Karmel
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karmel |
Pochodzenie | Z głosów lądu i morza |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cały zbiór |
Indeks stron |
Potężny górski grzbiet rozciąga się na przestrzeni około 20 kilometrów.
Z północnej strony u samego podnóża leży miasteczko Haifa.
Przybywając tu drogą lądową z Samaryi lub z Nazaretu, na parę godzin przed osiągnięciem kresu podróży wjeżdza się dosyć stromo na wyżynę porosłą starym lasem dębowym. Wysoka trawa słania się między drzewami. Przechodzi świeży wiew.
To już podgórze Karmelu.
Dalej na tym samym poziomie przestrzeń równa, aż do samej Haify. Uprawne pola, — drogi szerokie, po drogach tu i owdzie turkocące wielkie drabiniaste wozy. Taki pierwszy napotkany wóz bardzo dziwi: odwykło się od tego. W tym kraju, o ile się nie chodzi a jeździ, to przeważnie konno, lub na ośle czy mule. W nowszych czasach przeprowadzono kilka gościńców łączących miejscowości najbardziej odwiedzane, i krążą temi szlakami powozy dla wygody Europejczyków. Przy sprzęcie z łąk i pól używany jest najczęściej cierpliwy, nieoszacowany tu osioł, niekiedy wielbłąd. Wóz, gospodarski wóz wydaje się osobliwem zjawiskiem.
Powozi, stojąc wyprostowany, krzepki, mocno ogorzały człowiek z jasnymi blond włosami. Oczywiście jakiś — aryjczyk. Jaki? Jest w tej twarzy coś, co ułatwia odgadnięcie niemiłej prawdy: Niemiec.
Niemcy posiadają pod miastem bogatą, wzorowo urządzoną kolonię. Na ogólną liczbę zamieszkałych w Haifie 650 Europejczyków jest co najmniej 500 Niemców.
Zazieleniały ogrody strzelające gdzie niegdzie smukłością sztywnych palm; po za niemi nawprost szarzeją pierwsze zarysy miasta. Jeszcze chwila, a przy nagłym zakręcie drogi zabłysną w słońcu białe żagle łodzi rybackich.
Całą gamą szafiru zagrało morze.
Haifa jest zgiełkliwa i brudna, jak tylko wschodnie miasteczka być potrafią. W zamęcie ciasnych uliczek jedyne piękne wrażenia, gdy się od czasu do czasu otworzy przelotna perspektywa na rozmaity rysunek masztów, kominów, żagli i na błękitną delikatność wód.
Co większe statki kołyszą się na kotwicach w dość znacznem oddaleniu; brzeg tutaj nieprzystępny podobnież jak i w Jafie.
Ruch handlowy dość ożywiony; wywozi się pszenicę, oliwę, owoce. Ruch turystyczny na wiosnę i w jesieni, bowiem większość podróżnych udających się do Galilei przybywa tu drogą morską z Jafy, albo z położonego na północ Bejrutu.
Dzień jest jasny, lecz wietrzny; szafirowe morze wzdyma się, łamie, wysłupia; z bryzgiem pian wściekłych rozbija się o brzegi.
Zresztą morze tu bywa najczęściej niespokojne.
Przebyło się mniej więcej całą długość niechlujnej Haify. Miasteczko liczy naogół 15,000 mieszkańców, w czem około tysiąca żydów, którzy mają dzielnicę swoją i ogrody. Tuziemcy w niewielkiej części chrześcianie greckiego i łacińskiego obrządku, zaś przeważna większość wyznaje wiarę Proroka.
Droga poczyna wstępować na stoki Karmelu.
I tu zachodzi okoliczność ciekawa, przynajmniej dla Europejczyka. Droga publiczna, ale oto, ujechawszy „maluczko“, napotyka się mur i bramę z napisem francuskim i arabskim; widocznie przejazd poprzez własność prywatną. Jedna połowa bramy otwarta i miejsca w tem właśnie tyle, że człowiek przejdzie albo konno przejedzie.
Druga... Ale otóż z powodu tej drugiej cała rzecz!
Zdarzyło się, że jechał cały szereg powozów. W bramie, strzegąc przymkniętej połowy, stoi wiedźma barczysta, nieopisanie brudna. Za murem widać sklepione podsienia jakiegoś domu.
Zatrzymał się szereg jadących; pierwszy z rzędu woźnica zeskakuje z siedzenia, idzie ku wiedźmie. Następuje wymiana pytań, poczem odrazu podniesione głosy, grad słów zdyszanych, wrzask.
Jednakże nie należy sądzić, że to jest kłótnia; broń Boże, to tylko w stylu miejscowym rozmowa.
Przyłącza się drugi woźnica, trzeci, czwarty, wreszcie nadchodzi dygnitarz, jedyna osobistość, która tu rozstrzygać może, dragoman. Trzeba wiedzieć, co oznacza dragoman w tym kraju. Odpowiedzialny jest za bezpieczeństwo i wygodę podróżnych; pobiera należność ryczałtowo, natomiast ponosi wszystkie poszczególne koszta; stąd w stosunku do podróżnego zawodowa troskliwość i respekt mniej więcej taki, jaki się ma dla banknotu; w stosunku do współziomków w kwestyach noclegów, wynajmu koni i t. p. nieustanna czujność i natężenie myśli, jakby tu coś urwać z zapłaty.
W danym wypadku dragoman jest człowiekiem opasłym, co się Arabom rzadko zdarza. Na wydatnym brzuchu za pasem rewolwer, krótki rozwarty kaftan i tureckie ogromne szarawary, na głowie turban z kraciastej chusty. Bronzowa twarz lśni od potu, co bywa u imć dragomana każdorazowym objawem, gdy rzecz się toczy o monetę.
Bo tu widocznie targ. Wiedźma snać czegoś żąda, a tamci „namawiają“ do ustępliwości. Utworzyła się barwna grupa, pełna żywego ruchu, bowiem to wszystko miota się, wymachuje rękami. „Rozmowa“ dosięgła kulminacyjnego podniesienia; bębenki w uszach nienawykłego słuchacza narażone są na pewne niebezpieczeństwo.
Tymczasem słońce zalewa ten wszystek obraz potokami błogosławiących promieni.
Upływa pięć minut, dziesięć minut, podróżni z dostojną rezygnacyą usadowili się, każdy, jak mógł najlepiej; czekają. Aliści mniej więcej po paru kwadransach wiedźma dostaje srebrną monetę, pół „medżyda“; wierzeje tryumfalnie rozwarto i dalsza podróż odbywa się bez przeszkody.
Czem był onego czasu Karmel, ta góra Boża, góra cudu w Starym Zakonie i widownia legendowej potęgi Eljasza?
Stoki i wszystek szczyt porastała przedziwna, zielona puszcza dębów, grusz dzikich i migdałowych drzew. Na polankach wśród trawy rozbłyskiwały tysiące różnobarwistych, pachnących kwiatów.
Co noc obfita rosa okrywa błogosławieństwem górę Karmelu i dlatego nie niszczeje na niej zieloność nawet w ciągu skwarnego lata, gdy w całej Palestynie zsycha się wszystko i na czas obumiera.
Więc nieprzerwanie od krańca do krańca każdego roku szumiała puszcza dawna świeżym oddechem dębów, drzew migdałowych i grusz.
Ale nie na tem kończyła się piękność góry.
Oto północna część tego grzbietu wysokim i urwistym przylądkiem wybiega w morze.
Ostatnie zastępy leśne ujrzały się tedy na wyżynie z trzech stron otoczonej sinawym bezmiarem wzdychającego żywiołu. Wiatr, który powiał, obudził pieśń na dwa głosy. Stała, jak harfa dźwięcząca, zielona puszcza doczesnem bogactwem życia wezbrana, na stromym cyplu wysoko w obliczu wiecznego morza.
Tak było ongiś w okresie Starego Zakonu.
Tak było w dniu, kiedy Eljasz, najpotężniejszy z proroków, wstąpiwszy „na wierzch Karmelu, i nachyliwszy się ku ziemi, włożył twarz swoją między kolana swoje“, albowiem w duszy usłyszał nadchodzący „głos wielkiego deszczu“, zaś ojczyznę trapiła od trzech lat posucha.
Wszakci to on sam oznajmił był ludowi przed trzema laty: „Żywie Bóg Izraelów, przed którego oblicznością stoję, jeśli będzie przez te lata rosa i deszcz, jedno według słów ust moich“.
Teraz z twarzą przy ziemi oczekiwał wstrząsany najwyższą nadzieją i przebłyskami najgłębszej trwogi.
I rzekł do sługi swego: „Wstąp, a spojrzyj ku morzu. Który, gdy wstąpił i obejrzał, rzekł: niemasz nic“.
I wtedy był istotnie moment tragiczny.
A sługa w ten sposób „wracał się po siedmkroć“.
Aliści za siódmym razem oto „obłoczek mały, jako stopa człowieka występująca z morza“. Zwycięztwo!
Na południo-wschód od tej miejscowości, w głębinach wonnego lasu, odbyła się owa potężna scena legendy, wzywanie ognia z niebios na świadectwo, który jest Bóg.
Widownią akcyi stała się zapewne jedna z ukwiecionych polanek. Tu tłum proroków fenickich wzywał imienia Baalowego od poranku aż do południa, mówiąc „Baalu, wysłuchaj nas”. „I skakali przez ołtarz, który byli uczynili“.
Miejsce to musiało już być oddawna przeznaczone na oddawanie czci Bogu, albowiem Eljasz, gdy jego kolej nadeszła, przystąpiwszy „naprawił ołtarz Pański, który był zepsowany“.
Huragan klęsk dziejowych obnażył wonną górę Karmelu.
Dzięki błogosławieństwu rosy zieleni się przez rok cały, a wczesną wiosną, w lutym i marcu, okrywa się kobiercem kwiecia. Rzadkiemi kępami drzew migdałowych, dębów i grusz szeleści tu i tam; aliści wspomnienia to są tylko i ślady. Ogołocenie tej góry gada surowym bólem i wdowieństwo jej wieczne w obliczu wiecznego morza.
Na cyplu, kędy sługa Eljaszów „wstępował, by spojrzał“, znajduje się dzisiaj posiadłość klasztorna księży karmelitów. Zakon ich powstał tutaj już w XII-ym wieku; przechodził różne koleje.
Przemiłym jest pobyt w „hospicium“, schronisku mieszczącem się przy klasztorze, szczególniej w tych chwilach najlepszych, gdy napływ pielgrzymów nieduży. Obszerne, ciche izby, napełnione bielą firanek nad łóżkami, chłodna woda w wielkich glinianych dzbanach o wązkiej szyi, ogromne okna szeroko rozwarte na „Eljaszowe“ morze.
A właśnie ono tutaj duszę ludzką ogarnia, morze. Działa zupełnie inaczej niżli gdziekolwiek indziej w świecie.
O paręset kroków od klasztoru, na samem urwisku zbudowana terasa powyżej której, wieżyczka z latarnią morską. Jeśli tam stanąć a zwrócić się na lewo ku południowi: sine morze i smuga brzegu aż hen – ku starożytnej Cezarei. Jeśli na prawo ku północy: siność morza i kontury zatoki z migotaniem dalekiej białej Akry, a jeszcze dalej smuga brzegu aż hen – do starożytnego Tyru. Zaś wprost przed nami już tylko morze. Ciemny błękit wieczyście niespokojny. Gdzieś na horyzoncie dostrzegalny punkt czarny; to szczątek strzaskanego niedawno okrętu.
Jakieś — nieco surowe a wielkie tchnienie czystości podnosi się z tych obszarów i owiewa człowieka, zwieszonego na skalnym występie legendowej góry. Jakaś zaświatowość jest tu w powietrzu.
Kościół klasztorny mieści w obrębie swym pod ołtarzem grotę, w której jakoby przebywał Eljasz. Dużo podobnych pieczar znajduje się na Karmelu, szczególniej wzdłuż zachodniego zbocza od strony morza. To też od wieków krzewiło się tu pustelnicze życie. Jakaś tradycya ascetycznego ducha otacza szczyt tej góry.
I pomyśleć sobie, że jest tam obecnie odchodząca od świata na falach owego ascetyzmu jakaś sieroca dusza polska...
Zdarzają się wśród naszego ludu objawy głębokiego duchowego sieroctwa; natknąć się można na to najsnadniej gdzieś daleko za krajem. Podlegają temu, oczywiście, jednostki o usposobieniu mistycznem, a takich jest pomiędzy ludem naszym więcej, niżby się z pozoru zdawało.
Owóż jeden z tej liczby, tak zwany postulant, mający niebawem wstąpić do nowicyatu.
Człowiek jeszcze młody; wychudła, skupiona twarz, w niebieskich oczach to zapatrzenie, które się w Polsce spotyka.
Narazie, na pierwszy dźwięk — przecież niespodziewanego polskiego słowa nie okazuje nic, żadnego wzruszenia, jakby dusza – już za klauzurą.
Jednakże po chwili zawiązuje rozmowę. Głos powolny, spokojny, trochę martwy. Na zapytanie, co go przywiodło do takiego odosobnienia, odpowiada z przemknięciem bólu w zapatrzonych oczach: „Przekonałem się, że świat to jest wielki oszukaniec”.
Z historyi jego ostatnich lat wyłania się właśnie ono głębokie sieroctwo duszy...
Z zawodu krawiec, rodem z Częstochowy. Zawsze czuł w sobie jakowyś tajny świat, do którego pociągały go wszystkie upodobania. W czasie wojny japońskiej uciekł przed służbą wojskową jakimś żywiołowym odruchem; nie mógł iść.
Po powrocie dostał się do więzienia. I wtedy w tej prostej duszy zaczęło się coś łamać i coś powstawać przeciw różnym straszliwym, nienaturalnym rzeczom. Wyraża się to w bolesnych, dziecięcych słowach: „Więc ja się wtenczas rozgniewałem na kraj swój i wyjechałem na zawsze“.
W wędrówce tej obok doczesnej nędzy przekonał się jeszcze o dziwnym braku, może równie dotkliwym jak brak chleba. Usiłuje to wytłómaczyć:
„Bo to i taki naród... Jakże to? Jest tam takie miasto, jedna część nad morzem, a druga dalej; dwoiście się nazywa...“
Aha, Pireus i Ateny; Grecya. Więc co?
„Bo to i taki maleńki naród, a wszystko ma...“
A na koniec wywnioskowanie ciekawe:
„Musieli królowie polscy ciężko zgrzeszyć...“
Biedni królowie polscy!
Powyższy epizod nie wyda się błahym tym, którzy mają sposobność spotykać na dalekich gościńcach światowych takie a dosyć liczne jednostki, ludzi z ludu, którzy do niedawna byli jako przyziemne kłosy i odczuwali przeważnie żywiołowo.
Spotykając ich, można widzieć, jakim głębokim tragizmem załamuje się w prostych duszach narzucające się siłą rzeczy — porównanie.