawszy im przednie nogi, aby się nie mogły zbytnio oddalić.
Był już najwyższy czas podkraść się do nieprzyjaciół. Kara ben Halef wyskakiwał ze skóry z niecierpliwości i ochoty. Kazałem mu jednak pozostać przy wielbłądach. Zostawiwszy pod jego opieką obydwie strzelby, podążałem w kierunku warru. Bez trudu znalazłem przy blasku gwiazd miejsce, w którem wśród bloków skalnych widniało swobodne przejście do źródła. Nie ulegało wątpliwości, że Szeraraci przechodzili tędy. Poczołgałem się teraz w kierunku źródła. Po niedługim już czasie dobiegły mnie głosy. Wkońcu rozróżniłem słowa:
— Allahu akbar! Aszahdu anna, la ilaber ill’Allah, wa Mobammedu rasubl Allah. Haygab alas salah!
Szeraraci odmawiali chórem modlitwę wieczorną, zwaną eszeh. Ta okoliczność pozwoliła mi dotrzeć tak blisko, że mogłem się ukryć za kamieniem, odległym o kilka kroków od obozu wrogów. Chociaż gwiazdy nie świeciły jasno, mogłem przyjrzeć się placowi, okalającem u źródło. Beduini klęczeli na dywanach modlitewnych twarzami zwróceni ku Mecce i, gestykulując, powtarzali słowa protagonisty, który był moim najbliższym sąsiadem. Poznałem w nim przywódcę Szeraratów, który w południe nad Bir Nufah kazał zejść nadół wywiadowcy. Świetna okazja! Miał taki sam haik, co ja, i prawie taką samą postać. Trzy, czy cztery osoby, które w południe siedziały obok niego u źródła Bir Nufah, klęczały w pewnem oddaleniu; podkreślam, że postacie te umieszczone były przed nim, a więc odwrócone doń plecami. Między niemi zaś a protagonistą, w odległości trzech metrów ode mnie, leżał Halef ze związanemi rękami i nogami. W dodatku był ku mnie zwrócony twarzą. Odwrócił się umyślnie w tym kierunku, ponieważ przeczuwał, że stamtąd nadejdzie pomoc. Nietrudno było go oswobodzić. Czy jednak zrezygnować z wielbłąda? W obecnych warunkach odebrać zwierzę można tylko drogą wymiany; przedmiotem wymiany będzie — — przywódca.
Zatopieni w modlitwie Beduini nie odwracali wzroku od południo-zachodu. Ja leżałem po przeciwnej stronie. Wyciągnąwszy nóż z za pasa, zacząłem się przesuwać do Halefa. Ujrzawszy mnie, wyciągnął związane ręce. Jednem cięciem noża przeciąłem więzy, krępujące ręce, drugiem wyzwoliłem z pęt nogi, potem szepnąłem mu do ucha:
— Poczołgaj się aż do drogi, potem zaś goń szybko naprzód. Znajdziesz Karę, gdy tylko na niego zawołasz.
— A ty, sihdi? — zapytał.
— Podążę za tobą. Wielbłądom zdejm z nóg więzy! Żywo, żywo!
Począł się oddalać, ja zaś pozostałem na miejscu, odkładając wykonanie planu do chwili, w której nieprzyjaciele zajęci będą składaniem modlitewnych dywanów.
Wszystko stało się znacznie prędzej, niż mogę opowiedzieć. Gdy Halef zniknął na zakręcie, rozległy się ostatnie słowa modlitwy.
— Allah jest wielki. Allah jest przeogromny. Chwała mu na wieki!
Gdy protagonista wypowiedział słowa „na wieki“ i modlący się zaczęli powtarzać wypowiedziane przezeń zdania, nachyliłem się nad przywódcą, chwyciłem go lewą ręką za plecy, pociągnąłem wtył i walnąłem w skroń prawym kułakiem tak mocno, że się zwalił jak długi. Dla pewności palnąłem go jeszcze raz, potem wyprostowałem się, wziąłem go na barana i zacząłem biec w ślady Halefa.
Uciekałem potężnemi susami. Po chwili rozległy się za mną głośne wołania; równocześnie usłyszałem głos Halefa; nawoływał syna.
Natężyłem wszystkie siły w obawie, aby mnie wrogowie nie dogonili. Mimo ciężaru na plecach udało mi się dotrzeć do naszych wielbłądów, które leżały na ziemi, gotowe do drogi. Halef stał obok.
— Halefie, wskocz prędko na siodło, — poleciłem. — Weź ze sobą tego jeńca. Jedźcie prędko na wschód; zatrzymajcie się w odległości dwóch tysięcy kroków.
— Znowu chcesz pozostać, sihdi?
— Schwytam jeszcze jednego Szerari. Musimy przecież mieć posła.
Ojciec i syn spełnili me polecenie, ja zaś położyłem się na piasku, aby ścigający wrogowie nie ujrzeli mnie za wcześnie. Po jakimś czasie usłyszałem odgłos szybkich kroków i ujrzałem jednego z nieprzyjaciół. Pędził co tchu, wyprzedziwszy towarzyszów. Było mi to bardzo na rękę. Zatrzymał się w odległości sześciu, siedmiu kroków i nadstawił ucha. Nie usłyszawszy żadnych podejrzanych szmerów, zaczął się zbliżać wolnym, ostrożnym krokiem. Odezwały się tuż za nim wołania towarzyszów. Obejrzał się, odwracając się do mnie tyłem. Skoczyłem ku niemu, schwyciłem go za szyję i zadałem mu cios strzelbą. Padł twarzą na ziemię, nie mogąc złapać tchu. Wziąłem go na ręce i poniosłem, nie śpiesząc się zbytnio, gdyż reszta Szeraratów nie widziała mnie. Byłem zresztą przekonany, że nie będą prowadzili poszukiwań w kierunku, w którym się oddalałem. Gdym dotarł do Halefa i Kary, drugi jeniec oprzytomniał. Halef i Kara zeszli z wielbłądów; schwytany przywódca siedział między nimi; zmusili go do milczenia ostrzem nożów.
— Oto nadchodzi — rzekł doń Halef. — To ten, o którym ci opowiadałem; zwie się emir Hadżi Kara ben Nemzi effendi. Jest mocny jak dąb i niepokonany. Obydwie strzelby są jego własnością. Jedna z nich strzela dziesięć tysięcy razy bez ładowania. Jeśli piśniesz choć jedno słówko, lub poruszysz się, Kara ben Nemzi wyślę cię do dżehenny.
— Bez skrupułów — dodałem. — Jeżeli jednak obydwaj Szeraraci będą milczeć i słuchać, nie stanie się im nic złego i będą mogli jeszcze dzisiejszej nocy powrócić do swoich. W przeciwnym wypadku poczują w sercach nasze noże. Teraz oddalimy się nieco; później dowiedzą się, czego od nich żądam.
Związaliśmy im ręce. Kazałem jeńcom maszerować przodem; Halef i Kara jechali za nimi na wielbłądach.
Postanowiłem raz jeszcze zmienić kierunek, aby ujść ścigającym nas Beduinom; w przewidywaniu, że będą nas szukać na północ od warru, postanowiliśmy trzymać się kierunku południowego.
Po przebyciu sporego szmatu drogi, zarządziłem postój. Wielbłądy rozłożyły się na piasku; poleciłem również Szeraratom usiąść. Potem wziąłem Halefa nabok, aby się poinformować, w jaki sposób wpadł w niewolę. Wstrzymałem się przytem od wyrzutów, co go bardzo ucieszyło. Pojechał najspokojniej w dolinę Bir-Nufah, nie myśląc wcale o niebezpieczeństwie. Ujrzawszy Halefa, Szeraraci ukryli się, a potem wypadli z kryjówki i rozbroili go. Zbyt dumny, aby kłamać, wymienił swe imię. Wywołało to wielką radość, gdyż szeik Haddedihnów, z którymi Szeraraci żyli na wojennej stopie, był dla nich kąskiem nielada. Nie mówili nic o celach obecnej wyprawy rabunkowej. Mimo to wywnioskował z kilku oderwanych zdań, że wyprawa zwrócona jest przeciw plemieniu Lazafah-Szammar.
Badany twierdził, że jest sam. Nie chciano mu wierzyć. Mijały jednak godziny a nikt się nie zjawił; wierzyli tedy, że mówił prawdę, i ruszyli z nim w dalszą drogę. Poinformowawszy mnie o tem, zapytał:
— Czy wiesz, sihdi, kim jest ten Szerari?
— Nie.
— Słuchaj i dziw się! To syn Gaduba es Sahhar, starego czarownika Szeraratów, naszego najzacieklejszego i najbardziej krwiożerczego wroga. Niechaj Allah go spali — krwawa zemsta nakazuje mi właściwie zastrzelić go jak psa. Szczyci się przydomkiem Abu el Ghadab, Ojciec Złości, który oznacza, ze nie będzie oszczędzać żadnego z wrogów.
— To mnie nic nie obchodzi. Nie twój to jeniec, lecz mój.
— Rób, co chcesz. Jestem pewien, że postąpisz słusznie.
Uwolniwszy drugiego jeńca, oświadczyłem mu, co następuje:
— Słuchaj. Jestem Kara ben Nemzi, chrześcijanin i przyjaciel Haddedihnów. Z cudownej mojej strzelby mógłbym pozabijać wszystkich waszych wojowników, zanimby zdążyli posłać nam choćby jedną kulę. Wzięliście do niewoli mego przyjaciela i brata Hadżi Halefa Omara. Zamordować go chcieliście. Puszczę was jednak wolno, ale pod jednym warunkiem: musicie przyjacielowi memu oddać wielbłąda i to wszystko, coście mu zabrali. Idź do obozu po wielbłąda, broń i inne przedmioty. Jeżeli spełnisz sumiennie moje polecenie, oswobodzimy Abu el Ghadaba i ruszymy w dalszą drogę. Jeżeli knujesz jakiś podstęp, towarzysz twój przypłaci go życiem. Zostawiam ci pół godziny czasu. Jeżeli w tym terminie nie wrócisz, Abu el Ghadab padnie od mej kuli. Idź!
Widząc, że się ociąga, rzekł doń Abu el Ghadab:
— Śpiesz się i rób, co ci kazano! Życie moje więcej warte, niż jeden wielbłąd Haddedihnów.
Na te słowa oddalił się Beduin.
Dla bezpieczeństwa rozbiłem obóz w sporej odległości od miejsca, w którem toczyła się przytoczona wyżej rozmowa. Potem, wraz z Halefem, który zabrał strzelbę syna, podkradliśmy się do warru, aby oczekiwać tam na wysłanego do Szeraratów wojownika. Synowi Halefa poleciłem pilnować jeńca i zakłuć go, gdyby próbował uciec.
Po upływie niecałej pół godziny, rozległ się odgłos kroków. Odsunąwszy się nieco wbok, ujrzeliśmy gońca. Prowadził wielbłąda; minął nas niepostrzeżenie. Zgodnie z mojem zleceniem nie towarzyszył mu żaden z wojowników plemienia Szeraratów. Podnieśliśmy się z ziemi i dogoniliśmy go po niedługiej chwili.
— Twoje szczęście, żeś uczciwy! — rzekłem.
Wręczywszy Halefowi wszystkie zabrane poprzednio przedmioty, odesłałem gońca, upewniwszy go, że przywódca w przeciągu kilku minut również odzyska wolność.
— Dotrzymasz słowa, effendi? — zapytał.
— Zejdź mi jak najprędzej z oczu! — huknąłem. — Kara ben Nemzi jeszcze nigdy nie złamał słowa!
Ulotnił się jak kamfora. Dotarłszy do jeńca i jego młodocianego wartownika, uwolniłem z więzów ręce przywódcy i rzekłem:
— Otrzymałem wszystko, czego żądałem. Możesz odejść.
Obrzucił mnie badawczem spojrzeniem i rzekł po chwili:
— Naprawdę zwracasz mi wolność?
— Tak. Mam nadzieję, że w odpowiedzi na moje uczciwe postępowanie pozwolicie nam spokojnie ruszyć w dalszą drogę. Udajemy się w kierunku Bir el Halawijat, Źródła słodyczy. Nie życzymy sobie, abyście szli w nasze ślady.
— My zaś jedziemy na wschód w kierunku Akabet. Celem naszej podróży jest Bir esz Szukr, Źródło Wdzięczności. Nie masz się czego obawiać.
— Obawiać? Nie wiem, co to obawa, — odparłem.
— Nie wiesz, co to obawa? — uśmiechnął się ironicznie. — Nie zaznałeś strachu? Dużo o tobie opowiadają, ale wszystko to kłamstwo. Cała twoja waleczność jest tylko smrodliwym dymem wobec waleczności Szeraratów. Wykręciłeś się, ale spotkamy się jeszcze. Znasz prawa krwawej zemsty? Jest ona jak lew, który nie wypuści swej ofiary, zanim jej nie pochłonie. Od dzisiejszego dnia masz przeciw sobie szeba et thar, lwa krwawej zemsty. Przysięgam, że pożre cię wkrótce. Jesteś wyznawcą fałszywego boga i jego syna, który zginął na krzyżu haniebną śmiercią jako kłamca i buntownik. Był to taki sam giaur, jak ty...
— Hola! — zawołał gniewnie mały Halef. — Nie powtarzaj przypadkiem tych słów, gdyż nie jestem tak cierpliwy;, jak...
— Kto, ty, taki karzeł? — przerwał Szerari, śmiejąc się na całe gardło. — Jestem już wolny, więc śmieję się z was i powtarzam, że szeba et thar połknie was wszystkich. Mięso i krew giaura będzie mu...
Nie dokończył. Głośne uderzenie przerwało dalszy ciąg przemówienia. Mały, porywczy Halef uderzył go po twarzy ostrym batem i zawołał:
— Dosyć tych giaurów, ty psie! Czy odważysz się jeszcze powtórzyć to słowo?
Uderzony krzyknął pod wpływem bólu, zasłonił twarz rękami i stał czas jakiś zupełnie nieruchomo. Potem zamierzył się na Halefa. Mały Hadżi wymierzył mu drugi cios, ja zaś chwyciłem Beduina za ręce, przycisnąłem mu je do piersi i zawołałem:
— Ani kroku dalej, bo połamię ci żebra, łotrze! Nie boimy się twego szeba et thar. Jeżeli w tej chwili nie weźmiesz nóg za pas, poczęstuję cię nożem!
Zwaliłem go na ziemię potężnem uderzeniem. Po chwili podniósł się, ale nie miał odwagi zaatakować nas czynnie. Gdyśmy się zaczęli sadowić na wielbłądy, obsypał nas gradem obelg. Ruszyliśmy. Wrzeszczał jak obłąkany:
— Szeba et thar was pożre — — szeba et thar — — szeba — — et — — thar — —!
Szeraraci usłyszeli te wrzaski. Głosy ich świadczyły, że śpieszą mu na pomoc.
Jakkolwiek nie groziło nam niebezpieczeństwo, popędzaliśmy wielbłądy.
Jechałem na przodzie, za mną Halef z synem. Po jakimś czasie Halef krzyknął:
— Sihdi, jedziesz w fałszywym kierunku; nie możemy się tak daleko zapuszczać na prawo!
— Musimy — odparłem. — Tam znajduje się źródło Bir el Halawijat.
— Przecież nie jedziemy do tego źródła!
— Słusznie. Przedewszystkiem musimy ostrzec przed Szeraratami Szammarów plemienia Lazafah, i to tak, aby Szeraraci nic nie przeczuwali. Oświadczyłem dlatego synowi czarownika, że ruszamy w kierunku Bir el Halawija. Wyprowadzimy w pole Szeraratów, gdyż jutro, skoro świt, ruszą naszemi śladami.
— Czy dotrzemy aż do źródła? To strata czasu!
— Znasz drogę?
— Tak. Dokładnie.
— W takim razie wiesz zapewne, że po kilkugodzinnej jeździe znajdziemy się na wielkim szerokim hadżar el mahlis, na płaskiej równinie. Ślady wielbłądów będą na niej niewidoczne, będziemy więc mogli zboczyć na lewo, a Szeraraci tego nie zauważą.
— Masz rację, sihdi. Znowu dajesz dowody, żeś prawdopodobnie mądrzejszy ode mnie.
— Tylko „prawdopodobnie“? — zapytałem z uśmiechem. — No tak, szkoda, że nie popędziłem jak ślepy w objęcia dwustu Szeraratów.
Był to jedyny zarzut, jaki uczyniłem Halefowi za jego nieostrożność. Wymowny Hadżi nie odpowiedział wcale. Muszę tu zaznaczyć, że tylko wzgląd na obecność syna, powstrzymał mnie od znacznie surowszego skarcenia ojca.
Po całonocnej podróży daliśmy wielbłądom godzinę wytchnienia. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę i dotarliśmy wreszcie do hadżar el mahlis.
Na twardym gruncie zmieniliśmy dotychczasowy kierunek. Wielbłądy miały pracę nielada. Jechaliśmy aż do późnego wieczora. Nad Bir Bahrid, Chłodnem Źródłem, natrafiliśmy wreszcie na placówkę Szammarów plemienia Lazafah.
Chętnie przyjmowano Haddedihnów w namiotach tego plemienia. Gdyśmy nadto oświadczyli, że przybywamy nietylko w roli przyjaciół, ale również w tym celu, aby ich ostrzec przed nieprzyjacielem, powitano nas entuzjastycznie. Natychmiast wysłano gońców do innych oddziałów z wezwaniem. Należało się bowiem liczyć z tem, że Szeraraci przybędą nad Bir Bahrid.
Z nastaniem ranka wysłano wywiadowców, choć wątpiliśmy, czy nieprzyjaciel zbliży się za dnia. W ciągu wieczora i nocy nadciągnęło tylu Lazafahów, że w rezultacie liczba wojowników doszła do pięciuset.
Oczywiście, zaproszono nas na naradę wojenną. Jak zwykle, starałem się powstrzymać od krwi rozlewu. Niestety słowa moje i wezwania były w tym wypadku daremne. Beduini zwykli uważać pobłażliwość za dowód słabości. Poza tem byłem dla nich człowiekiem obcym. Nie mieli wobec mnie takich długów wdzięczności, jak ich krewni Haddedihnowie. Dzielny Halef starał się ugłaskać ich nieco, niestety z tym samym skutkiem, co ja. Postanowiono okrążyć Szeraratów i wybić wszystkich, którzy nie zechcą się poddać. Los jeńców uchwalono złożyć w ręce zgromadzenia starszyzny. Znałem nieubłaganą surowość Lazafahów. Nie łudziłem się, że wyrok będzie łagodny.
Gdym się po ukończeniu narady znalazł sam na sam z Halefem, szeik Haddedihnów rzekł:
— Wiem, sihdi, jak bardzo ci nie odpowiadają postanowienia wojowników. Wierzaj mi, że byłbym zadowolony, gdyby zwyciężył twój pogląd. Jestem w głębi serca chrześcijaninem. Nie mogę tego rozgłaszać, gdyż pozbawionoby mnie godności szeika i straciłbym wpływ na Haddedihnów, wpływ przepojony duchem twojej wiary. Nie weźmiemy udziału w krwawej łaźni. Proponuję, abyśmy dziś jeszcze ruszyli do Dżebel Szammar.
— O nie!
— Dlaczego?
— Przedewszystkiem jako goście Lazafahów mamy obowiązek ich wspomagać. Po drugie, nie mamy dostatecznego powodu do tak nagłej decyzji. Po trzecie, stracilibyśmy u naszych gospodarzy mir i szacunek; mogliby nam zarzucić, że jesteśmy tchórzami. Po czwarte, może uda się nam — jeżeli pozostaniemy — złagodzić nieco ich okrucieństwo i przynajmniej to osiągnąć, że drobna ilość wrogów zginie, a większość dostanie się do niewoli.
— Masz rację, sihdi. Zostaniemy i chociaż drży moje ojcowskie serce, cieszę się, że ujrzę syna mego w walce. Jestem pewien, że nie ucieknie przed nieprzyjacielem.
— Ja również jestem o tem przekonany, ale nie zapominajmy, że jest mało doświadczony, a bardzo porywczy. Dlatego mamy obydwaj obowiązek baczyć pilnie, aby nie podrwił głową.
Minęła doba. Z nastaniem ranka wróciło kilku wywiadowców z meldunkiem, że Szeraraci zapewne nadciągną, gdyż nocowali w pustyni, w miejscu odległem stąd zaledwie o pięć godzin jazdy. Trzech wywiadowców pozostało na czatach. Po jakimś czasie wrócili z wieścią, że wrogowie zwinęli obóz i wysłali szpiegów, których się należy wkrótce spodziewać.
Źródło leżało w podłużnej kotlinie. Od strony północnej i zachodniej, od której szli wrogowie, nie była osłonięta; natomiast od południa i wschodu okalała ją linja skał. Większość Lazafahów ukryła się za tą linją. Przy źródle pozostało tylko czterdziestu ludzi.
Pasące się obok zwierzęta odpędzono nieco dalej, dzięki czemu Bir Barkid stracił wygląd wojennego obozowiska. Halef, Kara i ja ukryliśmy się opodal przed szpiegami.
Około południa ujrzeliśmy dwóch jeźdźców, jadących wolno w kierunku obozu. Zapytali uwijających się koło źródła Lazafehów, czy mogą dostać wody. Jak nas później poinformowano, oświadczyli, że są zaprzyjaźnionymi z Lazafahami Aneïzehami i jadą do en Nfud. Napoiwszy zwierzęta, ruszyli w dalszą drogę. Śledziłem ich przez lunetę. Zniknąwszy z oczu Lazafahów, skręcili na północny-zachód, aby zawiadomić Szeraratów, że źródła pilnuje tylko czterdziestu ludzi i nietrudno będzie zdobyć paręset koni i wielbłądów.
Po jakiejś godzinie wrogowie ukazali się od północnego wschodu. Pędzili kłusem, aby nas zaskoczyć. Na brzegu kotliny zeskoczyli z wielbłądów. Wydając przeraźliwe okrzyki wojenne, zaczęli walić na dno kotliny.
Równocześnie z prawa i z lewa wypłynęły z za skał haiki Lazafahów. Przerażeni Szeraraci zatrzymali się na chwilę; i ta jedna chwila niepewności wystarczyła Lazafahom, aby ich otoczyć. Powstał nieopisany zgiełk i pisk. Zabłysły noże, skrzyżowały się lance i dzidy, zaczęły padać strzały. Kara ben Halef skoczył z upojeniem w wir walki, a my zaś za nim. Na szczęście, udało się nam uchronić go przed ranami; niestety, nie mogliśmy wpłynąć na przebieg walki. Krew płynęła strumieniami. Legło na polu przeszło stu Szeraratów. Prawie wszystkich rannych poprzebijano. Zaledwie dwudziestu napastnikom udało się dotrzeć do wielbłądów i uciec, reszta wpadła w ręce Lazafahów. Abu el Ghadab, syn czarownika, znalazł się również wśród jeńców.
Wolę nie opisywać scen, które się rozgrywały między zwycięzcami a zwyciężonymi. Oddaliłem się wraz z Halefem i Karą. Wkrótce sprowadzono nas jednak jako pośrednich sprawców zwycięstwa; chciano nam podziękować i ofiarować część łupów.
Oczywiście, nie przyjęliśmy ich. Przy tej okazji spostrzegli nas jeńcy. Gdy Abu el Ghadab nas ujrzał, podniósł się nieco mimo więzów i, przeszywając nas wzrokiem, wściekle zaryczał:
— Kara ben Nemzi jest parszywym psem chrześcijańskim! Zdradził nas! Szeba et thar, lew krwawej zemsty, pożre go za to. Niech Allah przeklnie go wraz z obydwoma towarzyszącymi mu Haddedihnami!
Na twarzy jego widniały dwie szerokie sine pręgi od uderzenia bata — wyglądał okropnie.
Przyjąłem te wyzwiska z zimną krwią. Ale mały Halef w gorącej był wodzie kąpany. Stanął więc przed synem czarownika i ryknął:
— Twój lew zemsty, który nas tylko śmieszy, sam cię pożre. Powiedziałeś, że powinniśmy się ciebie bać. Zapominasz jednak, żeś już nie jest wojownikiem, ponieważ napiętnowano cię na wieki. Twarz twoja nosi ślady mego bata, zbiłem cię jak psa, którego się człowiek brzydzi dotknąć. Zginiesz W hańbie i wstydzie wraz ze swoim szeba et thar, który z obrzydzenia nie zechce cię nawet połknąć.
Ująwszy Halefa za ramię, położyłem kres dalszym popisom krasomówstwa.
Bitwa była skończona, mogliśmy się więc oddalić, nie narażając się na zarzut tchórzostwa. Odjeżdżałem z ulgą, gdyż nie miałem ochoty pozostawać dłużej na miejscu, nad którem unosiły się opary krwi. Pożegnawszy się, ruszyliśmy w drogę w towarzystwie honorowej eskorty, która rozstała się z nami dopiero po upływie kilku godzin.
Gdyśmy po sześciu dniach przybyli szczęśliwie do celu, wieść o naszej przygodzie dotarła już do miasta. Przyjęto nas z wielkiemi honorami. — — —
Nie mam tu zamiaru rozwodzić się nad Dżebel Szammar. Krajem tym rządzi szeik, którego również zowią księciem.
Stolica Hâil wznosi się na wzgórzu, między górami Adża i Selma. Spędziliśmy w niej bardzo miły tydzień. Tuż przed naszym przybyciem szeik wyruszył na wielką hadż[4] do Mekki. Zastępował go Hamed Ibn Telal, krewny bardzo sławnego szeika Telala, któremu kraj bardzo wiele zawdzięcza. Po długich naradach udało się Halefowi zawrzeć pakt, gwarantujący Haddedihnom wielkie korzyści. Okoliczność, żeśmy się pojawili we trójkę, wywołała większe wrażenie, niż setka wojowników. Podczas tego tygodnia jeździłem po kraju, zaznajamiając się z obyczajami i ludźmi. Tem niemniej z radością dowiedziałem się o zakończeniu pertraktacyj i o tem, że nadszedł czas powrotu. Bylibyśmy zapewne zostali dłużej, gdyby nie to, że nie chcieliśmy czekać na przybycie karawany pielgrzymów perskich, którzy rok rocznie przeciągają przez Dżebel Szammar. Zbyt dobrze znałem pielgrzymki mahometańskie! Hamed Ibn Telal obdarował nas hojnie na pożegnanie i dał nam dwudziestu jeźdźców, którzy mieli nas opuścić po dwudziestu dniach drogi.
Ponieważ nie mieliśmy wcale ochoty spotkać się znowu z Szeraratami, Hamed Ibn Telal doradził nam wracać przez Lyneh. Idąc za tą radą, nie spodziewaliśmy się, że dostaniemy się w paszczę lwa. — Nikt nie uniknie swego losu — mówi muzułmanin. W tym wypadku losem naszym była krwawa zemsta, którą Abu el Ghadab przezwał lwem. — — —
W bukłakach było już niewiele wody; cieszyliśmy się więc bardzo na myśl o Wadi Aszdar, Zielonej Dolinie, gdzie mieszczą się źródła okolone skałami i ruinami prastarego kasru[5]. Ruiny takie, pochodzące przeważnie z czasów przedislamistycznych, nie są w Arabji rzadkością. Fakt, że w Wadi Aszdar stał kiedyś zamek, nie był dla mnie dziwnym, gdyż znałem podanie, według którego dolina ta połączona była kiedyś z jednym z dopływów Eufratu. Wiedziałem również, że podczas deszczów dolina napełnia się wodą tak wysoko, że można się w niej kąpać, a nawet pływać. Dlatego źródła te nigdy nie wysychają i nawet w najupalniejszej porze roku dolinę okrywa bujna roślinność, wabiąca zwierzęta drapieżne. Halef słyszał, że widywano tam nawet lwy.
Jechaliśmy przez noc całą i część ranka. O jakiejś dziewiątej rano ujrzeliśmy przed sobą wierzchołki szczytów, wśród których leży wadi.
Źródło w pustyni nasuwa myśl o ludziach. A zwykle są to indywidua, przed któremi mieć się należy na baczności. Wypadało przeszukać okolicę. Halef ofiarował swe usługi, musiałem je jednak odrzucić w obawie, że znowu popełni podobny błąd, jak nad Bir Nufah. Ruszyłem sam. Nad pierwszem źródłem nie było śladu żywej duszy. Ruszyłem więc dalej. I tutaj nic nie zaobserwowałem. Nieco zdziwiony, wróciłem po Halefa i Karę. Gdybym pojechał jeszcze dalej, aż do drugiego źródła, położonego głęboko pod ruinami, byłbym zauważył ślady łap, z powodu których ludzie nie mieli ochoty zapuszczać się w tę okolicę.
Rozbiliśmy obóz nad pierwszem źródłem, otoczonem krzakami. Zdjęliśmy siodła z pleców wielbłądów, zwilżyliśmy gardła i napoiliśmy zwierzęta. Teraz dopiero dało nam się we znaki zmęczenie. Postanowiliśmy czuwać na zmianę, luzując się co dwie godziny.
Pierwsza kolej wypadła na mnie, druga na Halefa, trzecia na Karę. Po upływie dwóch godzin, które minęły w zupełnym spokoju, zbudziłem Halefa i ułożyłem się do snu. Byłem ogromnie zmęczony, więc zasnąłem szybko. Arabski Morfeusz płatał mi we śnie figle. Naprzód pokazał mi napad Beduinów, potem usłyszałem cichy szelest sukien, tłumione kroki, szepty, wreszcie padł strzał... Czy to istotnie sen?
Zerwałem się, równocześnie skoczyli Halef i Kara. Strzał nie był sennem urojeniem. Tak, otoczyło nas przeszło stu Arabów. Ku memu przerażeniu byli to Szeraraci. Kara usnął podczas pełnienia służby i tylko dzięki temu ludzie ci podkradli się pod nasz obóz. Wielbłądy, czy też wierzchowce, zostawili gdzieś na ustroniu. Ujrzałem nasze strzelby w ich rękach. O oporze nie było mowy. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie, staliśmy bowiem w obliczu krwawej zemsty. Jedynym ratunkiem mogło być oddanie się pod himaiji[6] jednego z wodzów.
W przeciągu sekundy powziąłem decyzję. Nie możemy czekać, aż który z przeciwników oświadczy, żeśmy jeńcami, — musimy ich uprzedzić. O dwa kroki ode mnie stał stary Beduin o czcigodnym wyglądzie. Miałem wrażenie, że nie jest to zwyczajny wojownik. Popchnąłem więc prędko Halefa i Karę w jego kierunku, ująłem go za haik i zawołałem:
— Dakilah ia szeik!
Znaczy to: jestem pod twoją opieką, o panie! Żaden szanujący się Arab nie odmówi opieki wrogowi, który te słowa wypowie, dotykając jego szat. Gdy się to stanie, Arab jest gotów bronić wroga z narażeniem życia. Halef i Kara znali to prawo pustyni równie dobrze, jak ja. Choć postępek mój zaskoczył ich niespodzianie, mieli dosyć czasu, aby pójść za mym przykładem. Dwa szybkie dotknięcia haika, dwa równoczesne okrzyki: Dakilah ia szeik!... i znaleźli się również pod opieką Araba.
Dokoła rozległy się gniewne okrzyki. Starzec chciał się cofnąć. Uchwyciliśmy się jednak mocno jego burnusa, więc rzekł:
— Głos wasz uprzedził moje usta, więc jestem zmuszony wziąć was pod swą opiekę. Jam Abu Dem, szeik Szeraratów. Biada temu, kto choćby włos jeden utrąci z głowy tych, których od tej chwili chronię. Oddajcie im broń!
Jaki szczęśliwy zbieg okoliczności, że to właśnie szeik! Gdy mi oddano obydwie strzelby, poczułem się znacznie bezpieczniej. Chodziło teraz o to, czy w całej zgrai jest choćby jeden człowiek, który nas zna.
Nie zdążyłem rzucić okiem na wszystkich przeciwników, gdy ktoś, przedzierając się przez szeregi, zawołał:
— Nie bierz ich pod swą ochronę, o szeiku! To nasi krwawi wrogowie.
— Krwawi wrogowie?
— Tak jest. Człowiek z dwiema strzelbami, to emir Kara ben Nemzi effendi, chrześcijanin.
— Maszallah! — zawołał szeik, cofając się.
— Ten mały zaś, to Hadżi Halef Omar, szeik Haddedihnów. Schwytaliśmy go nad Bir Nufah, lecz emir go oswobodził. Trzeci z nich jest zapewne jego synem. Wszyscy trzej zdradzili nas przed Lazafahami, którzy dzięki temu odnieśli zwycięstwo nad Bir Bahrid.
Nastąpiła chwila decydująca.
— Ia thar, ia thar, ia thar! — O zemsty krwawej, o zemsty, o zemsty! — rozległy się głosy, a ręce chwyciły za oręż.
— Ia himaiji, ia himaiji! — O opieko, o opieko, — zawołałem na to, a Halef i jego syn powtarzali za mną te słowa jak pacierz. Szeik dał znak ręką. Gwar natychmiast ucichł. Z wracając się do mnie, zapytał:
— Tyś emir Kara ben Nemzi effendi? Jesteś chrześcijaninem?
— Tak.
— A to Hadżi Halef Omar, szeik Haddedihnów, i jego syn?
— Tak.
— Masz odwagę to wyznać?
— Nie kłamię nigdy. Zresztą, zaprzeczenie byłoby w tym wypadku szaleństwem.
— Jakto?
— Czy nie wiesz, że chroniony traci opiekę, jeżeli splami swe usta kłamstwem w obliczu tego, który go ochrania?
— Masz rację. Słyszałem, żeś w Dżezireh i u Kurdów dokonał wielkich czynów. W jaki sposób Allah użyczył giaurowi tyle siły, zręczności i dzielności?
— Jest Panem i Ojcem wszystkich ludzi, tak waszym, jak naszym. Dlaczego powołujesz się na różnicę wiary? Istotnem w tym wypadku jest tylko to, żeś mój opiekun. A może szeik Szeraratów tak się obawia swych poddanych, ze chce cofnąć opiekę?
Pytanie było śmiałe. Ściągnął ponuro brwi i zapytał:
— A gdybym cofnął?
— Imię twe byłoby na wieki shańbione.
— A wy — zgubieni.
— Nie, wcale nie!
— Mówisz, jak szalony!
— Mówię, jak człowiek świadomy swej siły. Jeżeli ci o mnie opowiadano, słyszałeś zapewne i o moich czarodziejskich strzelbach?
— Opowiadają, że możesz strzelać bez ładowania, a nigdy nie chybisz. Nie wierzę.
— Ale uwierzysz. Odmierzcie sto kroków, wetknijcie w ziemię dziesięć dzid. Przebiję wszystkie, nie nabijając strzelby.
W odpowiedzi na te ryzykowne słowa rozległ się pomruk. Szeik odwrócił się i rozmawiał półgłosem ze swoimi towarzyszami. Halef szepnął:
— Jeżeli się zgodzą na twoją propozycję, wygraliśmy, sihdi!
Po krótkiej chwili szeik odwrócił się i rzekł:
— Niech się stanie, jak chcesz, ale pod jednym warunkiem.
— Słucham.
— Jeżeli nie spełni się twoja zapowiedź, tracicie moją opiekę.
— Zgoda! — odparłem spokojnie, choć wiedziałem, co stawiam na kartę.
Jeżeli choć jedna kula chybi, zostaniemy sami wśród zgrai nieprzyjaciół. Znając jednak swą strzelbę, wiedziałem, że mogę jej być pewny nawet wtedy, gdy opieka szeika się skończy. Położenie nasze było przedtem ciężkie jedynie dlatego, ponieważ we śnie zabrano nam broń.
Odmierzono sto kroków, wetknięto dzidy w ziemię. Wszyscy skierowali wzrok na mnie. Przyłożyłem do ramienia sztuciec Henry’ego i dałem dziesięć strzałów, jeden po drugim.
Powstał gwar, bieganina. Halef rzekł:
— Sihdi, wszyscy biegną w tamtą stronę — zostaliśmy sami. Możnaby uciec.
— Chyba poto, żeby nas za chwilę dogonili. Nie, zostaniemy. Pomyśl, ile czasu zużylibyśmy na podniesienie wielbłądów.
Wyciągnięto dzidy z ziemi i zaczęto je sobie podawać z rąk do rąk wśród okrzyków podziwu. Odwróciłem się, aby niepostrzeżenie uzupełnić dziesięć patronów. Szeraraci patrzyli na mnie wrogo, lecz z szacunkiem. Szeik zbliżył się znowu i, obrzucając mnie badawczem spojrzeniem, rzekł:
— Opowiadanie o czarodziejskich strzelbach nie jest kłamstwem; wszystkie kule tkwią w dzidach równomiernie. Jakiż djiinn[7] wykonał tę strzelbę?
— Djinn pochodzi z Amirica; zwał się Henry.
Sądzę z tego, że Amirica ma potężniejszych djinnów, niż my. Zostajecie pod moją osłoną. W mojej obecności nic wam się złego nie stanie. Ponieważ jednak rozdziela nas zemsta krwi, zgromadzenie starszyzny rozstrzygnie o waszym losie.
— Mam wrażenie, że powinienem być u ciebie zupełnie bezpieczny.
— Jak ci wiadomo, pewność ta i bezpieczeństwo rozciąga się najwyżej na przeciąg dwóch razy po siedem dni. Po upływie tego terminu będę zmuszony was opuścić. Jeśli wyrok zgromadzenia będzie łagodny, odbierzemy wam broń i pozwolimy odejść, ale po odejściu musimy was ścigać. Jeżeli przy tej okazji zostaniecie schwytani, biada wam. Nie łudźcie się, że darujemy wam życie i przyjmiemy wzamian dijeh, wykup krwi. Zwyczajni wojownicy mogą płacić wykupy, ale tacy ludzie, jak wy, muszą oddać swe życie.
— Kiedy zbierze się zgromadzenie starszyzny?
— Gdy tylko nadciągnie główny oddział moich ludzi. Musimy bardzo uważać przy pojeniu zwierząt, gdyż...
Przerwał, rzucił mi pytające spojrzenie, potem ciągnął dalej:
— Zastaliśmy was pogrążonych we śnie. Jak długo mieliście zamiar pozostać przy tem źródle?
— Do rana — odpowiedziałem.
Allah akbar! — Bóg jest wielki! Do rana! Czy zdawaliście sobie sprawę z grożącego wam niebezpieczeństwa?
— Nie.
— Allah kerihm! — Bóg jest miłosierny!
Uchronił was przed niechybną śmiercią. Naprawdę, niewiadomo wam, że...
Znowu przerwał, gdyż przy wejściu do wadi podniósł się gwar głosów ludzkich i zwierzęcych. Po chwili ujrzeliśmy wielki oddział jeźdźców na koniach i wielbłądach. Na przodzie jechał starzec o odpychającym wyrazie twarzy. Odrzucony do tyłu haik odsłaniał pierś obwieszoną amuletami. Na szyi wielbłąda i u siodła kołysały się wypchane zwierzęta i jakieś egzotyczne przedmioty. Małe oczy przybysza tkwiły głęboko w orbitach, nos wyglądał jak dziób sępi, bezzębne usta wyglądały jak szeroka jama. Cała postać, przeraźliwie długa i chuda, kołysała się na wielbłądzie jak pagoda. Turban koloru zielonego świadczył, że jest jednym z potomków proroka. Gdym go ujrzał, jakiś głos wewnętrzny szepnął mi, że to czarownik, Gadub es Sahhar. Nie omyliłem się. Fakt, że wszyscy wybiegli, by mu zakomunikować o cennym połowie, świadczył, jak wielkim szacunkiem darzyli go Szeraraci.
Dowiedziawszy się, że nas schwytano, wydał okrzyk radości, zeskoczył z wielbłąda, nie czekając aż ten uklęknie, podbiegł ku nam, popatrzył na mnie, przewracając białka, i ryknął:
— Więc ty jesteś tym przeklętym psem chrześcijańskim, któremu zawdzięczam niewolę i pewną śmierć swego syna? Odpokutujesz za to! Niechaj dusza twa pogrąży się w piekło, jak płonący kawał żelaza, a ciało twoje niechaj płonie, jak żar słońca. Wyjmiemy ci wnętrzności, będziemy...
— Milcz! — huknąłem. — Jestem pod ochroną. Jak śmiesz mnie obrażać?
— Pod ochroną? — zapytał. — Któż cię ochrania?
— Ja! — odparł szeik.
— Co? Jak? Pod twoją ochroną? Jak śmiesz brać pod swoją ochronę naszych śmiertelnych wrogów?
— Jak śmiem? — zapytał dumnie szeik. — Pamiętaj, żem szeik Szeraratów! Chcesz mi dyktować, co powinienem czynić? Ci ludzie dotknęli mego ubioru i zawołali: „Dakilah ia szeik!“ Chciałbym usłyszeć, kto się teraz odważy żądać, bym ich nie ochraniał!
— Ja! Chciałbym usłyszeć, kto się odważy oprzeć moim żądaniom? Jeżeli jest taki, wpakuję mu w ciało wszystkie złe duchy ziemi i piekła!
Szeik odwrócił się do swoich ludzi i zawołał:
— Ludzie i wojownicy Szeraratów, rozstrzygnijcie, czy on ma rację, czy ja. Czy powinienem osłaniać jeńców.
Nie było odpowiedzi. W głębi duszy przyznawali, że ma rację, ale żaden nie miał odwagi wypowiedzieć się przeciw czarownikowi, którego praktyki budziły postrach. Czarownik roześmiał się szyderczo i rzekł:
— Hi, hi, hi! Czy słyszysz choć jedno słowo, o szeiku? Te psy uderzyły mego syna nad Bir Nadahfa batem w twarz; w odpowiedzi na tę zniewagę zagroził im szebą et thar, lwem krwawej zemsty, lwem...
Przerwał, wykonywując ruch, dowodzący, że jakaś dobra myśl strzeliła mu do głowy. Po chwili obrzucił nas wzrokiem triumfującym i rzekł do szeika po przyjacielsku, jakgdyby nic nie zaszło:
— Przyznam ci rację, o szeiku, jeżeli przyzna ci ją zgromadzenie starszych. Każ zwołać ichtjarije[8]. Niechaj rozpoczną natychmiast naradę. Posłuchamy, co o tych psach powiedzą doświadczeni. Nie traćmy ani chwili czasu, gdyż jutro, skoro świt, musimy wyruszyć przeciw Lazafahom, aby uwolnić synów naszych i wojowników.
Odszedł, aby zwołać starców. Szeik podszedł do nas i rzekł półgłosem.
— Dałem wam słowo, chciałbym go dotrzymać, ale nic nie mogę uczynić przeciw szebie et thar. Mam jednak wrażenie, że nie jesteście tchórzem podszyci, zresztą macie broń lepszą, niż my. Wszystko zależy od woli Allaha!
Z chwilą zjawienia się czarownika położenie nasze znacznie się pogorszyło. Szeraraci byli i przedtem naszymi wrogami, ale rycerskie zachowanie się szeika świeciło im przykładem. Obecnie liczba wrogów powiększyła się, a stary Gadub es Sahhar wywierał na nich większy wpływ, niż szeik. Patrzano na nas teraz znacznie groźniej, chwilowo jednak nie mieliśmy powodu do obaw, gdyż przed wyrokiem dżemmy, rady starszych, nikt nie miał prawa nas tknąć.
W pewnem oddaleniu rozpoczęła się narada starców. Miała charakter uroczysty i poważny. Tylko jeden z pośród uczestników unosił się bardziej, niż na to zwyczaj pozwalał. Był to czarownik. Przez cały czas przekonywał starców o konieczności represyj. Siedzieliśmy obok siebie, otoczeni wojownikami. Halef zapytał szeptem:
— Nie przeczuwasz, sihdi, co postanowią?
— Owszem. Z pewnością chodzi o lwy, które przebywają w wadi.
— Allah! Lew?
— Nie jeden, lecz kilka. Przecież w tej porze rodzą się młode.
— Mówiłem ci już, że nieraz bywały tu lwy. Nie jest więc wykluczone, że się znowu pojawiły, i przebywają wśród licznych kryjówek ruin. Cóżto ma jednak wspólnego z nami?
— Sądzę, że bardzo wiele. Widziałeś triumfujące oblicze czarownika, gdy zaczął mówić o „lwie krwawej zemsty“.
— Owszem. Miałem wrażenie, że się bardzo cieszy.
— To radość z naszej pewnej zguby.
— Za sprawą lwów?
— Tak.
— Sądzisz więc, że rzucą nas lwom na pożarcie?
— Musieliby nas zmusić, a na to nie pozwoli sztuciec Henry’ego. Dopóki mam tę broń, odrzucę każdą decyzję zgromadzenia, która nam nie pozostawi furtki ratunku. Przeczuwam, że każą nam z lwem walczyć o życie.
— Zgodziłbyś się, sihdi?
— Chciałbym przedewszystkiem wiedzieć, co ty o tem sądzisz?
— Sam chyba wiesz. Jakże dumną byłaby Hanneh, najlepsza i najwspanialsza kobieta, gdyby jej Halef przyniósł do domu skórę lwa.
— A twój syn?
— O, sihdi, — wtrącił szybko Kara — serce moje przepełnione jest głęboką żałobą i smutkiem. Moja to wina, że nas schwytano. Spałem, zamiast czuwać. Walczyłbym z dziesięcioma lwami, byle odzyskać twe zaufanie!
— Nie bierz sobie tego do serca, drogi Karo, — pocieszyłem go. — Byłeś zmęczony. A co do naszej niewoli, to mam nadzieję, że się prędko skończy. Jeżeli przypuszczenie moje okaże się słuszne, zgodzę się na walkę tylko pod warunkiem, że odzyskamy wolność. A zgodzę się nie z lęku przed Szeraratami, tylko z pasji myśliwskiej, gdyż i życie i wolność potrafiłbym obronić przy pomocy sztućca, bez walki z lwami. Patrzcie, zgromadzenie się skończyło. Pewnie zaraz nas wezwą.
Wśród uczestników dżemmy powstał ruch. Szeik podniósł się, podszedł do nas i rzekł:
— Zgromadzenie starszyzny wydało wyrok. Gdybyśmy się znajdowali w duarze[9], opieka moja rozciągałaby się na przeciąg dni czternastu. Jesteśmy jednak w podróży i nie mogę was zabrać ze sobą. Opieka więc moja trwać będzie tylko do jutrzejszego ranka, to jest do chwili, w której opuścimy to wadi. Właściwie nie powinienem wam nic więcej powiedzieć, gdyż czarownik zastrzegł to sobie. Ponieważ jednak wiem, że ma zamiar was zastraszyć, poczytuję sobie za obowiązek opiekuna dać wam kilka wskazówek, z których domyślicie się, co czynić.
Przerwał. Korzystając z tego, wtrąciłem:
— Jesteśmy wdzięczni za twą dobroć, szeiku, muszę ci jednak powiedzieć, że niełatwo nas zastraszyć. A już staremu Sahharowi nie udałoby się to wcale. Możesz sobie o nim myśleć, co chcesz, co do mnie, znam jego fach lepiej niż wy i wiem, że jest to stuprocentowy cha’in, oszust.
Pod wpływem tych słów szeik rozpogodził się nieco i rzekł:
— Widzę, że Allah obdarzył cię niezwykle zdrowym rozsądkiem. Niestety, moi Szeraraci nie odznaczają się tym przymiotem. Nienawidzę was za zdradzenie naszych wojowników przed Lazafahami, ale chciałbym podziękować wam za to, że w liczbie wziętych do niewoli znalazł się jeden, którego powrotu wcale sobie nie życzę.
— Abu el Ghadab, syn czarownika.
— Maszallah! Skąd to wiesz?
— Stosunek twój do Sahhara i jego syna znam lepiej, niż ci się zdaje.
— Jeżeli tak jest istotnie, nie mów z nim o tem. Słyszałem, żeś sam w nocy położył pana z gruba głową. Nie uważaliśmy tych wieści za prawdziwe, gdyż na wyprawę na „dusiciela bohaterów“[10] udajemy się zawsze w biały dzień, w otoczeniu wielu wojowników. Gdybyśmy się wyprawili w nocy, pożarłby nas.
— Na tem właśnie polega różnica między nami, a wami. Wojownik prawdziwie odważny spojrzy lwu w ślepia nawet w nocy.
— To uspakaja moje sumienie. Chcę wam jeszcze powiedzieć, że nocy dzisiejszej będziecie walczyć z dwoma lwami, które zapewne mają już młode. Okropna to rzecz, gdy trzech ludzi staje przeciw dwom olbrzymim lwom, odkarmiającym swoje lwiątka.
— Bądź spokojny. Nie obawiamy się wcale. Zresztą, już przedtem domyślaliśmy się, co knuje stary czarownik. Jeżeli nas lwy pokonają, pragnieniu zemsty stanie się zadość. Jeżeli zwyciężymy, o czem oczywiście wątpi, uwolnimy piękne wadi i was od wrogów, których pokonanie pociągnęłoby liczne ofiary. Od jak dawna lew i lwica przebywają w tej dolinie?
— Od trzech tygodni. Lew prawie co nocy porywa konia lub wielbłąda. Niechaj Allah ukarze go za to!
— Gdzie ma legowisko?
— Na górze, za wielkim hohsz el harab[11]. Codzień zjawia się w dolinie wraz z lwicą, aby się napić wody u źródła. Więcej powiedzieć nie mogę. Chodźcie, zaprowadzę was przed starszyznę!
Zgromadzenie poleciło nam wysłuchać wyroku w pozycji stojącej. Mimo polecenia, usiadłem. Halef i Kara poszli za moim przykładem. Czarownik oburzył się:
— Jak śmiecie siadać wobec zgromadzenia mędrców! Jesteście...
— Milcz! — przerwałem z gestem lekceważenia. — Chętnie okazałbym tym czcigodnym mężom mój szacunek, ale ze względu na twoją obecność nie mogę stać. Czy wiesz, kim jestem w swoim kraju, u swego ludu? A kim ty jesteś? Mucha, która się przechwala, że przestraszy lwa brzęczeniem!
Położywszy rękę na rękojeści noża, ryknął:
— Giaurze! Czy znasz moc moją, dzięki której rządzę wszystkiemi duchami ziemi i podziemi? Podniosę, rękę, a padniecie trupem!
— Podnieś, podnieś, — rzekłem, śmiejąc się na całe gardło. — Mnie nie przestraszysz, bo znam cię. Jesteś feszszahrem[12] i nieukiem; jesteś gaszszahszem[13], i nie zaszczyciłbym cię rozmową, gdyby szanowni mężowie nie polecili ci zakomunikować nam treści wyroku.
Skoczył jak oparzony i wrzasnął:
— Wojownicy Szeraratów, zastrzelcie tego smrodliwego szakala!
Choć nikt nie podniósł przeciw mnie broni, skoczyłem ku pobliskiej skale, ukryłem się za nią, przyłożyłem do ramienia sztuciec i zawołałem:
— Kto się odważy podnieść na mnie rękę? Chyba widzicie, że mnie żadna kula nie trafi! Mam czarodziejską strzelbę — zabiję każdego, kto na mnie rękę podniesie!
Przerażeni Beduini cofnęli się pośpiesznie. Czarownik zamilkł. Po zgromadzeniu przemknęły szepty. Wreszcie szeik zawołał:
— Uspokój się, emirze! Jesteście pod moją opieką; do jutra rana nic się wam złego nie stanie.
— Nie ja, tylko wy macie słuszne powody do obawy. Pozostanę tutaj ze swą czarodziejską strzelbą. Kto nas obrazi jednem choćby słowem, temu wpakuję kulę w łeb. Powiedzcie teraz krótko, co postanowiła dżemma. Wypraszam sobie jednak przechwałki!
Postępek mój nie chybił celu; poznałem to po spojrzeniach nieprzyjaciół. Starcy znowu się naradzili. Czarownik przemówił do mnie zupełnie innym tonem, niż o dotychczas:
— Zgromadzenie postanowiło, co następuje. Na górze, u stóp ruin, żyją duchy, które nie chcą się usunąć z doliny. Z tymi duchami będziecie walczyć najbliższej nocy. Jeżeli dacie słowo, że nie uciekniecie, będziecie mogli pozostać u nas aż do wieczora już nie w roli jeńców. Po zachodzie słońca udacie się na dziedziniec ruiny. Musicie tam rozpalić ognisko i czuwać do rana. Jeżeli rano zejdziecie żywi, odzyskacie wolność.
— To wszystko? — zapytałem.
— Tak.
— Zgoda! Gdy słońce zajdzie wejdziemy na górę, by rozpalić ognisko i walczyć do rana z duchami. Dżemma musi jednak przysiąc, że odzyskamy wolność i będziemy mogli odjechać, jeżeli rano zjawimy się tu cali i nietknięci.
Starcy powtórzyli za mną słowa przysięgi.
Czułem się teraz bezpieczny. Zawiesiłem strzelbę na ramieniu i udałem się do towarzyszów. Musiałem przy tej okazji przejść obok czarownika. Nie mógł się opanować. Syknął:
Jesteście zgubieni! Słyszę ducha szeby et thar, który was połknie!
— Uważaj, aby nie połknął ciebie!
— Połyka tylko chrześcijan, których Bóg nie ma siły ochronić. Gdy ja podniosę rękę, ucieka.
— Nie bluźnij! Przekonanie, że jesteś potężniejszy od Boga, jest grzechem, który nie może ujść bezkarnie.
— Niechże mnie ten Bóg ukarze! — rzekł, uśmiechając się szyderczo. — Lada sahhar[14] ma więcej siły od niego.
Kładąc mu rękę na ramieniu, rzekłem:
— Módl się, aby Bóg wszechpotężny i sprawiedliwy nie odpowiedział na to szyderstwo. Czuję wstręt do ciebie. Powiedziałeś, że masz władzę nad wszystkiemi duchami ziemi i podziemi. Dlaczego duchy, żyjące na górze, nie ustępują przed tobą? Dlaczego my mamy je przepędzić? Dlatego, że nie masz żadnej mocy, dlatego że się boisz pójść do nich. Jako chrześcijanin nie lękam się ani djinna, ani ducha. Jutro rano wrócimy zdrowi i cali, i pokażemy zwyciężone przez nas duchy.
— Jesteś zaślepiony! — mruknął. — Jako giaur powinieneś się smażyć w piekle. Towarzysze twoi nie lepsi od ciebie, dlatego spotka ich ten sam los. Syn mój oświadczył, że szeba et thar was pożre; proroctwo to spełni się dzisiejszego wieczora. Jutro znajdziemy resztki waszych kości i będzie się nam zdawało, że należą do parszywych psów, których wypędzono z namiotów.
Ręka mnie świerzbiła, ale zacisnąłem pięść i nie powiedziałem ani słowa. Halef jednak nie umiał zapanować nad sobą Chwyciwszy za bat, tkwiący za pasem podszedł do Sahhara i zawołał:
— Z kim-że ty ważysz się nas porównywać? Z parszywemi psami? Czy mam cię poczęstować batem, tak samo, jak twego syna za podobną zniewagę? Jeżeli cała twoja moc polega na wyszydzaniu jeńców i bluźnierstwach przeciw Bogu, prędzej znajdziemy twoje kości, niż ty nasze. Bóg cię ukarze! Przewiedziałem już twojemu synowi, że szeba et thar go pożre. Teraz i tobie oświadczam, że zginiesz w jego paszczy. Nie zapominaj mojej przepowiedni. Głosi ją bowiem Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadzi Dawud al Gossarah, szeik Haddedihnów plemienia Szammar.
Czarownik chwycił za nóż. Nato okrążyli go starcy, a szeik oświadczył surowo, że nie pozwoli, aby obrażano tych, których wziął pod swoją opiekę. Odciągnąłem Halefa nabok i na tem incydent się skończył.
Słuchając słów małego, dzielnego Hadżi, wypowiedzianych przed chwilą do czarownika, miałem wrażenie, że to jakiś prorok przepowiada mu przyszłość. Wielu z nas nawet nie przeczuwało, że mowa jego, pełna buńczucznej zuchwałości, była istotnie wyrocznią; dowiedzieliśmy się o tem znacznie później i ku wielkiej grozie.
Czarownik uplanował bardzo sprytną zemstę. Lew, który ma do wyżywienia młode, jest podwójnie groźny i niebezpieczny. Mimo to, gdybyśmy chcieli, moglibyśmy ukryć się przed nim w ciemnościach nocy. Cóż, kiedy nam kazano palić przez całą noc ognisko i nie opuszczać dziedzińca, więc nie było mowy o tem, aby lew nas nie zauważył i nie zaatakował. Muszę też dodać, że lwica, karmiąca swe małe, rzadko kiedy opuszcza legowisko. Lew stara się sam o pożywienie dla całej rodziny i znosi łupy, lwica zaś oddala się tylko wtedy, gdy bardzo jest spragniona. O ile ją ktoś wtedy spotka, jest groźniejsza, niż „pan z grubą głową“.
Szeraraci trzymali się na uboczu, ale nie okazywali nam niechęci. Od chwili ogłoszenia wyroku zgromadzenia patrzyli na nas jak na ludzi skazanych na śmierć. Nienawiść ku nam łączyła się z uczuciem litości i podziwu. Tylko szeik podchodził do nas od czasu do czasu, aby pogawędzić. Uprzedziłem Halefa i Karę, jak się powinni zachować tej nocy; tymczasem zauważyłem, że Szeraraci splatają wiązki z cienkich gałęzi.
Na jakąś godzinę przed zapadnięciem zmroku, szeik kazał nam iść na górę. Postanowił zostać ze swoimi ludźmi przy studni i rozpalić wielkie ognisko; był przekonany, że lwy, zajęte naszą trójką, nie zjawią się na dole. Oświadczył ponadto, że wraz z kilkoma Szeraratami, obładowanymi wiązkami gałęzi, zaprowadzi nas do ruin; nie było to połączone z żadnem ryzykiem, gdyż lew opuszcza legowisko tylko w nocy, w dzień zaś jedynie huk spadających kamieni lub jakiś specjalny hałas może go wywabić z kryjówki.
Minąwszy dosyć długą dolinę, wydostaliśmy się nad źródło.
Liczne ślady łap wskazywały, że lwy korzystają z niego. Nie podzieliliśmy się z Szeraratami tem spostrzeżeniem. Wspinaliśmy się po stromych skałach; Szeraraci nie potrafili ukryć lęku. Nareszcie dotarliśmy do wysokiego muru, w którym mieściła się napół zmurszała furtka. Szeraraci położyli wiązki na ziemi, szeik zaś rzekł:
Za tym murem mieści się dziedziniec, którego nie wolno wam opuszczać aż do rana. Oto i paliwo. Niechaj Allah was strzeże!
Odeszli. Po chwili jeden zatrzymał się i rzekł:
— Sahhar każe wam życzyć dobrej nocy i miłego przebudzenia się w brzuchu szeby et thar.
— Niechaj się sam strzeże przed tym brzuchem. My się tam nie dostaniemy — rzekł ironicznie Halef.
Szerari oddalił się szybko.
Podszedłem ostrożnie do furtki i spojrzałem na dziedziniec. Mury były obrośnięte zeschłem listowiem i tworzyły czworobok. W tylnej części czworoboku mieściła się również nawpół zawalona furtka, prowadząca do wnętrza ruin. Tam, a nie tu, na dziedzińcu, znajdowało się legowisko lwów. Poznałem to na pierwszy rzut oka po śladach. Prawa część muru zwaliła się częściowo w gruzy, które stanowić mogły doskonałą osłonę. Jeżeli rozpalimy ogień na dole, a sami usiądziemy na górze, lwy nie odważą się podejść do nas poprzez płomienie. Podeszliśmy do gruzów, podłożyliśmy pod nie wiązkę chróstu, przynieśliśmy cały zapas paliwa i rozłożyliśmy się możliwie najwygodniej.
Zapadł zmierzch. Lew zwykł wychodzić z kryjówki późno, więc zwlekaliśmy z rozpaleniem ognia. Około godziny dziesiątej zszedłem nadół, podpaliłem wiązki i znów wskoczyłem na górę Leżeliśmy teraz obok siebie, z naładowanemi strzelbami przy ramieniu. Od czasu do czasu dorzucaliśmy nieco gałęzi i czekaliśmy na zjawienie się króla zwierząt.
Puls mój uderzał normalnie. Halef był niespokojny, ale nie przerażony. Dzielny młodzieniec nie okazywał również lęku. Obydwaj wiedzieli, że mogą strzelać jedynie na mój rozkaz i muszą celować w oko.
Jeżeli mówię, że nie odczuwałem najmniejszej obawy przed lwem, nie jest to przechwałka. Jestem również przekonany, że i w moich towarzyszach nie zamierało serce. To, co odczuwali, możnaby nazwać gorączką myśliwską. Każdy, kto zna Halefa, wie, że szejk Haddedihnów umie się obchodzić z bronią. Kara ben Halef, szkolony przez ojca, również był strzelcem nielada. Niepokoiła mnie jedynie mroźna aura.
Ludzie wyobrażają sobie zupełnie niesłusznie, że Arabja środkowa jest krajem wielkich, stałych upałów. Tymczasem nawet w lecie różnica w temperaturze między dniem a nocą jest tak pokaźna, że ludzie, nieprzyzwyczajeni do arabskiego klimatu, nabawić się mogą przeziębienia. W zimie i na wiosnę rtęć w termometrze spada często poniżej zera; człowiek lekko ubrany trzęsie się wtedy z zimna. Czasami nawet śnieg prószy.
Wiedząc o tem, zaopatrzyliśmy się na wyprawę w ciepłe koce. Dziś jednak nie zabraliśmy ich, chcąc mieć w walce z lwem pełną swobodę ruchów.
Było tak zimno, że należało się liczyć z drgawkami rąk przy celowaniu. Czyż powinienem podkreślać, jak niebezpieczny mógł być dla nas strzał chybiony? Poprosiłem towarzyszów, aby się starali zapanować nad sobą. Odpowiedzieli, że w decydującej chwili z pewnością nie zadrżą.
W dziedzińcu panowała głucha cisza, przerywana od czasu do czasu trzaskiem płonących gałązek.
Upłynęły dwie godziny. Jako wprawny strzelec kierowałem się nietylko okiem i uchem, lecz i powonieniem. W pewnej chwili poczułem ostry zapach, właściwy zwierzętom drapieżnym.
— Uważajcie, nadchodzi, czuję! — szepnąłem ojcu i synowi. Utkwiwszy wzrok w drugiej furcie, przyłożyłem niedźwiedziówkę do policzka. Czy to postać jaka, czy cień? Zatrzymał się na chwilę i znikł za przeciwległą ścianą z kamienia. Po chwili rozległ się odgłos spadających głazów.
— To był lew? — zapytał Halef szeptem.
— Trudno orzec, czy lew, czy lwica, — odparłem. — Nie mieliśmy szczęścia. Lew przestraszył się ognia i przeszedł ku źródłu przez mur. Szkoda, że musimy palić to ognisko. Gdyby było ciemno, wpakowałbym mu kulę w łeb.
— Wróci!
— W tem moja nadzieja. Musimy się skupić, aby nie przeoczyć odpowiedniej chwili.
Po upływie kilku minut na jednej ze skał rozległ się pomruk, który Arabowie zowią rra’d, co oznacza grzmot. Mieliśmy wrażenie, że to trzęsienie ziemi.
— To nie lwica, to lew, — szepnąłem. — Poznaję po ryku. Schodzi ku źródłu. Słuchajcie!
Od strony doliny rozległ się piskliwy okrzyk przerażenia, po nim drugi — — trzeci. Brzmiał jak „Ghadab, Ghadab“. Czyżbym się mylił? Nie, to imię syna czarownika. Lew ryknął po raz drugi, trzeci, potem wszystko na dole ucichło. Zato na górze, obok nas, ktoś zapytał głośno:
— Maszallah! Co to za ognisko? Kto je rozpalił? Odpowiedzcie, jestem Abu el Ghadab...
Wydał przeraźliwy, potworny okrzyk, któremu zawtórował drugi z doliny. Potem rozległ się tak dobrze mi znany odgłos łamania kości i zgrzytania zębów. Lwica też była wpobliżu. Znalazła ofiarę. Łamie jej kości zębami. Czy to człowiek? I w dodatku Abu el Ghadab? Przecież był jeńcem Lazafahów! Tak, czy inaczej, muszę strzelić i to zaraz!
Od strony furty zewnętrznej rozległ się chrzęst. Odsunąwszy się nieco, ujrzałem potężną postać zwierza. Wydawszy kilka ostrych jak stal okrzyków, zacząłem celować. Pod wpływem mego głosu lwica odwróciła się w naszą stronę. Oczy lśniły jak latarnie. Strzeliłem. Rzężenie, jęk, przedśmiertna czkawka i... cisza.
— O, sihdi, położyłeś ją trupem! — zawołał głośno Halef.
— Cicho, cicho! — odparłem. — Wkrótce zjawi się lew. Zdaje się, że znalazł na dole jakąś ofiarę. Słyszeliście wołania i następnie okrzyk?
— Tak.
— I tam ktoś dostał się między łapy zwierza. No, trzymać strzelby wpogotowiu i cicho!
Po kilku minutach z za furty rozległy się szmery, jakby ktoś chrapał, lub rozrywał na strzępy... Domyśliłem się, co rozrywał.
— Uwaga! — szepnąłem. — Nadchodzi z ofiarą w paszczy.
Istotnie, zjawił się, wlokąc jakiś ciężar. Chciałem, aby chluba pierwszego strzału przypadła Karze. Dałem umówiony znak. Lew, który niósł łup dla młodych, ujrzał teraz lwicę, pławiącą się we własnej krwi. Wypuścił ofiarę, podniósł głowę i zaczął przeraźliwie ryczeć. Po chwili zamilkł i w poszukiwaniu sprawcy skierował szeroko otwarte oczy na nasze ognisko.
— Kara, pal prosto w oko, pal!
Ledwie zdążyłem wypowiedzieć te słowa, padł strzał. Rozległ się ryk, potem lew skoczył ku nam przez płonące ognisko. Skierowałem ku niemu lufę niedźwiedziówki. Kula trafiła w samo serce. Padł opodal ogniska, rzucał się na prawo i lewo, wstrząsany dreszczem. Po chwili zamarł w bezruchu. Życie zeń uleciało.
Halef wydał okrzyk triumfu, mimo że wcale nie strzelał. Kara, wtórował mu swoim chłopięcym głosem. Zeszliśmy z naszej placówki dopiero po upływie pewnego czasu. Kara trafił lwa w oko. Król zwierząt należał więc do niego, mimo że padł od mojej kuli. Lwica natomiast była moją własnością. Przy blasku łuczywa zaczęliśmy szukać dalej. Cóżto za istoty padły ofiarą żarłoczności zwierząt? Ze zgrozą przekonaliśmy się, że to ludzkie powłoki. Czytelnicy mogą sobie wyobrazić nasze osłupienie, gdyśmy po szczegółowem badaniu upewnili się, że są to resztki zwłok czarownika i jego syna! Staliśmy, jak wryci. Halef rzekł drżącym głosem:
— O, sihdi, moje proroctwo, moje proroctwo! Szeba et thar pożarł ich!
Jakże chętnie zeszlibyśmy w dolinę, gdyby nie konieczność dotrzymania warunku, że pozostaniemy tu aż do rana, Wolę nie mówić, jak nam noc upłynęła. O świcie odszukaliśmy legowisko lwów. Znaleźliśmy w niem dwutygodniowe lwiątko męskiego rodzaju. Musieliśmy je zabić, wszak nie mogliśmy zabrać go ze sobą. Ściągnąwszy z lwów skórę, zeszliśmy nadół.
Szeraraci nie spali w nocy pod wpływem podniecenia. Jakże się zdziwili, gdy nas ujrzeli nietkniętych, ze skórami na ramieniu! Z jaką ciekawością zaczęli się dopytywać o czarownika i jego syna! Dowiedziawszy się, jaki los ich spotkał, wytłumaczyli nam ów dziwny zbieg okoliczności. Otóż Abu el Ghadab uciekł wraz z czterema Szeraratami z niewoli; wczorajszego wieczora cała piątka dotarła do południowego stoku i nie przyszło jej na myśl, że w tych stronach grasować mogą dzikie zwierzęta. Ghadab chciał tę noc spędzić nad ruinami, a nie przy źródle, gdyż obawiał się Beduinów. Reszta, niezwykle spragniona, oponowała. W rezultacie Ghadab zaczął się wdrapywać na kasr, towarzysze zaś zwrócili się do dolnego źródła, gdzie natrafili na współplemieńców. Czarownik ucieszył się bardzo wiadomością o ucieczce syna. Gdy się jednak dowiedział, że syn poszedł w kierunku ruin, radość pierzchła. Pod wpływem przerażenia, pobiegł bez namysłu w kierunku górnego źródła, aby przestrzec syna okrzykami. Lew spadł nań mniej więcej tej samej chwili, w której Ghadaba pochwyciła w swe szpony lwica.
— Szeba et thar! — zawołał Halef — Bluźnili Bogu, więc zginęli tak, jak przepowiedziałem. Niebo mnie oświeciło.
Nie powiem, aby Szeraraci bardzo się martwili z powodu straty; w każdym razie nie ulega wątpliwości, że radość z powodu zabicia lwów, które wśród ich trzód czyniły, ogromne spustoszenia, była bez porównania większa od smutku. Nie mogli oswoić się z myślą, że, wiedząc o jakie duchy chodzi, tak odważnie ruszyliśmy do ruin. Staliśmy się bohaterami dnia. Mimo waśni, podlegającej zemście, traktowano nas jak gości. A gdyśmy następnego dnia opuszczali obóz, szeik pożegnał nas następującemi słowy:
— Jesteście najdzielniejszymi wojownikami, jakich znam. Dotrzymaliśmy rzetelnie słowa danego. Ale przy następnem spotkaniu będziemy zmuszeni widzieć w was przywódców wrogich Haddedihnów. Nie zapominajcie o tem! Tobie zaś, emirze Kara ben Nemzi effendi, wyznam szczerze, że pod twoim wpływem zmieniły się moje poglądy na chrześcijan. Są to ludzie dzielni, prawdomówni i pewni; dlatego też wiara ich musi być dobra. Niechaj Allah będzie z wami i niech wam skróci drogę! — —
Gdyśmy przybyli do obozu Haddedihnów, radość była ogromna. Halef przygalopował przed swój namiot, wywołał Hanneh i, pokazując na skórę lwa i syna, rzekł:
— Hanneh, żono moja, perło wśród kobiet, popatrz na tę skórę i na tego młodego wojownika, którego powiłaś ku memu zachwytowi. Zastrzelił „pana grzmotu“, ubił króla zwierząt! Powinnaś go więc powitać przede mną. Przyciśnij go do serca i daj mu swe błogosławieństwo, gdyż będzie kiedyś godnym następcą swego ojca!
Plemię było niezwykle zdziwione, że posiada wojownika, który mimo młodego wieku położył lwa. Skórę lwicy darowałem Hanneh. Obydwie skóry stanowią odtąd ozdobę namiotu zebrań. Gdy goście składają Halefowi z tego powodu gratulacje, odpowiada z bezgraniczną dumą:
— W tych skórach tkwili kiedyś najstraszniejszy „pan grzmotu“ i najstraszniejsza „pani z grubą głową“. Nazywano ich „esz szeba et thar“ — „małżeństwo krwawej zemsty“. — — —
Wyprawę w góry Szammar potraktowałem krótko, ponieważ pustynię arabską opisuję szczegółowo w innych pracach. Teraz opiszę nasze przeżycia podczas wyprawy do Persji. Gdy po kilku dniach Halef zdał dokładnie Hanneh i Haddedihnom sprawę z bohaterskich przygód, których sława „przejdzie do potomności“, przyszła kolej na Persję.
Kochany, mały, przyjaciel nie chciał się zgodzić, abym się bez niego udał w tę podróż. Chciał nawet zabrać ze sobą Karę Halefa, ale zrezygnował z tego zamiaru pod wpływem mych perswazyj, że chłopak za młody i gotów nam przyczynić więcej szkody, niż pożytku. Omar ben Sadek i szereg innych Haddedihnów oświadczyli również, że chętnie wezmą udział w tej wyprawie. Z niemałym trudem wytłumaczyłem im, że dwom łatwiej będzie się poruszać i bezpieczniej, niż wielkiemu oddziałowi.
Zapadła więc decyzja, że ruszę tylko w towarzystwie Halefa. Miałem otrzymać Assila ben Rih, który posiadał te same ukryte zalety, co ojciec jego, Rih. Halef miał zamiar zabrać klacz Mohammeda Emina. Odradziłem, gdyż siwki są niebezpieczne ze względu na maść, która wpada w oko; widać je zdaleka, a wiem z doświadczenia, jak wielką rolę odgrywa uprzedzenie wroga. Gdym ponadto zwrócił uwagę na wiek klaczy, Halef rzekł:
— Nie zmieniła się wcale od czasu, gdyśmy ją po raz pierwszy ujrzeli; ale masz rację sihdi, siwa klacz nie nadaje się, więc wezmę karego konia. Na szczęście — — mam doskonałego ogiera pod ręką!
Wypowiedział ostatnie słowa tak dobitnie, żem zapytał:
— To zapewne jakiś wspaniały okaz, kochany Halefie?
— Tak. Nie widziałeś go jeszcze. Chciałem ci zrobić niespodziankę. To prawdziwy ogier Nedjedi — niestety jednak, nie posiadam jego rodowodu.
— Nie może to być! Tak cenny koń bez rodowodu?...
— Cóż robić! Gdy Abu Hammedi powstali przeciw nam, musieli zapłacić okup końmi i wielbłądami, które sam wybrałem. Najlepszy z pośród koni był ten kary ogier. Wziąłem go sobie. Abu Hammedi do dzisiejszego dnia nie mogą przeboleć tej straty. Ogier nie urodził się u Hammedów. Przyprowadzili go jako zdobycz. Nie mogłem się od żadnego z nich dowiedzieć, kto był jego właścicielem. Rozumiesz teraz, dlaczego ogier nie posiada rodowodu.
— Ale ma chyba jakieś imię?
— Nie wiem, jak się dawniej nazywał. Wiadomo mi tylko, że Abu Hammedi nazywali go ze względu na maść El Atim, Kary. Nazwa ta wydała mi się niewystarczająca, gdyż koń zasługuje na lepszą i szlachetniejszą. Przypomniałem sobie karego ogiera, którego, jak mi opowiadałeś, otrzymałeś w darze od przyjaciela i brata, czerwonego wojownika Winnetou. Jak mu było na imię?
— Hatatitla.
— Czy słowo to oznacza to samo, co w moim języku barkh — błyskawicę?
— Tak.
— Więc nie myliłem się. Nazwałem ogiera El Barkh, wiedząc, jak drogi był ci dar czerwonego przyjaciela. Chodź, przyjrzyj się imiennikowi twego Hatatitli!
Poszliśmy daleko w step; dotarłszy do miejsca, w którem pasterze pasą wielbłądy, zatrzymaliśmy się. Ujrzałem ogiera Nedjedi. Na nasz widok ogier zbliżył się do Halefa i pozwolił się pogładzić.
— No i cóż, sihdi, jak ci się podoba?
Ogier miał małe wąskie znamię. Nad piękną, gibką, delikatną szyją wznosiła się mała głowa o ostrych, prostych uszach. Nos łagodnie zaostrzony, wzrok ognisty, piersi szerokie, kadłub krótki, noga o delikatnych żyłach, kopyta małe i twarde. Imponujące wrażenie robił piękny ogon, mniej natomiast imponowała długa, bardzo gęsta grzywa.
Nie odpowiadając zrazu na pytanie Hadżiego, poddałem konia dokładnemu badaniu, zaczynając od oczu, a kończąc na kopytach. Potem Halef pokazał mi, jak galopuje i jaki ma kłus. Zsiadając z konia, szeik zapytał raz jeszcze:
— No, jakże ci się podoba? Znalazłeś jakąś przywarę?
— Powiedz mi przedewszystkiem, czyś ty się dopatrywał braków.
— Owszem.
— I znalazłeś?
— Nie. Nie ma żadnych.
— Więc sądzisz, drogi Halefie, że istnieją konie bez braków?
— Jesteś lepszym znawcą ode mnie.
— Należysz do narodu Bedawi, powinieneś się więc znać na tem lepiej, niż człowiek, który wojuje piórem i atramentem.
— Inaj’ Allah! Mów szczerze — ogier ma braki?
— Owszem.
— Byłem chyba ślepy, skoro ich nie zauważyłem!
— O nie! Chodzi tylko o drobiazgi, które nie zmniejszają wartości konia. Przedewszystkiem tylne kopyta są mniejsze; ale oczywiście różnica jest tak mała, że mogłeś jej nie zauważyć. Ponadto klatka piersiowa powinna być nieco głębsza. Czoło ma wprawdzie szerokie, ale między oczami zbyt płaskie.
— Allab kerihm! — westchnął. — Tyle przywar? Ale przyznajesz, że ogier jest mimo to hoerr?
— Nie, nie jest hoerr[15], a tylko mekueref[16], kochany Halefie.
— Udowodnij to!
— Uszy stoją zbyt prosto; u konia pełnej krwi końce ich powinny się prawie dotykać. Ponadto gęste grzywy są przeważnie właściwością mieszańców. Nie mogłem ci oszczędzić tego wyroku, ale nie martw się. Assil Ben Rih ma krew szlachetniejszą, niż ten Nedjedi, lecz wartość obydwóch koni jest taka sama. Czy i Barkh posiada tajemnicę?
— Nie wiem, czy pierwszy właściciel wpoił mu jakiś znak tajemniczy, gdyż nikt nie zdradza tego złodziejowi. Co do mnie, nauczyłem ogiera sekretnego hasła. Oczywiście, tylko mnie jest ono znane; nawet mój syn Kara ben Halef i żona moja Hanneh nic o niem nie wiedzą. Ale tobie, o sihdi, powiem, na czem polega tajemnica, gdyż może się zdarzyć, że hasło przyda ci się podczas wyprawy. Polega na tem, że staję w strzemionach i kicham trzy razy pokolei.
— Drogi Halefie, — rzekłem z uśmiechem — nie zmieniłeś się ani na jotę!
— Co przez to rozumiesz? Z czego się śmiejesz?
— Z tego, że najpoważniejszym sprawom potrafisz nadać tło humorystyczne.
— Poważnym — humorystyczne?
— Tak. Tajemnica, wpojona koniowi, jest przecież sprawą bardzo ważną, gdyż korzystamy z niej zwykle w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa. Widzę cię teraz oczami fantazji w otoczeniu wrogów; kule świszczą, gromy przeszywają powietrze, noże lśnią, a ty kichasz raz, i drugi, i...
— Milcz, sihdi! — przerwał. — Zupełnie to co człowiek czyni w podobnej sytuacji; najważniejsze, aby się wyrwał z opresji. Wolę uniknąć śmierci dzięki kichnięciu, niż stracić życie przez dziesięciokrotne kaszlanie. Nie rozumiem, jak możesz żartować z tego powodu!
— Odpowiem poważnem zapytaniem: czy oswoiłeś Nedjedi z surą, szeptaną do ucha?
— Nie.
— Dlaczego?
— O sihdi, nie wymagaj ode mnie zbyt wiele! Człowiek, który musi rządzić całem plemieniem, nie ma czasu na nauczenie się całej sury koranu. Powiem ci szczerze i otwarcie, że na sam dźwięk wersetu recytowanego z pamięci moja głowa przeobraża się w garnek bez dna; możesz lać całe wiadra wody, a w garnku nic nie pozostanie. A to dlatego, że mam otwartą głowę.
— Jaka szkoda! Mój Rih przywykł spać razem ze mną. Szyja jego była mi poduszką; przed zaśnięciem szeptałem mu zwykle surę do ucha. Słuchał tylko tego, kto był w nią wtajemniczony. Czy Assil ben Rih również nie zna żadnej sury?
— Jak możesz mówić coś podobnego o sihdi! Potomek twego wspaniałego Rih musiał poznać jakąś surę. Znasz surę o Abu Lahebie?
— Tak. Sto jedenasta zkolei.
— Powtórz ją!
— Oto jej treść: „Niechaj zginą ręce Abu Laheba, niechaj sam zginie. Majątek i wszystko, co zdobył, nic mu nie pomoże. Ogniem spłonie, a razem z nim spłonie jego żona, która musi znosić drzewo na stos. Na szyi jej zawiśnie sznur, utkany z włókien palmowego drzewa.“
— Tak, to sura Abu Laheba, którą powinieneś co wieczór szeptać w ucho swego konia.
— Dlaczego właśnie tę, a nie inną?
— Bo krótka. Musiałem się jej nauczyć na pamięć i recytować przed ogierem. Dłuższa wyleciałaby z garnka. Twa głowa nie jest tak delikatna i otwarta, jak moja, więc wszystko w niej pozostaje. Ale pociesz się, sihdi, nie każdy posiada zalety, któremi wyposażył mnie Allah. Od dziś będziesz mógł sypiać obok Assila Ben Rih, tak samo, jak sypiałeś dawniej obok jego ojca. Czy mam ci również powierzyć tajemnicę zrzucania?
— Posiada ją? Byłoby mi to bardzo rękę!
— Ażeby sobie ułatwić naukę, przyswoiłem obydwu koniom jedno i to samo hasło tajemnicze. Jeżeli dwa razy zawołasz słowo „litaht!“[17] i gwizdniesz ostro, koń zrzuci jeźdźca. Zapamiętaj to sobie, sihdi, gdyż nie jest wykluczone, że dzięki temu osiągniesz nad wrogiem przewagę.
Miał rację; nietylko Rih, ale i obydwa ogiery Winnetou zrzucały na oznaczone hasło każdego obcego jeźdźca, co przynosiło nam wielkie korzyści. — —
Do dnia wyjazdu dosiadałem Assila codziennie. Koń przywykł do mnie i polubił mnie. Byłem pewien, że będę mógł liczyć na niego tak samo, jak dawniej liczyłem na Riha.
Droga nasza prowadziła przez Bagdad. Nie chcieliśmy męczyć koni; postanowiliśmy przeto dotrzeć do tego miasta drogą wodną, przez rzekę Tygrys. Dla transportu koni trzeba było zbudować obszerny kellek, prom z wyciętych skór kozich, używany do komunikacji po Tygrysie. Nakłaniano nas do zabrania garstki Haddedihnów dla kierowania kellekiem i bronienia nas przed ewentualnemi napadami Beduinów; nie uległem jednak tym namowom. Droga wodna była nam znana z dawnej wyprawy; większa zaś ilość ludzi wymagałaby większego promu, a nie ulega kwestji, że mała tratwa mniej wpada w oko, niż duży prom. W każdym razie byliśmy na rzece bezpieczniejsi we dwójkę, niż pod wątpliwą opieką ludzi, których obecność, zamiast odwrócić niebezpieczeństwo, mogła je tylko ściągnąć.
W wigilję wyprawy braliśmy udział w długiej naradzie dżemmy, która radziła nad wyborem zastępcy Halefa. Około północy udałem się na spoczynek do swego namiotu. Właśnie miałem zgasić oliwną lampę „sezama“, gdy w fałdach zasłony ukazała się głowa Hadżiego. Zapytał:
— Sihdi, mogę wejść?
— Ależ oczywiście.
Wszedł do namiotu; stanął przy mnie i rzekł cicho z tajemniczą miną:
— Sihdi, chcę ci zakomunikować wiadomość, pod której wpływem trząść będziesz ze zdumieniem głową do pojutrza.
— Mam nadzieję, że to nie potrwa tak długo. Co mi masz do zakomunikowania?
— Trudno mi to wypowiedzieć. Sprawa jest tak niezwykła, że lękam się, abyś mnie nie wyrzucił.
— Nie obawiaj się, Nie umiałbym wyrzucić mego Halefa.
— Jest to występek przeciw koranowi i... wogóle przeciw wszystkim obyczajom i prawom! Lęk mnie ogarnął, gdym się o tem dowiedział, ale nie mogłem odmówić Hanneh, która jest duszą mego życia i życiem mojej duszy.
— Masz rację; nie wolno ci było odmówić.
— Dzięki ci, sihdi! Słowa twoje dodają mi odwagi do oświadczenia ci, że pragnie pomówić z tobą jeszcze dziś.
— I to cię tak nęka? Przecież w ciągu ostatniego tygodnia nieraz z nią rozmawiałem, a dusza twoja nie traciła równowagi. Przecież u was, Beduinów, kobieta nie jest taką niewolnicą, jaką bywa w haremach miast.
— Masz rację. Ale nie znasz jeszcze całej pełni jej życzenia, które wstrząśnie tobą. Dotychczas rozmawiałeś z nią tylko biały dzień, w obecności świadków; dziś chce mówić z tobą... beze mnie, sama, w dodatku... w dwie godziny po północy!...
Jąkał się. W głosie brzmiała nuta beznadziejnego smutku.
— Pozwoliłeś jej na to?
— Oczywiście! Dlaczegóż nie miałem pozwolić? Nie chodzi mi o nią, lecz o ciebie! Jestem pewien, że czujesz się poważnie dotknięty takiem żądaniem kobiety. Ale proszę cię, sihdi, zrób to dla mnie — bądź łagodny i dobry! Nie sądź, by moja Hanneh chciała zdobyć jedno z twych uczuć, które powinieneś strzec dla swego haremu. Przysięgam na proroka i jego brodę, że możesz iść do niej z całym spokojem. Jesteś bohaterem, człowiekiem odważnym, nieraz stawiałeś swe życie na kartę. Czy w tym wypadku miałoby ci zabraknąć odwagi?
Musiałem zebrać wszystkie siły, by nie parsknąć śmiechem.
— Nie martw się, to zbyteczne. I tak gotów jestem spełnić wasze życzenia. Gdzież Hanneh? W swoim namiocie?
— Nie. Ktoś mógłby zauważyć, że tam idziesz, a nawet zobaczyć, że wchodzisz do namiotu. Hanneh, jutrzenka na wschodzie mej pogody, poszła na prawo od duaru, ty pójdziesz zaś na lewo. Poza obozem zwrócicie się ku sobie i spotkacie niezauważeni przez wartowników. Postaram się, aby ich nie było wpobliżu miejsca waszej schadzki.
Dziwne zdarzenie! Muzułmanin, mieszkający na Dalekim Wschodzie, prosi mnie, abym się zgodził na tajemne spotkanie z jego żoną i przyrzeka postarać się, aby nam nie przeszkadzano!
Nie mówiąc ani słowa, zgasiłem lampę, opuściłem namiot wraz z Halefem i poszedłem sam we wskazanym kierunku. Po jakimś czasie, znalazłszy się poza linją obozu, zwróciłem się na prawo. Księżyc stał na nowiu, ale gwiazdy jarzyły tak silnie, że było widno jak podczas pełni. Po niedługim czasie ujrzałem Hanneh, idącą w moim kierunku. Podszedłszy bliżej, zatrzymaliśmy się. Z pod zasłony popatrzyło na mnie dwoje wielkich, skupionych oczu. Hanneh podała mi rękę i rzekła:
— Wiedziałem, że przyjdziesz, sihdi: Dziękuję!
Dotknąwszy lekko jej ręki, odrzekłem
— Życzenie twe jest dla mnie rozkazem. Spełniłem je chętnie.
— Jesteś chrześcijaninem, więc szanujesz kobiety. Wolałabym umrzeć, niż spotkać się z muzułmaninem, który nie nazywa się Hadżi Halef. Ale pod twoją opieką jestem pewniejsza, niż przy mimbarze[18] moszei. Czy przeczuwasz, o czem pragnę z tobą mówić?
— Tak.
— Wiesz również, dlaczego Halef nie powinien przy tej rozmowie asystować?
— Zgaduję.
— Byłam tego pewna i dlatego odważyłam się na coś, czego nie uczyniłaby żadna kobieta. Stoję tu przed Allahem i przed tobą. W duszy mojej faluje szerokie, głębokie morze. Falami jego są myśli, które mnie naprzemian zabijają, naprzemian unoszą na brzeg. W sercu mojem rozpięte jest niebo. Chwilami lśnią na niem tysiące gwiazd, chwilami zaś pokryte jest gęstemi chmurami. Gwiazdy płoną ku chwale Allaha, chmury są zwątpieniem, Które odciąga mnie od właściwej drogi. Żyje we mnie głos lęku, wiecznie podniecony, wiecznie niespokojny. Słyszę go w dzień, w nocy, na jawie i we śnie. Domaga się głośno wyzwolenia od straszliwej myśli, że kobieta jest tylko pyłem, postacią bez ducha i duszy.
Westchnęła głęboko i, złożywszy ręce, ciągnęła dalej:
— Allah, bądź mi miłościw! Daj znak, że w tej błąkającej się po ziemi postaci żyje coś, co ma prawo do Twojej miłości i łaski! Dlaczego tylko mężczyzna dostąpi żywota wiecznego? Cóż złego uczyniła kobieta, że śmierć ją zniszczy doszczętnie? — Pytałam o to nieraz. Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi, któraby mi dodała pociechy i otuchy. Odpowiedz ty, sihdi, ale szczerze. Nie ukrywaj prawdy! Nietylko ja pytam cię o to — przez usta moje przemawiają wszystkie kobiety, którym Islam kradnie dusze. Chcę wiedzieć, czy istotnie pozbawione jesteśmy duszy!
Byłem niezwykle zdumiony, gdyż nie spodziewałem się, że Hanneh jest do tego stopnia podniecona. Miałem przez chwilę wrażenie, że jestem człowiekiem, przed którym nagle wytrysnęło gorące, podziemne źródło. Ileż tęsknoty, nadziei i trwogi zebrało się w sercu tej kobiety, jeżeli krzyk jej duszy dotarł aż do moich uszu! Chciałem inaczej odpowiedzieć, ale opanowałem się i zapytałem:
— Dlaczego zwracasz się z tem do mnie?
— Ponieważ jesteś chrześcijaninem, ponieważ nie należysz do wyznawców Islamu!
— W takim razie słowa moje są zbyteczne, sama sobie dałaś odpowiedź. Zwracasz się do chrześcijanina, ponieważ sądzisz, że nie Islam, lecz Chrześcijaństwo naucza prawdy. Wyrzekłaś się Mahometa i zwróciłaś się do Isa Ben Marryam.
— Czy istotnie, o sihdi?
— Tak.
— Powiedz mi więc, czy chrześcijanka ma duszę.
— Nietylko chrześcijanka, ale każda kobieta.
— Hamdulillah! Mów dalej!
— Nasza święta księga mówi: Bóg stworzył człowieka na podobieństwo swoje, a stworzył mężczyznę i kobietę. Bóg jest Wszechpotężny, Wszechwiedzący i Wszechmądry. Jest ponadto łaskawy, litościwy i nieskończenie dobry. Mężczyzna będzie obrazem boskiej wszechmocy, kobieta odbiciem dobroci Boga i miłości. Tylko wtedy, gdy łączą w sobie te właściwości, stają się naprawdę ludźmi. Czy istota, będąca wcieleniem boskiej miłości, może być pozbawiona duszy?
— Nie.
— Więc czy kobieta ma duszę?
Przez długą chwilę patrzyła mi w oczy; potem wolnym ruchem opadła na kolana, złożyła ręce, westchnęła i rzekła głosem drżącym ze wzruszenia:
— Tak, kobieta ma duszę! Allah, posiadam duszę! Sihdi, przekonałeś mnie o tem kilkoma słowy. Wątpiłam i walczyłam przez tyle lat i oto szczęście nadchodzi tak nagle. Nie jestem pustem naczyniem. Nie poto tylko istnieję, aby służyć mężczyźnie i rozpłynąć się później w nicości. Tak, sihdi?
Szlochała z radości.
— Tak, masz rację. Marja, błogosławiona między niewiastami, króluje w niebie. Przed tobą zaś i wszystkiemi kobietami, które idą w twe ślady, brama do szczęśliwości stoi otworem. Tak naucza wiara chrześcijańska. Naucza ona również, że Chrystus narodził się poto, aby wszyscy, którzy weń wierzą — mężczyźni i kobiety — nie zginęli, by żyli życiem wiecznem.
Wstała, podniosła rękę i rzekła:
— Sihdi, wierzę, że mam również duszę. Znalazłam ją dziś po długich mękach i nie pozwolę, aby mi ją zabrano! Jeżeli Islam zechce ją zrabować, odrzucę go precz i pójdę do Isa ben Marryam, u którego nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
— Przecież już teraz jesteś przy nim.
— Czczę go, ponieważ, jak to nieraz mówiłeś, przyniósł ludziom miłość niebios. Fale, które uderzyły o moje serce, uspokoiły się, chmury ustąpiły. Jakże wdzięczna jestem Allahowi, że mnie naprowadził na myśl porozmawiania z tobą w cztery oczy, gdyż w obecności świadków nie potrafiłabym wypowiedzieć tego, co czuję. Mam jeszcze jedną prośbę! Halef, władca mego serca, także nie chciał wierzyć, że my, kobiety, posiadamy duszę. Zgadujesz dlaczego?
— Mam wrażenie, że się twojej nieco obawia.
— Maszallah! Zgadłeś. To najlepszy człowiek na kuli ziemskiej, mądry, waleczny, potrzebuje jednak chwilami dobrej rady i głowy, któraby go zmusiła do usłuchania tej rady. Właśnie dzięki temu, że stałam się jego doradcą i powiernikiem, zrozumiałam, iż my, kobiety, również nie jesteśmy pozbawione ducha i duszy. Skoro bowiem kobieta potrafi opanować ducha mężczyzny, nie może być tylko ciałem bez treści. Proszę cię więc, byś mu zakomunikował z całą ostrożnością, że odnalazłam swą duszę, i że nie powinien się jej obawiać. Gdy przeczył temu, że mam duszę, musiałam się bronić, więc nie mógł stwierdzić, ile w niej mieści się dobroci i przyjaźni. Teraz, gdy jestem zupełnie pewna, że dusza moja istnieje, wątpliwości odpadły. Od dziś okazywać mu będę najmilsze oblicze, gdyż pragnę, aby mą duszę pokochał. Chcesz mu to powtórzyć?
— Dla Hanneh, drogiej córy Ateïbehów zrobię to chętnie.
— Nie mów z nim wiele o Mahomecie. Winę tego, że Halef jedynie mężczyznom przyznaje duszę, ponosi fałszywy prorok. Mów z nim lepiej o Isa Ben Marryam i o świętej księdze chrześcijan. Wzmocni to jego pamięć i miłość, rozproszy myśli, które kobietę bliską jego sercu tylko zasmucić mogą. Czy i na to się zgadzasz?
— Przyrzekam.
— Czy wiadomo ci również, że jest chwilami bardziej porywczy, niż nakazuje ostrożność? Nie toleruj tego! Proszę cię, nie szczędź mu z tego powodu najostrzejszych uwag! Żona odważnego męża ma powód do dumy. Gdy jednak odwaga przechodzi w szaleństwo, duma ustępuje smutkowi. Chcę być jego żoną, nie chcę jednak zostać wdową po nim! Czy jesteś przekonany, sihdi, że mi go oddasz cało?
— Będę go hamował.
— Dzięki ci! Dzięki ci za to, żeś nie spełnił jego prośby o zabranie Kary ben Halefa. Serce moje uschłoby z tęsknoty. Halef był przekonany, że pozwolisz zabrać chłopca, już choćby dlatego, iż towarzyszył wam w wyprawie przeciw Kurdom plemienia Bebbeh i zastrzelił lwa.
— Tamta wyprawa była znacznie mniejsza od tej, którą planujemy obecnie. Czekają nas prawdopodobnie wysiłki i męki, do których młode ciało twego syna nie dorosło. Obecność jego przeszkadzałaby nam raczej. Nie powinnaś więc mi dziękować. Nie zabieram go poprostu z wyrachowania.
— O, sihdi! Odrzucasz zawsze wszystkie podziękowania. Jakże innymi ludźmi są chrześcijanie, jak niepodobnymi do muzułmanów! Powiedz, czy kobiety wasze są również lepsze od naszych?
— Hm. Wszędzie istnieją ludzie dobrzy i źli.
— Będę się starała, abyś mnie mógł zaliczyć do dobrych. O, muszę już odejść; Halef, władca mego serca, pewnie się niecierpliwi. Dziękuję raz jeszcze! Dałeś mi nowe, piękniejsze życie; nie zapomnę tego nigdy. Leïltak sa’ide! — Dobrej nocy!
— Niechaj Allah cię strzeże i osłania! Leïltak mubarake! — Dobrej nocy!
Odeszła. Wyznaję — nie żałowałem, żem tu przyszedł i pozbawił Halefa towarzystwa żony. Jaka głębia uczucia, a jak dziecinne odczuwanie! Wyrok Islamu ciężył jej, jak głaz. Walczyła, by go odrzucić, zwyciężyła. Jakże daleka była od nieskończonej plejady obojętnych kobiet Wschodu, które jedyną treść życia widzą w pokaźnej tuszy na miękkich poduszkach haremu. Jak mądrą i zdecydowaną kobietą była Hanneh!
Wróciłem wolnym krokiem do domu. Przypuszczenia moje okazały się słuszne: Halef stał przed moim namiotem. Ujmując mnie za ramię, rzekł szeptem:
— Sihdi, ukochana podpora moich dni wróciła. Oczy jej błyszczały, głos brzmiał śpiew bulbula[19]. Nazwała mnie dobrym, drogim Halefem. Ten słodki ton mowy napełnił me serce rozkoszą, a powiem ci szczerze, że w naszym duarze rozlegają się czasem i inne głosy. Lepiej, abyś nie wiedział, z jakiego namiotu te tony dochodzą. Mam wrażenie, żeś mówił z nią o mnie. Czy tak?
— Tak. Raz podczas rozmowy wspomniała ciebie.
— Tylko raz?
— Drogi Halefie, bądź zadowolony, że wogóle o tobie mówiła!
— Ależ, sihdi, o kimże mówiliście w takim razie?
— Czy jesteś jedynym człowiekiem, o którym można mówić? — Nie. Ale nie chciałbym, aby moja Hanneh, to wcielenie wszystkich cnót kobiecych, rozmawiała o innych mężczyznach. Naprawdę, chciałbym wiedzieć, o czem rozmawialiście!
— Zapytaj Hanneh.
— Pytałem. Oświadczyła, że dowiem się później, od ciebie.
— Później? Zgoda!
— Dlaczego nie teraz?
— Zapewniałeś mnie, że Hanneh ma zawsze rację. Musimy więc i tym razem zastosować się do jej życzenia. Chcę ci tylko powiedzieć, że możesz być bardzo dumny z miłej władczyni kobiecego namiotu. No, chodźmy teraz spać; musimy zerwać się z pierwszym brzaskiem.
— O, sihdi, dlaczegoś taki milczący? Nie wiesz wcale, jakim potworem jest ciekawość. Największą rozkoszą człowieka trawionego ciekawością jest dręczenie przyjaciół i znajomych, aby w dzień nie mieli apetytu, a w nocy nie mogli spać. Czy istotnie mam czekać, aż raczysz...
— Tak.
— Zamknij więc oczy i śpij spokojnie. Ja nie zaznam dobrodziejstwa snu i będę się wił na łóżku, jak robak, którego przebił dziób ptaka. Dobranoc, sihdi!...
— Dobranoc, drogi Halefie! — — —
O świcie obudził mnie hałas, panujący w obozie. Po chwili dowiedziałem się, że Haddedihnowie mają nas zamiar odprowadzić nad rzekę i właśnie czynią przygotowania. Ponieważ pożegnanie zapowiadało się uroczyście, wszyscy mieszkańcy obozu hałasowali tak straszliwie, że nadaremnie sen przywoływałem. Musiałem więc wstać o trzy godziny za wcześnie.
Haddedihnowie zgodzili się na odjazd z rana jedynie ze względu na moją osobę. Według bowiem zwyczajów mahometańskich odjazd następować winien bezpośrednio po modlitwie Asr, czyli około trzeciej po południu. Nikt nie pomyślał dotychczas o tem, że jest to zwyczaj arcyniewygodny. Po Asr mija przecież zwykle dobrych kilka godzin, zanim wyprawa się rozpocznie. Pożegnania i ostatnie zarządzenia sporo zajmują czasu. Ponadto wojownicy towarzyszą zwykle przez jakiś czas odjeżdżającym, trzeba się więc odnowa żegnać.
Tymczasem zapada zmrok. Odjeżdżający oddalił się z obozu nieznacznie i myśli sobie, że lepiej byłoby wyruszyć o świcie. Jeżeli rozbije obóz, to obóz ten leży tak blisko dawnego, że do późnej nocy trwają wzajemne wizyty. Odjeżdżający budzi się więc późno, tak że do południa nie dotrze dalej, niż gdyby ruszył w drogę rankiem.
Nigdy nie stosowałem się do tego zwyczaju, uświęconego przez koran, i na tem tle dochodziło do niejednego sporu z towarzyszami podróży. Halef spierał się również na ten temat; dziś nie protestował. Co się tyczy jego Haddedihnów, cieszyłem się u nich takim mirem, że żaden nie odważyłby się sprzeciwić mojej woli. Zresztą, uspokoili z pewnością swe mahometańskie sumienie poczuciem, że jako chrześcijanin nie jestem związany z ich zwyczajami, szeik zaś, jako że asystuje mi tylko, nie grzeszy również przeciw Allahowi. — —
Kobiety i dzieci musiały pozostać w obozie. Hanneh pożegnała się ze mną pierwsza.
— Sihdi, — mówiła, zalawszy się łzami, — wiem, że nie lękasz się niebezpieczeństwa, ani ludzi, wiem również, żeś najostrożniejszy z wojowników. Zato Halef ma bujny temperament. Licz się z możliwością, że staniecie oko w oko z niebezpieczeństwem. Przyrzeknij mi więc,że będziesz podwójnie ostrożny, gdyby Halef dał się unieść temperamentowi.
— Przyrzekam ci to — odparłem. — Sądzę, że nie powinnaś się obawiać. Wrócimy zdrowi i cali. Allah jihfadak! — Niechaj cię Bóg chroni!
— Zabranah en nebi — Powrót twój będzie dla nas odwiedzinami proroka. Allah jeftah ’alehk! — Niechaj Bóg otworzy dla ciebie serca ludzi!
Uścisnąwszy dłonie Kary ben Halefa i Omara ben Sadeka, pożegnałem się z chorymi i starcami, którzy nas nie mogli odprowadzić. Opadła mnie gromada kobiet i dzieci. Wszyscy wyciągali ku mnie ręce. Haflefa spotkał ten sam los. Każdy chciał usłyszeć jakieś ciepłe słowo; wschodnim zwyczajem obsypano nas życzeniami, wskazówkami i przestrogami, nie mającemi żadnego związku z wyprawą. Powstał przy tej okazji zgiełk i hałas; na pierwszy rzut oka można było sądzić, że to nie scena pożegnania, lecz mordercza walka.
Trzy godziny minęły szybko i niepostrzeżenie. Wszyscy zdrowi mężczyźni i młodzieńcy zebrali się na swych koniach przed duarem. Dosiedliśmy również swoich wierzchowców i, stanąwszy na czele kawalkady,
ruszyliśmy nad rzekę jak huragan.
Tak, określenie „jak huragan“ jest w tym wypadku zupełnie na miejscu. Niechaj czytelnicy nie wyobrażają sobie, że podczas tej jazdy panował ład i porządek. Gromada jeźdźców podobna była do roju pszczół, które wiatr gna w różne strony. Każdy chciał zademonstrować swą sztukę hipiczną i przewyższyć drugiego.
Dochodziło więc do spotkań i karambolów, które się przenosiły z sąsiada na sąsiada. Jeźdźcy umyślnie mieszali szyki, aby później sformować regularny oddział z szybkością godną zachwytu nawet tych, którzy się na jeździe konnej nie znają. Padały przytem strzały, głośne okrzyki wtórowały odgłosom eksplodującego prochu. Gromada jeźdźców chwilami się rozpraszała a chwilami znowu jechała falangą; oddział płynął raz w lewo, raz wbok, tworzył linje, koła, czworoboki lub zupełnie nieforemne figury. Nie trzeba chyba podkreślać, że konie cierpią przy tego rodzaju eskapadach i wychodzą z nich z pokaleczonemi ścięgnami. Z tego też względu jestem zasadniczym przeciwnikiem tych szaleństw i al’ab el barud, demonstracyjnej strzelaniny.
Wskutek opisanych przed chwilą popisów hipicznych, dotarliśmy nad rzekę trzy razy później, niż należało. Niestety, Beduini, jak wszyscy ludzie Wschodu, nie znają amerykańskiej maksymy: „time is money“. Na brzegu czekało kilku Haddedihnów, którzy ruszyli naprzód z prowiantem i koziemi skórami, by sporządzić tratwę.
Znowu ceremonja pożegnania. Musiałem się poddać konieczności. Popychano mnie i ściskano tak mocno, że w pewnej chwili poczułem obawę o całość swoich kości. Na szczęście, nic na ziemi nie trwa wiecznie, więc i pożegnanie się skończyło. Jeszcze raz uścisnęliśmy Karę. Rozstałem się z chłopcem serdecznie, lubo bez czułości. Ojciec również starał się zataić wzruszenie. Ale głos mu drżał, a w oczach, stały łzy. Obsypał syna lawiną rad i przestróg. Kazał tysiąckrotnie pozdrowić Hanneh, najlepszą ze wszystkich matek beduińskich synów. Nareszcie weszliśmy na tratwę, gdzie już przedtem umieszczono konie.
Gdyśmy się nieco oddalili od brzegu i prąd rzeki unosił nas coraz szybciej, Haddedihnowie dosiedli koni i ruszyli za nami wśród strzelaniny i przeraźliwych okrzyków. Po jakimś czasie zasłoniły ich skały, wznoszące się nad brzegiem rzeki.
— Bądź zdrowa, Hanneh, najjaśniejsza pochodnio wśród wszystkich świateł męskiego szczęścia! — zawołał Halef, wyciągając ręce. — Bądź zdrów, Kara ben Halef, najdroższy synu wszystkich ojców, którzy mieszkają między dwiema rzekami. Bądźcie zdrowi, Haddedihnowie, najdzielniejsi pośród wojowników, żyjących między pustynią El Arab a górami kraju Kurdów. O, sihdi, udaję się na tę wyprawę z prawdziwą rozkoszą, ale pożegnanie podobne jest do dwóch desek, przygniatających piersi. Trudno mi odetchnąć.
— Ból wkrótce minie, drogi Halefie! Przecież jesteś mężczyzną.
— Masz zupełną rację, sihdi, jestem mężczyzną. I właśnie dlatego, że nim jestem, mam żonę i syna. To właśnie te dwie deski, które mi ciążą i sprawiają ból. Chciałbym, aby wrogowie napadli już teraz na naszą tratwę. Trzebaby się było bronić — przestałbym myśleć o tych, których opuściłem. O, sihdi, szkoda żeś nie widział, gdy dziś rano, po modlitwie porannej, przyszła do mnie Hanneh, podobna do tchnienia najwonniejszych zapachów wschodu i zachodu, aby się pożegnać ze mną na osobności. Powiedziała mi wszystko.
— I cóż ty na to?
— Przyznałem jej słuszność, jak zawsze zresztą. Sihdi, gdybyś był obecny przy naszem pożegnaniu, nauczyłbyś się, jak należy postępować z kobietą, z którą się człowiek rozłącza na dłuższy czas. Serce twe jest rozproszone po wszystkich krajach ziemi i nie będzie nigdy tęsknić za mieszkanką swego namiotu.
Był przekonany, że jestem starym kawalerem. Nie wyprowadziłem go z błędu. Całą uwagę skierowałem na rwący prąd rzeki, która gwałtownie skręcała w tem miejscu.
Halef tęsknił za domem przez cały dzień. Wbrew swej naturze był milczący i zamyślony. Podczas karmienia koni dostał formalnego ataku tęsknoty. Objął Assila za szyję i rzekł:
— O mój kary ogierze! Byłeś ulubieńcem mego syna, nosiłeś go często na grzbiecie. Dlaczego niema go tutaj?
Przypomniałem mu dawne przeżycia, aby go nieco ożywić. Jechaliśmy przez okolice, w których niegdyś przeżyliśmy wiele przygód. Wdał się w rozmowę, ale bez zwykłego ożywienia. Może jakieś zdarzenie zmieniłoby bieg jego myśli; niestety, nic nie zaszło. W ciągu dnia całego nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, zarówno przed, jak i w okolicy Tekrit. O zmroku przybiliśmy do brzegu położonego na południu od Imam Dor. Wynaleźliśmy tu miejsce zabezpieczone przed ewentualnym napadem. Konie miały trawy poddostatkiem; my uraczyliśmy się również specjałami, przygotowanemi przez Hanneh. Pisząc „my“, mam właściwie siebie na myśli, gdyż Halef nic nie brał w usta. Widząc przy blasku ognia, z jakim apetytem pałaszuję, rzekł:
— Człowiek, który ma żonę, jest zupełnie inną istotą, aniżeli samotnik. Nie mógł bym teraz nic przełknąć, nawet gdybym był głodny, jak wilk.
— Tak sądzisz? Mojem zdaniem, gdybyś był głodny, jadłbyś z pewnością.
— Nie wierz w to, sihdi! Gdy człowiek tęskni za tymi, których opuścił, nawet największy głód nie wywołuje apetytu. A gdy...
Przerwał. Po chwili ciągnął dalej z taką miną, jakgdyby wpadł mu do głowy jakiś ważny pomysł:
— Sihdi, nadszedł czas, w którym powinieneś mi powiedzieć, o czem rozmawiałeś z Hanneh, najpiękniejszym z pośród wszystkich kwiatów.
— Hm. Właściwie chciałem jeszcze poczekać.
— Jeszcze? Cóż ci wpada do głowy? Chcesz naciągnąć mą duszę, aby się stała podobna do długiej taśmy, sięgającej z Mossulu do Basry? Czy będziesz tak okrutny, aby tęsknotę moją, podobną do pięknych trelów gumbury[20], zmienić w karkadahn[21]? Proszę cię, weź serce na koniec języka i powiedz to, o czem rozmawiałeś z Hanneh!
— Właściwie, nie pora jeszcze na to oświadczenie. Nie jestem jednak potworem; taśma twoja wzruszyła mnie, a nosorożec zmiękczył mój opór. Słuchaj więc! Przedewszystkiem oświadczyła mi Hanneh, że jesteś najlepszym człowiekiem na kuli ziemskiej.
Skoczył jak piłka i zawołał:
— Hamdulillah! To odświeża moją duszę tak, jak młoda trawa żołądek wielbłąda. Jestem najlepszym człowiekiem na kuli ziemskiej! Jaka głęboka ocena moich przymiotów! Sihdi, ten, kto wygłasza tak słuszne zdanie, musi posiadać duszę!
— Oczywiście. O tem właśnie chciałem mówić. Prosi cię, abyś nie wątpił w istnienie jej duszy.
— O, sihdi, skoro uważa mnie za najlepszego męża na ziemi, czemu nie mam przyznać jej duszy? Wprawdzie, hm... Sihdi, dusza jest czemś, żyjącem wewnątrz. Tkwi w ciele, czy tak?
— Tak.
— Siedzi więc, tkwi sobie. Ale są podobno dusze, które się ukazują i mówią. Tego nie lubię.
— Hanneh wie o tem i dała mi dlatego jeszcze jedno polecenie.
— Jakie?
— Jeżeli uwierzysz, że ma duszę, Hanneh przyrzeka, że dusza ta nigdy się nie ukaże.
— Maszallah! Bóg czyni cuda! Jakże się cieszę, że prosiła, abym się zgodził na waszą rozmowę! Wiesz, sihdi, ale tego nie możesz wiedzieć, przecież nie masz kobiecego namiotu... Otóż powiadam ci, gdy dusza kobiety wychodzi z wewnętrznej powłoki, twarz staje się poważna, głos nabiera mocnych akcentów. Wtedy kobieta ma zawsze rację! Skoro jednak przynosisz mi teraz tę wieść radosną, wierzę, że po powrocie sam będę miał rację czasami, a nie jak dotychczas tylko wespół z nią. Czy dała ci jeszcze jakieś polecenie?
— Tak.
— Powiedz wszystko! Słowa twoje są jak promienie słońca, które nawet plecy krokodyla ogrzać potrafią. Jestem gotów wysłuchać cię.
— To nie wystarczy. Musisz mi dać słowo, iż będziesz się ściśle stosował do życzenia Hanneh, która ma na celu tylko twoje dobro.
— Słuchaj, sihdi, serce moje przepełnione jest teraz wdzięcznością dla ciebie. Przyrzekam!
— Otóż Hanneh pragnie, byś przez cały czas podróży postępował z namysłem i rozwagą.
— Przecież zawsze tak postępuję!
— Nie.
— Nie? Cożto ma znaczyć? Czyż nie postąpiłem rozważnie, żem ci dał się wybrać za przyjaciela i obrońcę? Czyż nie jest to dowód mej wielkiej przezorności, żem wybrał na żonę najpiękniejszy pąk na kwitnącem drzewie kobiecości? Czy można mieć lepszą żonę, niż ta wspaniała matka mego syna?
— Nie. Jeżeliś w tych dwóch sprawach, okazał tak wielką przezorność, to mam nadzieję, że będziesz również ostrożny przy innych okazjach. W chwilach, w których się temu zechcesz sprzeniewierzyć, przypomnę ci dane dziś słowo. Chwilami zbyt cię bowiem ponosi temperament.
— Sihdi, nie znasz mnie! Przeciwnie, mam chwilami wrażenie, że jestem za chłodny, za powolny.
— Przypomnij sobie, jak często musiałem cię powściągać!
— Nie miałeś do tego podstaw. Czyż powinienem odwracać się tyłem do niebezpieczeństwa? Nie odpowiadać na obelgi i zostawiać go za pasem? — — Dobrze, żem go zabrał!
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— Chodzi mi o coś, co przy poprzednich podróżach stale zwisało u mego boku. Pokażę ci zaraz!
Wiedziałem doskonale, że ma na myśli bat ze skóry krokodylej, którym wyrządził sporo dobrego, ale również i sporo złego. Rozwinął haik, wyciągnął bat, śmignął nim w próżnię i ciągnął dalej:
Oto jest ten, dzięki któremu zyskuję posłuch, oto jest ojciec posłuszeństwa i pan razów! Musiałem go zabrać. Gdy słowa i perswazje nie pomagają, bat ten staje się pośrednikiem między dobremi zamiarami, a złą wolą tych, na których plecy spada. Gdzie nie pomagają prośby i rozkazy, tam dobrze jest mieć pod ręką ciało ludzkie, które pęka pod pieszczotami tego kurbacza.
— Zawiń go zpowrotem, Halefie! Używać go będziesz tylko za mojem pozwoleniem.
— Sihdi, do tego tematu będziemy jeszcze chyba mogli powrócić.
— Nie. Hanneh jest również tego zdania.
— Widzisz, sihdi, gdy kobiety nie miały jeszcze duszy...
— Milcz! Zawsze miały duszę.
— Tego nie można wiedzieć. Kiedy również wybierzesz ukochaną swego serca, wtedy dopiero pozwolę ci...
— Drogi Halefie, mam już kogoś, komu oddałem serce, — odrzekłem.
Cofnął się, pochylił nade mną, spojrzał mi w twarz, na którą padł odblask ogniska, i zapytał:
— Co?... Jak?... Ty?...
— Tak.
Ze zdumienia wypuścił z rąk bat i mówił:
— To chyba żarty! Czyżbyś istotnie miał towarzyszkę życia?
— Dlaczegóżby nie?
— Pozwól mi usiąść, sihdi! Nieoczekiwana wiadomość o żonie poszła mi w nogi; czuję, że drżę.
Usiadł, obrzucił mnie badawczem spojrzeniem, zamyślił się, po chwili roześmiał się na całe gardło i rzekł:
— Allah, to przecież żart!
— Nie, drogi Halefie, to szczera prawda. Spójrz na ten pierścień, na którym nie lśni żaden kamień. Pierścienie takie noszą tylko żonaci chrześcijanie.
Ne ’uhsu billah! — Na Allaha! Masz rację; przypominam sobie. Nieraz widywałem Franków z takiemi chawahtim el kitab en nikah[22]. A więc masz żonę, prawdziwą ślubną żonę?
— Tak.
— Mieszka z tobą razem w namiocie?
— Tak.
— Sihdi, pozwól mi odetchnąć! Czy ja śnię, czy marzę?! Chce mi się gorzko zapłakać.
— Dlaczego? Sądziłem, że powinieneś się cieszyć...
— Cieszyć się? Powiedz, kochasz ją?
— Z całego serca...
— Jakże więc możesz kochać mnie, twego Halefa, twego najwierniejszego sługę i towarzysza, skoro serce twe należy do kobiety, o której się niespodziewanie dowiedziałem?
— Kocham cię tak samo, jak przedtem.
— To nieprawda! Przecież sam powiedziałeś, że należysz do tej kobiety, która niepotrzebnie się zjawiła. Zabrała mi twoje serce, twoją przyjaźń, ciebie całego! Nie chcę nic słyszeć, ani wiedzieć o tobie!
Wstał i oddalił się. Podszedł do brzegu i zapatrzył się w wodę. Na twarzy jego malował się gniew, który wkrótce zmienił się w smutek. Poczciwy Halef był zazdrosny. Po niedługim czasie podszedł do mnie, usiadł opodal, westchnął głęboko i zaczął się żalić:
— Tak oto opuścił mnie ten, któremu bez namysłu oddałbym życie. Za pośrednictwem tej kobiety zadałeś naszej przyjaźni cios śmiertelny! Chciałem z tobą pojechać do Persji. Teraz zmieniłem zamiar i wracam!
Byłem głęboko wzruszony. Mimo to rzekłem z uśmiechem:
— Drogi Halefie, czy byłeś mym przyjacielem, gdyś swą Hanneh brał za żonę?
— Tak.
— I pozostałeś nim nadal?
— Tak.
— Ze mną ta sama sprawa.
— Nie, sihdi, to zupełnie co innego! Zanim Hanneh, to słońce wszystkich dziewczyn świata, została moją żoną, znałeś ją. Cóż ja wiem o pani twego szczęścia? Czy ją widziałem? Czy przeszła obok mnie swojemi trzodami? Czy byłem jej gościem, czy jadłem z jej ręki kuskussu? Czy widziałem jej postać? Czy słyszałem odgłos jej kroków, czy wolno mi było ująć lejce jej wielbłąda? Nie miałem o niczem pojęcia i teraz ogarnął mnie taki strach, jakby nie była twoją żoną, lecz moją.
— Czy uważasz, że taka brzydka i zła?
— Czy może być piękniejsza i lepsza od Hanneh?
— Nie. Ale jest do niej podobna.
— Życzyłbym jej tego.
— Czy powinienem był cię posłać do Dżermanistanu, byś mi tam wśród cór tego kraju wyszukał żonę?
— Nie, tego nie mogę wymagać. Pozwól, przełknę cośniecoś i namyślę się. Tęsknota, która mnie pozbawiła głodu, minęła. Chcę zjeść nieco kebabu[23], przyrządzonego przez Hanneh, która również przestraszy się bardzo na wieść, żeś tak nieopatrznie założył sobie harem.
Jadł szybko, ale mechanicznie, pochłonięty widać innemi myślami. Po chwili rzekł:
— Przyznaj, żeś miał z powodu tej kobiety nieczyste sumienie.
— Nic o tem nie wiem.
— Ależ tak! Dlaczegoś milczał o niej w duarze? Dlaczego teraz dopiero mówisz o tem? Ożeniłeś się potajemnie.
— Czy wszystko, czego Haddedihnowie nie widzą, okrywa tajemnica? Mężczyzna nie powinien mówić przy sąsiadach ani o swoim, ani o cudzym haremie.
— Wiem o tem. Przebacz, sihdi, — masz rację.
— Pałaszował w dalszym ciągu. Po chwili zapytał:
— Jesteś z niej zadowolony?
— Bardzo — odrzekłem.
— Czy jest równie młodą i piękną, jak Hanneh?
— Tak.
— Hamdulillah! To mnie uspakaja. Każdemu życzę brzydkiej, starej żony, tylko nie tobie i nie sobie. Czy wolno ci było patrzeć na nią ukradkiem, zanim została twoją żoną?
— Na Zachodzie nie jest to wzbronione. Ludzie znają się tam przedtem.
— Allah kehrim! To mi się podoba! Jest małego wzrostu?
— Nie.
— Ma wielkie nogi i mocne pięści?
— Halefie! Cóż ty myślisz o moim guście?
— Pytam tylko. A oczy?
— Ciemne, podobne do muchmalu[24].
— Kocha cię, sihdi?
— Niemniej, niż ja ją kocham.
— Nie radziłbym jej, aby było inaczej! W przeciwnym razie nie wpuściłbym jej do swego duaru! Powiedz mi, sihdi, ona chyba ma także duszę?
— Taką samą, jak twoja Hanneh.
— Biedny mój sihdi! W takim razie ma zapewne własny sąd, własne... zdanie?...
— Oczywiście. Powinna je mieć.
— A więc miewasz rację... tylko wtedy, kiedy ona ją ma?
— Nie.
— Allah jarhamkum! — Niechaj Allah zlituje się nad tobą! Więc oboje nie macie racji?
— O nie!
— Nie rozumiem, sihdi! Od chwili, kiedy kobiety posiadły dusze, choćby...
— Daj spokój, Halefie! — przerwałem. — Gdyby istniała kobieta bez duszy, dla mężczyzny lepiej byłoby nie spotkać jej wcale. Wierzaj mi!
— Ale jeżeli dusza kobiety jest tak niespokojna, że...
— W takim razie mężczyzna powinien być spokojny. Wzbudza to w kobiecie uczucie szacunku i...
— Zupełnie słusznie, sihdi! — wtrącił szybko. — Ja również jestem zwykle spokojny i nie mówię ani słowa. Zauważyłeś więc zapewne, ile szacunku Hanneh okazuje swemu władcy? Jakże się zowie źródło twej ziemskiej rozkoszy?
— Według waszej wymowy nazywa się Emmeh.
— To nie ma żadnego sensu!
— W naszym języku imię to oznacza to samo, co w waszym szatireh — pilna.
— Cieszy mnie to niewymownie, o sihdi! W takim razie stan twego namiotu będzie się polepszać nawet podczas twej nieobecności. Twoja Emmeh będzie wyrabiać masło z mleka wielbłądów, pleść sznury z włókien palmowych i tkać kołdry. Będzie również wyjmować pestki z daktyli i reperować twe szelki. Będzie sporządzać dla chorych marahim, plaster, i trzeć na kamieniu durra beda, proso. Chciałbym jeszcze wiedzieć, czy oprócz języka arabskiego zna również i turecki?
— Nie zna ani jednego, ani drugiego.
— Allah ’l Allah! Jakimże mówi językiem?
— Moim ojczystym.
— I to ci wystarczy?
— W zupełności.
— A jeżeli odwiedzi ją ktoś z innego haremu?
— Wszystkie tamtejsze kobiety mówią jednym językiem.
— I nie umieją po persku, po kurdyjsku?
— Nie.
— O jazik! — O boleści! O ile mądrzejsze są nasze kobiety! Znają mnóstwo słów z każdego z tych języków. A moja Hanneh jest w tej dziedzinie niedościgniona.
— Drogi Halefie! Twierdzę, że mimo to nasze kobiety rozumieją więcej, niż wasze. Przy sposobności wytłumaczę ci to bliżej. Mam wrażenie, żeśmy się już dosyć nagadali o moim haremie.
— Odpowiedz mi jeszcze prędko na jedno: umie garbować skóry i ostrzyć noże?
— Nie.
— To mi wystarczy: moja Hanneh umie więcej, znacznie więcej! Nic w tem zresztą dziwnego. Twoja Emmeh nie ma przy boku Halefa, od którego może się wszystkiego nauczyć. Od kiedy jest twoją żoną?
— Od jakichś czterech lat.
— Maszallah! Zgodziła się, byś ruszył do Persji?
— Prosiła, abym pozostał. Gdy jej wytłumaczyłem przyczyny, skłaniające mnie do tej podróży...
— Nabrała szacunku i respektu, o którym mówiliśmy przed chwilą, a którym obdarza mnie również Hanneh, najmądrzejsza z pośród rozsądnych kobiet. Sihdi, fakt, że twoja Emmeh pozwoliła ci wyruszyć ze mną, godzi mnie z twym haremem. Jestem nawet gotów dać mego syna twej córce za męża. Stanie się w ten sposób prawdziwą Haddedihnką wielkiego plemienia Szammar i będzie mogła żyć swobodniej, niż pod waszemi namiotami z kamienia. Widzisz, że się już nie gniewam. Daj rękę; bądźmy przyjaciółmi, jak dotychczas!
Poczciwina był zupełnie przekonany, że przez swą propozycję małżeńską daje mi wspaniały dowód swej przychylności. Nie miałem ochoty oświetlać tej propozycji ze swego punktu widzenia, gdyż należał do ludzi niezwykle ambitnych.
Raczył udzielić swego placet na moje małżeństwo; czegóż więcej może się spodziewać skromny podróżnik od szeika Haddedihnów! — — —
- ↑ Dolina, kotlina.
- ↑ Zebranie starszyzny.
- ↑ Zwał kamienny.
- ↑ Pielgrzymka.
- ↑ Zamek.
- ↑ Opieka.
- ↑ Duch, genjusz.
- ↑ Starsi.
- ↑ Wieś szczepu.
- ↑ Tak nazywają Arabowie lwa.
- ↑ Dziedziniec ruiny.
- ↑ Gaduła.
- ↑ Kuglarz.
- ↑ Czarownik.
- ↑ Epitetem „hoerr“ określa się konia pełnej krwi.
- ↑ Epitetem „mekueref“ określa się konia, którego matka była pełnej krwi.
- ↑ Nadół!
- ↑ Kazalnica.
- ↑ Słowik.
- ↑ Słowik.
- ↑ Nosorożec.
- ↑ Pierścienie małżeńskie.
- ↑ Smażone mięso.
- ↑ Aksamit.