<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł W Galilei
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W GALILEI.




Poprzez równinę Esdrelonu prowadzi na północ droga, właściwie ścieżka do Nazaretu; w kierunku północno-zachodnim pobiegł wcale szeroki gościniec do nadmorskiej Haify.
Nazaretu jeszcze nie widać z przyczyny odległości, a powtóre dlatego, że ukryty jest w łańcuchu pagórków, zamykających horyzont od tamtej strony.
Natomiast ku wschodowi spostrzega się odrazu daleką, ale przyciągającą oczy, które się długo ztamtąd oderwać nie mogą — przedziwną górę Tabor.
Jest szczególnego kształtu, wszystka łagodnie zaokrąglona; wznosi się całkiem samotnie. W przejrzystości powietrza, w tej cichej, zielonej Galilei, opromienionej największem wspomnieniem, sprawia wrażenie — ołtarza.
Zwiedzający Nazaret pielgrzymi i turyści zazwyczaj nie jadą ani idą bliższą drogą wprost ku północy, jeno wielkim kręgiem zbaczają, aby obejrzeć wsławioną górę Karmelu.
Wśród tych dróg galilejskich, a raczej po przydrożach znajdują się cudne ustronia.
Nieporównaną rzeczą jest iść w południe pod ulewą świetlistą, słoneczną, w złocie szeleszczącego jęczmienia. I wnijść tak bezpośrednio z onego pola w cichą ochłodę ogromnych drzew figowych.
Przyplątało się tu w gęstwinie kilka cytryn jaśniejszym liściem wdzięcznych i roztacza konary płomieniście kwitnące drzewo granatu.
Naokół dostałe kłosy patrzą się złotemi oczyma.
Panuje wielki spokój.
Czasami w takim cienistym zakątku napotka się gromadkę odpoczywających Arabów. Głowy, bez względu na wiek, poważne; każda, według zwyczaju, owinięta w tak zwany „kefijeh”. Jest to obszerna chusta, w celu lepszego umocowania przyciska się ją nad czołem i wokoło ciemienia walkiem z wielbłądziej sierści.
Siedzą w milczeniu. Tu i owdzie na trawie pokładli gliniane, smukłe, wązko-szyje gąsiorki używane w podróży. Słońce poprzez zieloną osłonę wdziera się siatką promieni; wyświetliło bronzowe twarze i uwydatnia senliwą nieruchomość postaci.
Jadąc od strony Karmelu, ma się za sobą dopiero co pożegnany szum morza, w sobie przejmujące wrażenie. Bo widziało się legendową górę Eljasza, po której wieczyście wiatry chodzą i która prostopadłemi ścianami zlatuje wprost w bezdeń i bezmiar łkających sinych wód.
A tymczasem wjechaliśmy między pola i błonia. Na prawo ode drogi studnia w wysokiem obmurowaniu. Naokół pokładły się stada owiec i czarnych kóz.
Trzeba zboczyć, aby ominąć, nie przerywając spokoju; gdyby się to mnóstwo spłoszone porwało, uczyniłoby chmurę kurzu i zamęt nieopowiedziany. Studnia jest i powinna być miejscem błogosławionem spoczynku.
Ale jest także ośrodkiem życia. Pasterze mozolnie rozlewają wodę w koryta, a dokonawszy tego, kładą się w cieniu, wpośrodku swoich trzód. Słychać powolne chłeptanie pijących bydląt i głosy ludzkie.
Niekiedy taki pastuch stanie wyprostowany na tle tej wszystkiej malowniczości i powietrznego przezrocza. Wtedy przedziwna sylwetka. Głowa w „kefijeh“ spowita, fałdy krótkiego płaszcza spływające z ramienia, nogi bose, w ręku pasterski kij wysoki, zakrzywiony u góry...
Zupełnie jak na obrazkach, któreśmy widywali w dzieciństwie.
Przychodzi krótka chwila zapamiętania, w którem zatracone poczucie czasu. Obecność zlewa się ze wspomnieniem. Obrazek widziany w dzieciństwie, ożył, rozświetlił się, rozpromienił. Oto my sami w jego obrębie jesteśmy objęci jakiemś splątanem wrażeniem rzeczywistości i snu...
Udeptanemi, wąziutkiemi ścieżkami schodzą się dziewczęta po wodę; każda z wysmukłym dzbanem na głowie.
W tej krótkiej, dziwnej chwili możnaby bez trudności uwierzyć, że oto niebawem nadejdzie dzieweczka, córka Labana, śliczna Rachel. A na ten widok podniesie się zdziwiony przybysz z dalekiej krainy, odwali kamień, którym się studnia zawiera i napoiwszy trzody, ucałuje dzieweczkę.
Sielanki tego rodzaju zapewne i dzisiaj niejednokrotnie zawiązują się wokoło studni, która jest punktem zbornym, ośrodkiem miejscowego życia.
Do Nazaretu przyjeżdża się wieczorem. Już od pewnego czasu okolica stała się łagodnie górzystą. Droga w licznych zakrętach spuszcza się i podnosi.
Szybko zapada zmierzch. Wpółwyraźnie widać trzody ciągnące do domu. Majaczeją zarysy pagórków. Tu, owdzie, przy zbliżeniu wyrastają jakieś konary drzewne, a wyminięte znowu się w mgle roztapiają.
Zaś tam wysoko jest dziwne niebo, przepaściste, zasnuwające się szarawem srebrem obłoków.
Słodycz niezmierna spływa na uciszony świat.
W oddali zabłysły światełka Nazaretu.
O którym Nazarecie teraz mówić będziemy? Czy o dzisiejszem, zmodernizowanem miasteczku, które cóż ma z dawniejszych, niezmiennych rzeczy? Jeno amfiteatr pagórków, spokój zacisza i każdodzienną gloryą prześwietlonego powietrza.
Czy o tym drugim, wymalowanym tęczami w głębi serc?
Aliści poezya tego drugiego Nazaretu jest czemś tak delikatnem, subtelnem i drogiem, że bodaj najostrożniejsze wyrazy wydałyby się jakowemś naruszeniem...
Więc tylko od czasu do czasu zaznaczyć można, że to istnieje, że wybłyska, przetwarzając dosyć banalną dzisiejszość w słodki czar.
Z wrażeń związanych z obecnym stanem rzeczy najsilniejszem jest to, które wywołuje codziennie zaranny dźwięk dzwonu.
Jeszcze szaro na świecie, jeszcze niezmiernie cicho. W wieńcu łagodnych wzgórz śpi mieścina, ongi pobłogosławiona na szereg wieków.
Wtem poważnem, przedziwnie pełnem, nieporównanem brzmieniem uderza dzwon. Bardzo powoli. Trzy razy. Na „Anioł Pański... “
I to zaiste wstrząsa...
Wogóle żyje się tu podwójnem życiem.
Przechadzając się po szerokich kurytarzach przestronnego „hospicium“ franciszkańskiego, wędrując uliczkami do innych nowoczesnych budowli, ma się w wyobraźni i w sercu poczucie dawnego wyglądu tychże miejsc. Śni się spokojność ścieżynek pomiędzy kamiennemi domkami.
Tu, owdzie, chmara gołębi sfruwa z płaskiego dachu.
Podobne domki i dzisiaj tu widnieją, lecz śni się chwila, kiedy odmiennych nie było, chyba jedyna, znacząca się większym rozmiarem synagoga.
Do której to synagogi onego czasu „wszedł według zwyczaju swego w dzień sobotni i wstał czytać. I podano mu księgi Izajasza proroka. A otworzywszy księgi, znalazł miejsce, gdzie było napisano: Duch Pański nade mną, dlatego mię posłał, abych opowiadał Ewangelią ubogim, posłał mię, abych uzdrowił skruszone na sercu...“
Kościół Zwiastowania należy do franciszkanów, znajduje się obok hospicium i klasztoru. Kilka wysmukłych, drobnolistnych drzew szeleści u wnijścia. Są to, o ile się zdaje, drzewa migdałowe.
W głębi kościoła pod głównym ołtarzem krypta, do której schodzi się po stopniach kilkunastu. A schodzi się z tem nagłem wewnętrznem uciszeniem, spadającem na duszę w obliczu nieprzemierzonych rzeczy...
„Verbum caro hic factum est”.
Ten napis na głębnej ścianie.
Wedlug tradycyi ponad tą kryptą wznosiły się ściany domku Maryi. Domek, jak wiele ówczesnych budowli, mógł przypierać do skały, właściwie wchodzić w skałę, tak iż część pomieszkania w onej wykuta była.
Tradycya mówi, że Joachim i Anna posiadali jedną siedzibę niedaleko ztąd w bogatem ongi i znamienitem mieście Seforis (po hebrajsku Sippori); drugą tu w cichym Nazarecie. Ta druga stała się domostwem Maryi.
Tradycya wskazuje miejsce, na którem zajaśniała postać przychodzącego anioła Gabryela.
„Verbum caro hic factum est.” Dusza polska, bardziej niż każda inna, bierze to w siebie. Owa dusza zawsze przez kolej dziejów swoich wytęskniona do realizacyi, do słowa, które się ciałem staje...
I przeto z pomiędzy wszystkich wspomnień uświęconej krainy Nazaret jest właśnie tem, do którego cząstka duszy polskiej przywiera.
Na północ od klasztoru franciszkanów leży wśród murów przestrzeń niewielka ze szczątkami kościoła, wzniesionego tu za czasów wojen krzyżowych na domniemanem miejscu domostwa i warsztatu św. Józefa „bottega di San Giuseppe.“
Właściwie są to już nie ruiny tylko ślady, więc oczom nic nie przeszkadza rozświetlić się tym samym widokiem, który się ongi miewało, stanąwszy na progu ubogiej chaty cieśli.
Zaiste jest to bardzo słodka kraina, najdoskonalsze zacisze. Wianek zielonych wzgórz zewsząd otacza, ochrania, zamyka...
Ukryło się to wśród obszarów wielkiego świata, utaiło w sobie, błyskając cicho, jak przecudne, wiosenne pąkowie, z którego miał się rozwinąć nieprzekwitniony, słoneczny i szkarłatny kwiat...
W kierunku północnym, ale już znacznie dalej, na krańcach miasta znajduje się „Ain Miriam,“ źródło Maryi. Jest to jedyna studnia miejska; kobiety i dziewczęta schodzą się do niej tłumnie co wieczór i co rano, zupełnie tak samo jak schodziły się w owym czasie...
Właściwe źródło wytryska trochę opodal w zachodniej stronie, obok należącego do Greków kościoła św. Gabryela. Przepływa do zbiornika pod nawą kościelną i ztamtąd wylewa się do studni.
Prześliczny widok na miasteczko i okolicę roztacza się z najwyższego północnego pagórku Dżebel-es-Sikh. Tabor wyłania się na wschodzie, dolina Izraela stoczyła się ku południowi, a tam daleko na zachód potężny grzbiet Karmelu, wchodzący klinem w morze...

Ścieżynami górskiemi po urwiskach, wertepach, w przeciągu dwu godzin dojeżdża się do stóp Taboru.
Teraz niemal godzina wspinania się stromo w górę. Oczywiście ta cała podróż odbywa się konno lub jeśli kto woli na ośle — albo jeśli komu przyjemniej, pieszo.
Zbocza Taboru porosłe są gąszczem krzaków, gdzie niegdzie drzew.
Owiewa nas wiatr rzeźwiący, tem milszy że się przedtem zaznało dojmującego upału w Nazarecie.

Zapadła noc.
Przedziwna jest tu noc na Taborze.
Przez szeroko rozwarte okna wlewają się szepty wiatru. Potrząsają snami zdrożonego człowieka. Napełniły mu głowę i serce mnóstwem cichych a potężnych, niewymówionych słów. W uśpionym mózgu mrok się przelewa w nagłą, zawrotną, oślepiającą jasność — przemienienia...
I trwa to tyle, co błyskawica.
Cisza.
Potem za oknami porywa się hałas: rżenie pasących się koni, kwik. Podróżnicy znaleźli przytułek w zbudowanem na szczycie „hospicium“ franciszkańskiem, lecz wierzchowce, sztuk kilkanaście, całe stado, puszczone luzem na trawę wkoło ścian. W załomach murów śpią rozciągnięci na ziemi tak zwani „mukari“, których obowiązkiem jest doglądanie koni i piecza o pakunki podróżne. Sprawia to wszystko wrażenie obozowiska.
Od czasu do czasu psy ujadają zgiełkliwie. Może zwęszyły niebezpiecznego zwierza, który się tu jeszcze przytrafia. Świadczy o tem w refektarzu hospicium wypchana hyena, pono niedawno ubita.
Wstaje się przed świtaniem. Schodzi się z izb gościnnych.
Na dworze jeszcze noc; w głębokiem niebie palą się złote gwiazdy. W ciemności słychać jak konie gdzieś obok trawę żują; odezwie się parsknięcie, to znowu pies zawarczy. Na prawo w oddaleniu migotliwe światełko. W tę stronę skierować się należy.
Po chwili jesteśmy w obrębie ruin. W cie rozwalonego doszczętnie kościoła, (stawiali go krzyżowcy), pod otwartem, niezmiernem sklepieniem nocnych niebios odprawia się cicha msza.
Chwieją się wątłe płomyczki świec na kamiennym ołtarzu; wkoło podnosi się wielki, przedranny oddech ziemi; u góry gwiazdy świecą.
W ciągu dnia można zamyślonemi oczyma ogarniać widnokrąg bardzo szeroki. Tu ku południo-zachodowi rozciąga się na płaszczyźnie plac boju, stoczonego pod wodzą prorokini Debory i Baraka.
Przychodzą na pamięć słowa tryumfalnego hymnu, który Debora w następstwie wyśpiewała: „Z nieba walczono przeciwko nim, gwiazdy trwając w rzędzie i w biegu swoim, przeciwko Sisarze walczyły. Potok Cizon niósł trupy ich... Kopyta koniom padały, gdy uciekali pędem i gdy spadali na szyje co mocniejsi nieprzyjaciele“...
Wybucha w tem wszystka zaciekłość wschodniego temperamentu i srogiej poezyi starego Zakonu. I kończy się hymn apostrofą znamienną, powtarzającą się różnemi słowami w księgach tych tyle razy: „Tak niechaj zginą wszyscy nieprzyjaciele Twoi, o, Panie! A którzy cię miłują, jako się jaśni słońce, gdy wschodzi, tak niechaj świecą!“
Na północ daleko, ponad stopniowem spiętrzeniem wzgórz i gór widnieje królewski, biały szczyt Wielkiego Hermonu, który jest końcowem ogniwem, a zarazem chwałą łańcucha Antylibanu.
Na wschód błękitnieje dostrzegalnym ztąd rąbkiem Genazareth, jezioro Tyberjadzkie, „Galilejskie morze“...
Wszelako ze wszystkich chwil tu na Taborze przebytych najcudniejszym jest wczesny, srebrzysto-szary zaranek, o którym zstępuje się ścieżynami wśród zwikłanej gęstwiny. Głosy ptasząt gdzieniegdzie odzywają się nieśmiało, czasem się kamień z pod nóg utrącony potoczy z krótkim stukiem. Zresztą upajająca cisza. I rzeźwość.
I taka przedziwność w tej rannej atmosferze, iż możnaby we wszystko uwierzyć...
Czyż tam na zakręcie przed nami we mgle srebrzystej nie schodzą bez szelestu ci czterej? Bowiem, według słów Pisma, wziął ich ze sobą trzech: Piotra, Jakóba i Jana. „A gdy zstępowali z góry“, może o podobnej godzinie, z pewnością zaś w niewymownem oszołomieniu, „przykazał im, aby nikomu nie powiadali, co widzieli, aż kiedyby Syn Człowieczy zmartwychwstał“...

Kana Galilejska, dziś po arabsku Kafr-Kenna, jest wioszczyną ubogą, leży na stoku wzgórza wśród kaktusowych opłotków i postrzępionej zieleni sadów.

Kościołek łaciński wzniesiony jest na dwukrotnych szczątkowych pokładach dawniejszych świątyń, z epoki wojen krzyżowych i z IV-go wieku, a jeszcze wstecz sięgając, na śladach synagogi.

W świetlistym, skwarnym dniu po południu, środkiem pól żółciejących ku żniwu, wielkiemi, stromemi zakrętami zjeżdża się do jeziora.
Ukazało się nagle, zabłękitniało w głębokiej kotlinie, w obramieniu płowych skał, które tutaj od wschodu zaznaczają granice dawnej Gaulonitis.
Mocno-niebieskie ze stalowym połyskiem ukazało się „Galilejskie morze“.
Tyberyada leży bardzo nizko, na samym brzegu, na przylądku wchodzącym w wodę. Widać palmy, które gdzie niegdzie strzelają ponad ciasnotą stłoczonych domów.
Pobyt w mieście nieznośny dla ciągłej kurzawy, niechlujstwa, zaduchu i nadmiernego gorąca. Klimat tu skwarny z przyczyny położenia (208 metrów niżej poziomu morza).
Tyberyada dzisiejsza brudna, zgiełkliwa, nędzna. Tyberyada dawniejsza, przez Antypasa Heroda wzniesiona na cześć Tyberyusza, leżała cokolwiek bardziej ku południowi. Sławną była z przepychu, z mnóstwa marmurowych pałaców, z Herodowego „Złotego domu“.
Dzisiaj szczątki nieznaczne.
Pobyt w mieście nieznośny, aliści jezioro sprawia ogromne wrażenie.
Wychodzi się na przystań o świcie: jest szaro, gwiazdy, aczkolwiek pobladłe, jeszcze świecą.
Woda wydaje się sina; na przeciwległym dalekim brzegu widmowe skały.
Łodzie wypływają cicho na głębię.
Z nieporównaną słodyczą wstaje dzień nad tem Galilejskiem morzem. Powietrze jest przejrzyste, przepojone lekkiem migotaniem promieni. Czar poranku łagodzi smętek jałowych skał na wschodniem wybrzeżu. Zachodnie stoki mniej urwiste i miejscami pokryte złotem pól dostałych; jest połowa maja. U stóp jednego z tych urodzajnych stoków Magdala...
Góra „Błogosławieństwa“ wznosi się półkulistym, poważnym grzbietem, cicho płonie żółtością roztoczonego łanu.
Nizko nad samą wodą przecudna smuga krzaczków oleandrowych obsypanych kwieciem różowem. Fala, w pełnem świetle dziennem bardzo błękitna, podpływa ku nim, szeleści po kamieniach.
O siódmej jesteśmy na zachodnio-północnym krańcu jeziora w Tell-Hum, dawniejszem Kafarnaum.
Potężne zwaliska starożytnych budowli, może i tej synagogi, w której Chrystus nauczał; ślady ulicy brukowanej kamiennemi płytami. Wpośród tych ruin oleandry, już nie krzaki, ale drzewa wysmukłe, kwitnące cudnie różowo...
I cisza. Żadnej profanacyi, żadnej nowoczesnej ludzkiej siedziby. Jak dobrze, że jest tylko roztocz niebieskich fal i wspomnienie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.